Actions

Work Header

Bliskie Spotkania

Summary:

Drago Gamerin się żenił.
Saturnin miał problemy z przetrawieniem tej informacji.
Drago Gamerin, były komandos. Twardy, jak granit, bezczelny, niedbający o dekorum, zadający się z demonami anioł o ciele pokrytym bliznami, który nijak nie pasował do wizerunku przykładnego męża.
Drago Gamerin, jeden z najlepszych przyjaciół, jakich Saturnin kiedykolwiek miał. Najtwardszy facet, jakiego znał.
Żenił się.

Chapter Text

Drago Gamerin się żenił.

Saturnin miał problemy z przetrawieniem tej informacji.

Drago Gamerin, były komandos. Twardy, jak granit, bezczelny, niedbający o dekorum, zadający się z demonami anioł o ciele pokrytym bliznami, który nijak nie pasował do wizerunku przykładnego męża.

Drago Gamerin, jeden z najlepszych przyjaciół, jakich Saturnin kiedykolwiek miał. Najtwardszy facet, jakiego znał.

Żenił się.

Co więcej, z anielicą z żeńskiego chóru Stróżów. Miłą, ale trochę nieśmiałą dziewczyną, która wizualnie nie pasowała do niego ani trochę!

A jednak. W jakiś sposób udało im się przetrwać wojnę, odnaleźć się z powrotem i po drodze zakochać się w sobie.

Saturnin, gdy tylko opadł z niego pierwszy szok, cieszył się szczęściem przyjaciela. Wojna była tak straszną rzeczą, że widok rozpromienionego Drago, który drżącym od emocji głosem opowiadał, jak to zapytał Drop, czy z nim zostanie, a potem pokazał jej ich nowy dom – to był balsam na obolałą duszę Stróża, który przez chwilę wierzył, że świat już na zawsze pozostanie czarno-biały. Albo czarno-czerwony. Gdy okazało się, że jeszcze jakieś jaśniejsze kolory pozostały i miały się dobrze, odetchnął.

Odwiedził ich oczywiście – a raczej został zaciągnięty przez Drago do Limbo, do ładnego domu z jasnej cegły, który stał sobie niepostrzeżenie w spokojnej, czystej dzielnicy na przedbramiu Pierwszego Nieba. Budynek był niewielki, ale miał ogródek i duże okna, oddzielną kuchnię, pokój dzienny, sypialnię, pokój dla gości. Słowem to, co Saturnin, od zawsze mieszkający w kwaterach dla Stróżów, był uczony uważać za zbytek, ale osobiście uważał za bardzo przyjemne minimum dla dwuosobowej rodziny.

Gdy nadeszli, Drop zajęta była akurat sadzeniem bratków w ogródku na tyłach domu. Witając Saturnina, rzuciła mu się na szyję i oczywiście upaprała mu szatę ziemią. Ale to tylko ich rozśmieszyło.

- Upiorę ci to – obiecała z uśmiechem na twarzy. – A teraz chodź, Drago jest głąbem i zapomniał, że gościowi trzeba zrobić herbatę.

- Miałem zaproponować mu piwo – tłumaczył się były komandos.

- Barbarzyńca! – fuknęła żartobliwie Drop, ciągnąc gościa do kuchni. – Zobacz, Saturnin, za długo przebywał z demonami w Limbo i nasiąkł złymi wpływami! Wszyscy doskonale wiedzą, że herbata miętowa jest najlepszym napojem na świecie!

- O nie! Tylko nie zaczynaj z tym świństwem!

- Drago – Saturnin postanowił włączyć się do zabawy. Zrobił zawiedzioną minę i spojrzał na przyjaciela smutno. – Mówisz, że nie smakowała ci moja herbata?

Eks-komandos tylko pokręcił głową i, przechodząc obok, szturchnął go łokciem w żebra.

- Piłem lepszą wodę z kałuży, stary – rzucił przez ramię, szczerząc zęby w uśmiechu.

W środku domek prezentował się całkiem przytulnie. Zasłony pasowały do obić mebli, same meble były w dość dobrym stanie, a na podłogach leżały prawdziwe dywany.

- E, to od znajomego – mruknął zakłopotany gospodarz. – Raz uratujesz komuś życie, a potem nie możesz sie uwolnić od gościa. Uparł się, że udekoruje nam dom w pastelowych kolorach.

- Drago, bądź miły – Drop skarciła go żartobliwie. – Iffrin to bardzo porządny dżin, a to przecież Hazar uparł się, żeby były dywany. Słowo daję, twoi przyjaciele chyba tylko czekali, aż któryś z was się gdzieś osiedli, żeby obdarować go sprzętami.

- Raczej zagarnąć moją przestrzeń życiową! – mruczał Drago. – Składzik sobie z mojego domu zrobili i tyle! Psiakrew, niedługo będą nam tapety wybierać!

- Tapet nie pozwolę ruszyć, ale Iffrin był bardzo pomocny przy doborze zasłon! – Anielica najwyraźniej dobrze się bawiła. Spojrzała na Saturnina i konspiracyjnym szeptem powiedziała: - A stół i szafki w kuchni dostaliśmy od jednego szalenie przystojnego oficera piechoty.

- Przystojny! Avariel, przystojny! Chyba ci się na oczy rzuciło, kobieto!

Saturnin nie mógł się powstrzymać od śmiechu, gdy jego gospodarze przekomarzali się na temat, „kto podarował nam jaką półkę i czy był przystojny. ” Wyglądali na szczęśliwych i chyba to było najważniejsze. Drago udawał, że się złości, krzywił twarz, ale oczy mu iskrzyły, a Drop mało przypominała tą wystraszoną, bladą dziewczynę, którą były komandos ukrywał w jego mieszkaniu. Jej oczy miały w sobie blask, twarz jej się zarumieniła i spoważniała.

Dziwaczną tworzyli razem parę, ale pasowali do siebie, jak dwie połówki jabłka.

Niekoniecznie tego samego – pomyślał z rozbawieniem Saturnin. – To raczej kosztela i antonówka, które ktoś przeciął na pół i okręcił sznurkiem, żeby różne połówki trzymały się razem.

Herbata była, dzięki Łasce, wiśniowa i bardzo słodka. Saturnin pił i słuchał opowieści o przygodach, które spotkały przyjaciół po tym, jak opuścili jego dom. Otwierał oczy ze zdziwienia, słysząc o pościgach, Księdze, demonach i ratunku w ostatniej chwili.

- Nie wiem, co myśleć – stwierdził, gdy opowieść dobiegła końca. – Z jednej strony żałuję, że nie poszedłem z wami. A z drugiej cieszę się, że tego nie zrobiłem. Moja żyłka awanturnicza w zupełności zadowala się opieką nad moim klientem.

- Nadal taki zwichrowany? – zainteresował się Drago. – Ten sam, co wtedy?

- Nowy. Ma na imię Tomek i fascynują go sztuki walki. Przez całą tą… Bitwę, nie mogłem się nim zająć przez kilka dni, a gdy w końcu do niego dotarłem, to prawie rozpętał wojnę osiedlową!

- Byłeś zajęty? Chyba nie byłeś na froncie?

Oczy byłego komandosa obiegły jego sylwetkę zatroskanym wzrokiem, szukając Pan wie, czego, a Drop zmartwiła się trochę. Ona nie widziała bitwy, żeńskie Chóry były poza werbunkiem. I dobrze. Męskie Chóry nie miały tego szczęścia.

- Byłem z sanitariuszami – wyjaśnił, siląc się na uśmiech. Nagle stało się to bardzo trudne. – Bitwę widziałem z daleka i raczej po fakcie.

Nie szkodzi, że tak późno, i tak było co oglądać. Rzeczy, których nie zapomni do końca życia.

- Stróże nie zostali postawieni pod broń, chyba, że ktoś bardzo chciał.

A on nie chciał i wcale nie było mu wstyd przed przyjacielem, który oglądał ten rodzaj piekła z bliska. Wiedział, że tylko plątałby się pod nogami wyszkolonym żołnierzom, którzy wiedzieli co robić i mieli szansę wrócić w jednym kawałku. Pięciu Stróżów, których Saturnin znał z widzenia, którzy mieszkali w jego bloku, nie wróciło wcale.

A Drago wyglądał, jakby rozumiał, wiec nie było o czym mówić.

- Chociaż to może i dobrze, że wojna przytrafiła się akurat w tym momencie – zażartował. – Inaczej nigdy nie udałoby mi się wytłumaczyć przed przeorem ze stanu, w jakim znalazł się mój pokój.

To wywołało wyraz zakłopotania na twarzach jego przyjaciół. Kto by pomyślał, że Drago potrafi odczuwać zakłopotanie?

- Nie powiedzieliście mi, co to było – przycisnął ich nieco z uśmiechem na ustach i zaciśniętymi zębami. – Wietrzyłem trzy dni, ale nadal śmierdzi, jak w wędzarni. Dozorca prawie urwał mi głowę, gdy po raz pierwszy otworzyłem drzwi.

- To był… e, ktoś – wymamrotała Drop z przepraszającym uśmiechem.

Saturnin miał nadzieję, że źle zrozumiał.

- Ktoś? Znaczy…

- Zwłoki – walnął prosto z mostu Drago, wyciągając z kieszeni pomiętego skręta. – To były zwłoki.

- Chciał nas zabić – wyjaśniła anielica. – Więc Drago rozbił mu głowę… to te plamy, które masz na ścianie. A potem nie było co zrobić z ciałem, a nie chcieliśmy ci go zostawiać… tak naprawdę to Hazar je spalił, myśmy z tym nic nie mieli do czynienia! On wyciągnął kredę, zaczął mamrotać i „puch!” buchnął ogień. Nie było za bardzo co zbierać…

Saturnin zapomniał o swojej pysznej herbacie i jeszcze raz powtórzył to sobie w myślach. Dziwna rzecz, nie był aż tak zszokowany, jak mógłby być pół roku temu. Ale nadal wolał się upewnić.

- W moim mieszkaniu były zwłoki… a potem je spaliliście.

Były komandos kiwnął głową i wymruczał coś, co podejrzanie brzmiało, jak „ale najpierw żeśmy je zabili”, a Drop od razu zapewniła, że „ to wina Hazara, on najpierw robi, potem myśli!”

- Hazar – Anioł Stróż powtórzył dla zapamiętania. Nieprędko zapomni to imię. – Ciekawy gość, chciałbym go poznać…

- Już poznałeś! – Drago wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To ten, co baczył na naszego klienta, jak cię odstawiałem do Algeviusa, żeby cię poskładał po twojej pierwszej w życiu porządnej bójce.

Zaraz, coś mu świtało… Hazar. Saturnin skupił się na wspomnieniach, które nie były zbyt wyraźne – był wtedy w naprawdę kiepskim stanie i, prawdę mówiąc, poza bólem mało co go obchodziło – i po chwili usilnej koncentracji w jego myślach ukazał się rosły mężczyzna o ciemnej skórze i czerwonych włosach… i czaszki… Demon!

- Oh, niemożliwe… – osunął się z jękiem na krześle (nawiasem mówiąc, całkiem wygodnym) i położył dłoń na oczach. – Przyciągnąłeś demona do Zielonej Wieży! Dziękujmy Panu, że mnie nie wywalili na zbity pysk!

- Dramatyzujesz, stary. Nikt się nie dowiedział i nikt się nie dowie.

Drop była najwyraźniej tego samego zdania, bo tylko klepnęła go w ramię i udała się do kuchni, by zająć się robieniem obiadu. Nieśmiało przyznała, że jeszcze nie jest zbyt dobra w gotowaniu, bo w dormitoriach posiłki jedzono w stołówce i tak naprawdę tylko kucharki wiedziały, co się na nie składa. Ale starała się, a Drago przyznał głośno, że czegokolwiek by nie ugotowała, to i tak będzie lepsze niż żołnierskie racje.

- Ach tak, manna z puszek – anielica śmiała się i krzywiła nos jednocześnie. – Ciesz się Saturninie, że nie miałeś przyjemności kosztowania tego smakołyku.

- Ale Drago wyrósł na tym duży i silny! – zauważył Saturnin.

- Drago podjadał bokiem w przydrożnych barach! Na tych specjałach nic ci nie urośnie, poza wrzodami na żołądku!

I tak spędzili resztę popołudnia. Posiłek zaserwowany przez Drop nie był zły, manna trochę się przypaliła, ale w gruncie rzeczy, gdy namoczyło się ją w zupie ogórkowej, była całkiem zjadliwa. Po jedzeniu wyszli do ogródka i usiedli na ławce pod ścianą.

Siedząc tam z nimi Saturnin czuł, jak spływa z niego stres, który nagromadził sie przez ostatnie tygodnie. I chociaż wciąż nie był zadowolony z tego, że w jego mieszkaniu ktoś spalił zwłoki!, to większość dręczących go ciemnych myśli odfrunęła gdzieś w dal. Najchętniej zostałby tam i nie wracał do domu.

Żegnał się z Drop z ciężkim sercem, obiecując, że tak, będzie ich odwiedzał, gdy praca mu na to pozwoli, i nie, nie gniewa się za te plamy na ścianach (jakie plamy? Święci Pańscy, miał krew na ścianach i nie wiedział o tym?!). Drago odprowadził go do bramy prowadzącej do Pierwszego Kręgu i pożegnał klepnięciem w plecy, od którego Saturnin omal się nie przewrócił.

Było już ciemno, gdy dotarł w końcu do Zielonej Wieży. W drzwiach swojego pokoju przystanął i rozejrzał się, próbując sobie wyobrazić, jak wyglądało to miejsce ze zwłokami nieznanego anioła albo demona, leżącymi na podłodze. Nadal pachniało tam spalenizną, a może tylko mu się wydawało? Gdy wiedział czego szukać, bardzo szybko odnalazł plamy na ścianie, pod którą stało jego łóżko – rudawe cętki, które wcześniej wziął za zacieki albo pleśń.

Ładne mi zacieki!

Z westchnieniem męczennika zabrał się za przestawianie łóżka. Jeśli będzie miał szczęście, może uda mu się wyprosić u przeora nową kwaterę. W Zielonej Wieży było pięć wolnych pokoi, może jeden z nich? Kiedyś pewnie takie myśli wywołałyby w nim poczucie winy, ale teraz modlił się tylko w duchu o to, żeby podstarzały anioł dał się namówić.

Kładąc się do snu miał nadzieję, że nowy temat dla koszmarów nie zostanie wykorzystany. W swoim miejscu chciał się czuć bezpiecznie.

Tej nocy śniło mu się pole bitwy, a nie szpital polowy. Nie wiedział, które z nich było gorsze. Po walce wysłano ich, żeby pozbierali rannych. Ci, którzy nie mieli bladego pojęcia o leczeniu i szyciu, przynajmniej do tego mogli się przydać.

We śnie brodził po kolana w morzu zwłok, usiłując wyłowić z niego ciała, w których jeszcze tliła się iskierka życia. Krwawe błoto zlepiało mu szatę i wlewało się do butów, ale nie mógł poderwać się w powietrze, bo wtedy mógłby kogoś przeoczyć. Pamiętał, że miał na ramieniu torbę z bandażami, którymi mógł na poczekaniu okręcić najlżejsze rany i kilka flaszek eliksirów. Miał tam też nieduży nożyk z cienkim ostrzem, który jeden ze starszych sanitariuszy wcisnął mu w dłoń, patrząc na niego znacząco. Nożyk, którego nie miał zamiaru użyć.

Wokół niego uwijali się inni sanitariusze, nowi, tak jak on. Żołnierze wstawali o własnych siłach, lub usiłowali dać znać, że żyją. Wiatr rozwiewał pióra i włosy we wszystkich odcieniach tęczy. Saturnin widział tam, w tym morzu, demony i anioły leżące jeden przy drugim, jak śpiący bracia. Po raz pierwszy w życiu dane mu było widzieć smoki i stworzenia tak okropne, że musiał odwracać od nich wzrok. Widział kości, mięśnie, wnętrzności wylewające się z żywych i martwych, odsłonięte żebra i czaszki…

Czaszki.

W pewnym momencie zobaczył pośród tego morza znajomy zarys ramion pokrytych tatuażami, duże, ciemne skrzydła i mahoniowe włosy zaplecione w dziesiątki warkoczyków. Głębianin leżał w błocie, prawie ukryty pod skrzydłami smoka, który padł zaraz obok. Wyglądał, jakby nie żył.

Ale wydał mu się znajomy, więc pochylił się, by przyjrzeć się uważniej i zauważył, że pierś osłonięta podartym, skórzanym pancerzem porusza się.

To był demon, nie anioł, nie mógł mu pomóc. Ale zostawiać go też nie chciał. Rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś sanitariusza z Głębi, którzy kręcili się po pobojowisku. Gdy dostrzegł jednego z nich, – choć może to też był żołnierz, bo nie miał torby, a żywych szukał, odwracając ciała kopniakiem na plecy – rzucił w niego kamieniem, żeby uzyskać jego uwagę – chyba kamieniem, miał nadzieję, że tak – i wskazał na wciąż żywego demona u swoich stóp.

Potem sen zawsze toczył się tak samo. Jeszcze więcej ciał, jeszcze więcej krwi, aż w końcu przewracał się w to błoto i już nie mógł dłużej… a potem patrzyły na niego oczy żołnierza, któremu z piersi i brzucha wystawały drzewce włóczni, któremu brakowało ręki i skrzydła, a który nadal żył. Błyszczące niebieskie oczy, które patrzyły na niego z wdzięcznością, gdy zaciskał palce na jego szyi.

 


 

Drago Gamerin się żenił.

Hazarowi chwilę zajęło przetrawienie tej wiadomości, a gdy to w końcu zrobił, wybuchnął śmiechem tak głośnym, że klienci baru Przedsionek jak jeden mąż obejrzeli się w jego stronę. Stali bywalcy, widząc go, kręcili tylko głowami i wracali do swoich spraw. Mniej stali robili to jeszcze szybciej, mając nadzieję, że potężny Głębianin o ciemnej skórze i mahoniowych włosach nie zauważył, że się gapili. Ktoś, kto nosił przy sobie tak duży miecz z zasady wiedział, jak się taką zabawką posługiwać.

Barmanka – demonica o ślicznej twarzy i konkretnych walorach sylwetki umiejscowionych powyżej pasa – nachyliła się przez ladę i zdzieliła najemnika w czubek głowy.

- Nie rżyj, idioto! – warknęła. – To wcale nie jest śmieszne!

- Jasne, że jest! – Hazar udał, że wyciera łzy z kącików oczu i przygładził zmierzwione ciosem włosy. – Mówimy o Drago, Sazi! O panu „Nie będę honorował zdania bab w swoim domu”! I panu „Baby na dłuższą metę są strasznie męczące!”.

- Ludzie się zmieniają – zauważyła filozoficznie Sazi. – Nawet tacy twardogłowi frajerzy, jak wy!

Hazar spojrzał jej w oczy i wyczytał z nich smutną prawdę.

Wojna zmienia każdego.

Wiedział o tym. On sam ledwo się z tego całego bałaganu wykaraskał. Zapłacił za to miesiącami rekonwalescencji, dwoma niesprawnymi palcami prawej ręki i kolekcją nowych blizn, ale udało mu się.

Widział, jak Sazi co i raz spogląda kątem oka na puste krzesło obok niego i żałował, że nie każdy miał tyle szczęścia, co on i Drago. A żeby jeszcze znaleźć kogoś bliskiego w tym całym bajzlu, w który zmieniły się Królestwo i Głębia…

- Musiało mu się znudzić pranie własnych skarpet – westchnął teatralnie, sięgając po swoje piwo. – Gotować też nigdy nie umiał, przypalał nawet mannę z puszki. Drago robi to z wyrachowania, nie miej złudzeń, maleńka.

- Jaaasne – rzuciła przez ramię demonica. Postawiła na ladzie trzy ciężkie kufle piwa i gwizdnęła przez zęby na stojących przy stole bilardowym klientów. – A mieszkał z nią pół roku, żeby ją zmiękczyć. A ty znosisz im meble, bo masz ich za dużo.

- A tak się składa, że też jestem wyrachowany. Myślisz, że na czym będę spał, jak się do nich wprowadzę? Na podłodze?

- Drago wyniesie cię na kopach! – roześmiała się Sazi.

- Ale Drop mnie obroni – odpowiedział jej uśmiechem. – Kocha mnie bardziej, niż tego kalekę, bo przyniosłem jej ładny dywan do sypialni.

Demonica znów wychyliła się zza lady, ale tym razem tylko pogłaskała mahoniową czuprynę najemnika.

- Śnij dalej, Hazar – powiedziała słodko. – Dopijasz piwo i uciekasz, czy chcesz następne?

Hazar pokręcił głową. Jednym łykiem wychylił zawartość kufla i odstawił go mocno na ladę. Wstał z krzesła i przypasał miecz.

- Obowiązek wzywa – mruknął. – Czas do pracy, pilnować niedobrych dzieci.

Sazi uniosła wzrok w stronę zadymionego sufitu.

- Nie nudzi ci się to? – zapytała. – Brzmi, jak męczarnia.

- No, co ty? Po ostatnim roku to prawie, jak płatne wakacje – odpowiedział jej w drodze do wyjścia. – Nawet palcem ruszać nie trzeba, jak się nie chce akurat w nosie podłubać. Zaciągnij się, maleńka, odetchniesz świeżym powietrzem.

- Dzięki, spasuję! – odkrzyknęła demonica w stronę zamykających się drzwi. – I bądź miły dla Drago!

Na chodniku Hazar przystanął na chwilę, by poprawić miecz i zapalić papierosa. Prawdziwy, ziemski, zakupiony w sklepie osiedlowym Żabka za pieniądze uczciwie pożyczone od klienta. O niebo – tak, niestety – lepszy niż skręty z liści mandragory, które paliło się w Głębi.

Wydmuchując z płuc siwy dym, najemnik skierował się w stronę Bramy Pierwszego Kręgu niebiańskiego. Skłamał trochę Sazi, miał jeszcze dwie godziny zanim rozpocznie się jego zmiana, mógł je wykorzystać na drobną przyjacielską wizytę.

Wyśmieje się Drago w twarz, a potem umówi termin popijawy, którą sobie urządzą w ramach wieczoru kawalerskiego. Będzie trzeba powiedzieć chłopakom, kurcze, ale się zdziwią…

Hazar nawet nie zauważył, jak zwolnił kroku. Papieros tkwił zapomniany w jego dłoni, gdy przypomniał sobie, że większości chłopaków już nie ma. Zostali on, Drago, Halfiel – anioł najemnik z Pierwszego Kręgu, jego były kapitan Avariel i Iffrin – dżin przemytnik z Limbo. Zostało ich pięciu. Przy czym Avariel został wciągnięty na powrót do zawodowej armii Królestwa, a Halfiel ukrywał się przed tym samym losem w czort wie której części Limbo!

Zostało ich pięciu.

A Drago Gamerin się żenił.

 


 

Zastał Drop w domu. Akurat odgrzewała kolację.

- Hazar!

Rzuciła mu się na szyję i usmarowała mu koszulę masłem.

- Och, przepraszam – zaśmiała się. – Nie chciałam. Kurcze, ostatnio często mi się to zdarza. Siadaj, Hazar, siadaj i opowiadaj, czemu cię tak długo u nas nie było!

- Malutka, byłem u was tydzień temu – odpowiedział, grzecznie zajmując wskazane krzesło w niedużej kuchni. – I, o ile się nie mylę, przespałem noc na kanapie w pokoju gościnnym!

Drop machnęła ręką i odwróciła się do patelni, na której smażyły się naleśniki z manną i dżemem wiśniowym.

- Tydzień to za długo – stwierdziła zdecydowanie. – Nudno tu bez ciebie. Drago nie ma komu opowiadać o tych swoich pokrakach z oddziału, bo ja odmawiam słuchania przekleństw po godzinach pracy.

Drago, wbrew wszystkiemu, został jednak w wojsku. Jako instruktor. Cztery dni w tygodniu przeprowadzał szkolenia z zakresu działania oddziałów specjalnych i cieszył się zaskakującym respektem swoich „pokrak” - jak to nazywał kadetów w chwilach czułości. Jako ostatni żywy Szeolita, miał do tego respektu prawo. Wgniatał w ziemię chłystków, którzy wymarzyli sobie bycie kimś więcej, niż zwykłymi szeregowcami, a oni go za to kochali.

Hazar zawsze twierdził, że Pierzaści to w większości banda debili.

Drop nadal była Stróżem, ale jakimś cudem udało jej się uzyskać częściowe zwolnienie z Chóru. Pracowała na pół etatu, pilnując dwójki małych dzieci, bliźniaków, które zaraz po pierwszym dniu pracy ochrzciła mianem najgrzeczniejszych dzieciaków pod słońcem.

- Słyszałem na mieście, że szykuje się jakiś ślub – powiedział niby mimochodem najemnik, a potem bardzo szybko złapał widelec, który wypadł z dłoni zaskoczonej Drop. – Sorry, maleńka.

- Wiesz już? – zdziwiła się i odruchowo odgarnęła kosmyk włosów za ucho. – Skąd? Póki, co, wiedział tylko Avariel, a…

- Avariel wystarczy – Hazar uśmiechnął się. Wstał z krzesła i ujął drobną dłoń anielicy w swoją wielką, pobliźnioną łapę. – Gratulacje, maleńka. Tylko obiecaj mi, że zajmiesz się dobrze tym głupkiem i nie pozwolisz zapędzić się kąt wielkiemu złemu komandosowi.

- Wielki zły komandos zaraz skopie ci dupę, stary!

Drago stał w progu z założonymi rękami i mamłał w kąciku ust skręta. Spodnie w kolorze moro, które na sobie miał, były ubłocone po same kolana, a czarny podkoszulek lepił się do skóry. Najwyraźniej tego dnia ćwiczyli w terenie.

- Wiedziałem, że to zły pomysł, żeby rozpowiadać o całej sprawie – powiedział ostro. – Póki była wolna, wszystko było dobrze. Słowo o ślubie, a już chcesz mi ją uwieść.

- Oj, Drago!

Ścierka do rąk poszybowała w jego stronę i wylądowała mu na głowie. Drop zaśmiała się i wycelowała w narzeczonego widelec, którego używała do przewracania naleśników.

- Nie bądź niegrzeczny dla gościa! Zanim podam kolację, możesz się przebrać w coś, co nie śmierdzi, jak stado baranów i zgasić tego peta!

- Stado baranów! – prychnął anioł, wycofując się z kuchni. – Idealne określenie na te bandę pokrak!

Gdy zniknął za drzwiami łazienki, Hazar odwrócił się do Drop i wyszeptał:

- O co ja się martwię? Już masz go pod pantoflem!

Ta wizyta miała, jak widać, same dobre strony; nie dość, że dowiedział się o miękkim sercu Drago, to jeszcze załapał się na całkiem pyszne naleśniki. Przy kolacji gawędzili o pokrakach Drago, o planowanej dacie ślubu, o zaproszonych gościach i wieczorze kawalerskim…

- Myślę, że nie ma sensu zapraszać dużo osób – powiedziała rozumnie Drop, świadomie ucinając planowanie popijawy. – Nie, żebym miała aż tyle znajomych. Jest Maia i Rachela, to wszystko z mojej strony. Rzecz jasna Hazar i Iffrin są na liście, choć nie mam pojęcia, jak ich schowamy w świątyni, ale coś się wymyśli. Miło by było zaprosić Avariela. I oczywiście Saturnina! Drago, powiedziałeś mu o ślubie?

- Jasne – odpowiedział eks-komandos, pogryzając od niechcenia przypalony skraj naleśnika. – Na samym początku, inaczej wierciłby mi dziurę w brzuchu za to, że żyję z tobą na kocią łapę!

Drop uśmiechnęła się i nałożyła przyszłemu mężowi nową porcję naleśników.

- A kto to taki, ten Saturnin? – zainteresował się Hazar. – I czemu wiedział o ślubie przede mną? Ukrywacie fakt, że już nie jestem najlepszym przyjacielem rodziny? Jestem zdruzgotany!

Drago zdzielił go pięścią w ramię i powrócił do przeżuwania posiłku. Jego przyszła żona przewróciła oczami i zajęła się wyjaśnianiem.

- Saturnin to Stróż, jak ja, tyle, że wiesz, z męskiego Chóru. Drago był kiedyś jego zmiennikiem, zanim reaktywowali komando. To w jego mieszkaniu spaliłeś nam wtedy tego faceta.

Zrozumienie spłynęło na twarz najemnika.

- Już pamiętam! – Spojrzał na przyjaciela. – To ten smarkacz, co nie potrafił sobie nosa podetrzeć, na którego tak narzekałeś? Ten, co go wtedy tak zmasakrowali...?

- Hazar! – zaprotestowała Drop. – Saturnin to nie smarkacz!

Drago tylko pokiwał głową.

- Ta, to ten. Nieźle go wtedy przerobili, ale wyszedł na ludzi. To w porządku dzieciak.

- I aż pali się do tego, żeby cię poznać – dorzuciła słodko anielica. – Chciałby z tobą porozmawiać o tych osmalonych ścianach i dywanie.

- Dywan też spłonął – przypomniał Drago.

- Ach, no tak, dywan też odpłynął w noc ciemną.

Hazar przełknął z trudem kęs manny i odłożył widelec.

- A wy pewnie zwaliliście to wszystko na mnie, prawda? – Przegarnął palcami krótkie włosy za uchem. – Nie ważne, że to wy gościa ukatrupiliście. O to się nie obraził? Plam krwi na ścianach nie zauważył?

- Nie, sadza je zasłoniła – zaszczebiotała Drop. – Chcesz jeszcze herbaty?

Nie chciał herbaty, chciał piwo. Ale za pół godziny miał być na służbie, więc przystał na gorącą wodę i odmoczone w niej liście.

- Muszę wam przynieść z Ziemi jakąś prawdziwą kawę – zadecydował, dmuchając na gorącą ciecz. – Albo zgrzewkę oranżady. Wszystko lepsze od tego świństwa.

Wyszedł od nich z lżejszym sercem i przyjemnie pełnym żołądkiem. Drop szybko się uczyła, jak przygotować dobre jedzenie z podstawowych składników, które można było nabyć w Limbo. Poza tym byłą całkiem dobra w przerabianiu znalezionych na Ziemi przepisów na własne potrzeby i tak oto trochę manny miast sera, dżem i proszę, naleśniki, jak znalazł!

Był piątek, a Hazar miał zamiar wrócić we wtorek, bo wtedy na obiad był gulasz z ziemniaczkami. Niebo – tak, niestety – w gębie!

Jego klient spał, jak kłoda, gdy stawił się w końcu na posterunku. Zmiennik – smętnie wyglądający demon o szarej cerze i wodnistych oczach – kiwnął mu na powitanie głową i zniknął bez słowa. Kolejna spokojna noc. Przynajmniej dopóki nie wybije dwudziesta pierwsza, gdy klient będzie musiał zerwać się z łóżka i wybrać się na spotkanie z dealerem.

Hazar zajął miejsce w całkiem wygodnym skórzanym fotelu pod oknem w salonie i, zarzucając stopy na niski parapet, pozwolił sobie na chwilę odpoczynku.

Kilka godzin snu nie zaszkodzi, w tym czasie nikt klienta nie napadnie – to dobra, spokojna dzielnica, alarmy na drzwiach i ogrodzenia wokół bloków.

On sobie odpocznie i może chociaż tu nie przyśnią mu się otwarte szeroko, szkliste oczy Basviego – młodego, za młodego na taki gówniany koniec! – ani jego zmaltretowane ciało, leżące w krwawym błocie na polach zwłok i popiołu.

 

 

Chapter Text

- Hazar! – ucieszyła się Drop, otwierając szeroko drzwi. – Wchodź! Co tak późno?

- Przepraszam, maleńka, ale praca mnie przytrzymała – Hazar cmoknął anielicę w policzek i odpasał miecz, który zaraz został postawiony w rogu przy drzwiach, jak dyktował Limbiański Sawułar-Wiwr. – Mój klient to taki pi… ciapek, że aż wierzyć się nie chce. Wiecznie się w coś pakuje!

Drop zachichotała, zauważając, jak najemnik w ostatniej chwili gryzie się w język, by nie zakląć i zmienia słowo w pół sylaby. Drago i jego przyjaciele często to przy niej robili, starali się nie przeklinać, nie opowiadać tych co zbreźniejszych dowcipów i tak dalej. Na początku trochę ją to peszyło – jako anielica z Chóru Stróżów nie była przyzwyczajona do tego, że mężczyźni otwierali dla niej drzwi albo pomagali jej w zbieraniu naczyń ze stołu. Ale po pewnym czasie zaczęła to doceniać.

Kto by pomyślał – dziwiła się często. – Zatwardziali żołnierze i najemnicy bez narzekania ustępują jej miejsca przy stole, jak dobrze wychowane dzieciaki.

- Idź do pokoju, chłopaki już przyszli – poinformowała najemnika, skręcając do kuchni. – Tylko zdejmij buciory zanim wejdziesz na dywan!

Na jego widok pierwszy z kanapy poderwał się Avariel – wysoki, potężny anioł o szerokiej, poznaczonej bliznami twarzy, której dobroduszny wyraz niejednego już przeciwnika doprowadził do zguby.

- Hazar! Stary, wieki cię nie widziałem! – ucieszył sie anioł, zarzucając mu ramie na szyję.

- Nie moja wina, że się wypiąłeś na moje bary – zażartował demon. – Pan za ważny na głębiańskie piwo!

- Stary, ranisz moje serce! Myślisz, że mnie się to podoba? – narzekał Avariel, ciągnąc go w stronę kanapy i suto zastawionego stołu, którego zawartość na pierwszy rzut oka dawała znać, że jest dziełem kolektywu: ciasteczka z manny i sernik stały zaraz obok słoika ogórków małosolnych i nie dublowała się ani jedna butelka alkoholu.- Po prostu posłuch ma się większy, jak cię szeregowi nie widzieli śpiącego pod murem.

- To znów robisz za opiekunkę do dzieci?

Anioł zrobił skwaszoną minę, ale dla wszystkich zgromadzonych było oczywiste, że to tylko żart. Avariel był oficerem cenionym przez równych stopniem i lubianym przez szeregowców, których sam, w przeciwieństwie do Drago, szczerze lubił. Nie było jeszcze w armii Królestwa takiej zbieraniny wyrzutków, których potężny kapitan piechoty nie potrafiłby przerobić na cięty od linijki oddział zawodowców. Łamał ich, kopał, przygniatał do ziemi, a wszystko to robił z ojcowskim uśmiechem na tej łagodnej twarzy.

- Ciężka dola, ale płacą porządnie – podsumował kapitan. – I mogę się powyżywać na niewinnych za darmochę! Halfiel, zobacz, kogo przywiało!

Anioł siedzący w rogu stołu podniósł rękę na znak powitania i dokończył jeść ogórka.

Halfiel był idealnym przeciwieństwem Avariela. Średniego wzrostu, średniej budowy ciała, średnio przystojny. Nawet jego włosy miały bliżej nieokreśloną, popielatą barwę, a oczy były szare. Nie wyróżniał się niczym szczególnym i z pewnością łatwo było go przegapić w tłumie – choćby takim, na który składały się trzy osoby. Co było bardzo przydatne w pewnych sytuacjach.

- Witaj, Haz – powiedział krótko Halfiel.

- Jak się masz? – Hazar uścisnął podaną dłoń i zajął miejsce na kanapie. – Wciąż na gigancie?

- Wciąż i aby jak najdłużej.

Halfiel od czasu Bitwy ukrywał się przed armią Królestwa, która chciała ściągnąć wszystkich oficerów z powrotem pod swoje skrzydła. Były porucznik, który sześć lat wcześniej został wydalony z wojska – praktycznie to nikt nie wiedział, za co został wydalony – wiódł od tego czasu całkiem owocny żywot najemnika, którego nie miał zamiaru zmieniać.

- Powtarzam, że powinien wrócić – powiedział Avariel. – Płacą dużo lepiej, niż przedtem.

- Bo jest was dużo mniej niż przedtem – zauważył uszczypliwie Hazar.

Kapitan tylko wzruszył ramionami.

- Nie lubię budzić się bladym świtem – tyle miał do powiedzenia na ten temat Halfiel.

- Powód dobry, jak każdy inny – poparła Drop, która nagle pojawiła się w drzwiach salonu. – Chłopcy, który chce herbaty?

Trzech mężczyzn jęknęło na wzmiankę o odgotowanych liściach i tęsknie spojrzało w stronę butelek z alkoholem, których nie mogli tknąć póki pan domu nie odpieczętuje pierwszej. Niestety, pan domu i ostatni gość jeszcze się nie pojawili.

- Maleńka – Hazar dzielnie pomaszerował za anielicą do kuchni. – Masz może kawę? Piwo? Wodę z kranu? Cokolwiek, poza herbatą?

W progu zatrzymał go jednak zaskakujący widok dwóch par jasnych skrzydeł stojących przy zlewie – z których tylko jedna należała do Drop, a druga do... jej jasnowłosej koleżanki? No, jasnowłosej, wysokiej koleżanki, zajętej wycieraniem szklanek.

„Koleżanka” odwróciła się w jego stronę i okazało, że z przodu wygląda o wiele mniej kobieco, niż z tyłu.

- O, w sam raz, że przyszedłeś – ucieszyła się Drop. – To jest Saturnin, już dawno temu chciałam was sobie przedstawić.

Saturnin z bliska i z przodu wcale nie przypominał dziewczyny, tylko raczej kostycznego blondyna o miłej buźce… której wyraz mógłby zamrozić wodę i za jednym zamachem pociąć ją w kostki.

Hazar zatrzymał rękę, wyciągającą się do powitania, zaskoczony intensywnością skierowanego w swoją stronę spojrzenia. W normalnych okolicznościach sięgałby właśnie po miecz, zastanawiając się, co zrobił, że chcą go zamordować z zimną krwią. Ale to nie były normalne okoliczności, a miecz został na kołku przy drzwiach, więc pozostało mu tylko zastanawianie się.

- Spotkaliśmy się już – odezwał się cicho anioł, wycierając dłonie w ścierkę. – Ale nie mieliśmy okazji porozmawiać.

I nagle jego oczy stały się normalnymi niebieskimi oczami normalnego młodego Stróża. Zaciekawione spojrzenie przebiegło po włosach najemnika, skupiło się na moment na pokrywających prawe ramię tatuażach, przejechało po bliznach na twarzy – ciekawy, zaintrygowany wzrok chłopca, który spotkał kogoś dużego, silnego i wytatuowanego, i sam chciałby taki być, gdy dorośnie. Potraktowany w ten sposób, Hazar uścisnął odruchowo szczupłą, jeszcze lekko wilgotną dłoń i zastanowił się, czemu tak prostuje plecy i ramiona? Nie ma sensu zastraszać dzieciaka, który i tak jest o głowę niższy od niego i wydaje się być zastraszony samą koniecznością dotknięcia go.

Kurcze, albo Stróż ma rozdwojenie jaźni, albo sam nie wie, jak ma się zachować. Ten Saturnin był ździebko podejrzany – i wcale nie przez fakt, że bardzo szybko zabrał się za robienie herbaty i starał się nie patrzeć przez ramię na stojącego za nim Głębianina.

Zaraz, moment, Saturnin… no tak, oczywiście, teraz pamiętał.

- Ostatnio, jak cię widziałem, faktycznie nie wyglądałeś najlepiej – zagadnął, opierając się o ladę i wzrokiem błagając Drop, żeby odpuściła z herbatą.

Anioł lekko drgnął na wzmiankę o ich pierwszym, raczej niefortunnym spotkaniu, ale nie odwrócił się.

- Moje mieszkanie też wyglądało o niebo lepiej – powiedział bardzo cicho.

Może miał nadzieję, że nie zostanie usłyszany, ale na jego nieszczęście Hazar mógł mieć problemy z oczami, ale nie miał problemów z uszami. Już otwierał usta do riposty – bo, kurcze, tak ma być? – gdy dostrzegł spojrzenie rzucone mu przez Drop i zrezygnował. Nie chciał robić jej przykrości, nawet, jeżeli to częściowo z jej winy nowo poznany pierzasty miał do niego jakieś pretensje. Pozwolił sobie na rozluźnienie ramion i skupił się na próbach wycyganienia od anielicy chociaż jednego zimnego piwa – wiedział, że gospodarz zaopatrzył się na tę imprezę, jak należy, pytanie tylko, co się stało z butelkami?

- Widzę, że pleciuchy jak zwykle zamelinowały się w kuchni – głos Drago poprzedził jego pojawienie się w kuchni. – Hazar, jak leci?

- Jak zwykle – najemnik uścisnął podaną dłoń. – Ciężka praca, mała płaca.

Eks-komandos uśmiechnął się na to kpiąco.

- To znaczy wino, kobiety i śpiew?

- Drago, wiesz, że preferuję piwo. Co przypomniało mi o ważnej rzeczy…

Zanim zdążył wrócić do nagabywania Drop, anielica rzuciła w niego ścierką i kazała mu opuścić „przestrzeń roboczą” i iść przywitać się z Iffrinem, którego głos słychać było z salonu.

- Mężczyźni! – Hazar usłyszał jeszcze jej westchnienie, gdy opuszczał kuchnię. – Wiesz co, Saturnin? Myślę, że za to powinien dostać miętową…

Jak się później okazało, Hazar niepotrzebnie się martwił. Drop oczywiście chciała ich tylko nastraszyć. Zamiast znienawidzonej herbaty zaserwowała mocną głębiańską kawę, a potem dała znak, że goście mogą się częstować piwem, które pływało w pełnej lodu wannie na piętrze. Avariel prawie całował ją za to po rękach.

W miarę upływu czasu, alkoholu i jedzenia na stole ubywało, rozpogadzały się czoła, a języki rozluźniały. Pani domu przeszła samą siebie, przygotowując obiad z dwóch dań i wystawny deser - w czym, zaznaczyła, pomagał jej mąż. Drago stanowczo odmawiał bycia zakłopotanym komentarzami kolegów, że dał się udomowić i tylko szczerzył się, jak idiota, albo najszczęśliwszy facet w Królestwie. Toast za toastem, para młoda została pobłogosławiona na całe życie. Dołączając do tego śpiewaną modlitwę, którą odmówił za nich jedyny dżin w towarzystwie – złe moce prędzej skręcą sobie kark na schodach, niż nawiedzą ich dom.

Towarzystwo było już dobrze rozluźnione, gdy zaczęły się obowiązkowe opowieści z pola bitwy, które Drop nazywała „taaakimi rybami”. Celował w nich szczególnie Avariel, znający na pęczki historii o kadetach, którzy stawiali się na apel w bieliźnie, albo nie zjawiali się wcale, bo zostawali przez swoich kolegów zaszyci w pościeli, ewentualnie spojeni jakimś specyfikiem wywołującym halucynacje. Drago głównie ubolewał nad niezdarnością swoich „baranów”, którzy potrafili ustrzelić monetę z odległości stu metrów, a ustawieni w szeregu nie potrafili na komendę zrobić razem zwrotu w prawo. Hazar zapodawał głównie plotki usłyszane w Przedsionku, o najemnikach, którzy nie mieli szczęścia i raz po raz pakowali się w takie, czy inne tarapaty, albo wręcz przeciwnie, potrafili wykaraskać się z każdej sytuacji.

Halfiel tylko słuchał, ale to nikogo nie dziwiło. Raz, czy dwa zdarzyło mu się wciąć w słowo Avarielovi, puentując jego historie krótko i zabawnie.

Iffrin, jak zwykle traktował ich wszystkich, jak dzieci i patrzył na nich pobłażliwym wzrokiem, popijając nieśpiesznie wino. Temu też się nie dziwili, bo dżin był starszy od nich wszystkich razem wziętych. Widział w swoim życiu wiele bitew, zasłyszał wiele historii i czasami nawet dało się niego wyciągnąć te, co ciekawsze. Ale przeważnie zadowalał się słuchaniem i rozmowami z Drop, którą w jakiś szczególny sposób sobie upodobał i, gdyby tylko miał taką szansę, zaadoptowałby na miejscu. Drago narzekał na to, że w jego domu co i raz pojawiają się nowe meble, srebrne kubki do herbaty i kadzidła, ale dżin nie dał sobie nic przetłumaczyć i z radością zasypywał ich prezentami. A, że trudnił się tą mniej chwalebną formą handlu, miał dostęp do prawdziwych skarbów. Drop po jakimś czasie przestała odmawiać przyjmowania ich i tylko chowała co cenniejsze przedmioty w skrzyni na stryszku, by się nie zniszczyły. Jak każdy, kogo polubiły dżiny, musiała się pogodzić z losem.

Choć Hazar zauważył, że Stróż, który siedział cicho w kącie pokoju chyba też uchwycił oko Iffrina. Przez chwilę mu współczuł, bo dzieciak nie wiedział, co go czeka.

Ciekawe wydawało mu się to, że tak naprawdę dzieciak nie odstawał aż tak bardzo od reszty towarzystwa. Był cichy, prawda, nie udzielał się często, pewnie nie miał pojęcia, o czym przez większość czasu mówią, ale nie wyglądał na speszonego ani wystraszonego. Czasem pochylał się do Drop i rozmawiali cicho o sprawach Stróżów, o których z kolei nie miała pojęcia żołnierska i przemytnicza brać. I nawet, gdy przyszło do toastu za poległych w Bitwie – który był jedynym wspomnieniem o niej, ponieważ zbyt wielu towarzyszy w niej zginęło, by móc spokojnie o tym mówić – wzniósł go razem z nimi. Więc wszystko wskazywało na to, że dzieciak jest w porządku i Hazar nie miał się do czego przyczepić.

Znaczy, nie miałby, gdyby tylko Stróż nie siedział najdalej od niego, jak się tylko dało i choć raz na niego spojrzał.

Dupek.

 


 

Umycie zębów i ochlapanie twarzy zimną wodą niewiele pomogły, Hazar nadal czuł się, jakby wypuszczono go z grobu na krótki spacerek i oczekiwano, że zaraz wróci.

Iffrin i jego cholerne, dżinnowskie trunki! Nie powinien był pić nic, co pachniało lepiej, niż miało prawo!

Odbicie jego poszarzałej twarzy w lusterku nad umywalką trochę rozpływało mu się przed oczami, ale to pewnie dlatego, że w łazience było tak jasno. Nie lubił się budzić bladym świtem. Tym bardziej, jeśli poprzednią noc spędził na upijaniu się koktajlem złożonym z więcej niż czterech gatunków alkoholu i spać poszedł zaledwie przed czterema godzinami.

Ale coś za coś, przynajmniej miał łazienkę dla siebie i mógł się w spokoju doprowadzić do ładu..

Zdjęcie butów i koszuli wymagało znacznie więcej pracy, niż powinno. Wanna nadal była pełna lodu i myśl o zanurzeniu się w nim była nad wyraz pociągająca i nad wyraz głupia. Nie wiedział też, jak się tego lodu pozbyć – w grę wchodziło zapewne jakieś zaklęcie – więc pozostawało umycie się pod kranem. Nic strasznego, nie raz już mył się w kałużach, więc czysta woda, w czystej umywalce, w czystej łazience była prawie zbytkiem luksusu.

Zresztą, nie miał w planach kąpieli, chciał tylko ogarnąć się na tyle, by nie wystraszyć Drop, zgarnąć jakieś śniadanie i udać się do domu, gdzie odeśpi resztę dnia. Impreza była udana, nie mógł narzekać. Nikt się zbytnio nie rozkleił, nikt nie wspomniał słowem o Basvim, a Drop była zadowolona i śmiała się razem z nimi. Halfiel i Iffrin zerwali się grubo po północy. Avariel rozsiadł się na kanapie w salonie i zasnął snem sprawiedliwego i trochę upitego anioła. Stróż – Saturnin, tak – też chciał chyba iść, ale Drago nie był w stanie, by go odprowadzić do Bramy, a Limbo nigdy nie było bezpiecznym miejscem dla aniołków zataczających się chodnikami po nocy, więc został.

Hazar sam nie odczuwał chęci spacerku przez miasto, poza tym wiedział, że jest pijany i w tym stanie lepiej mu być wśród przyjaciół. W samotności zapewne zacząłby wspominać i rozklejać się, i nie byłoby ładnie. Dostał od Drop koc i został odesłany do pokoju gościnnego na piętrze, gdzie już w najlepsze pochrapywał Stróż. Przespał całe trzy godziny, zanim obudził go sen o bitwie. Miał nadzieję, że alkohol pomoże… ale chyba się przeliczył. Dorobił się tylko bólu głowy, który powinien przejść do historii. Cholerny cynamonowy bimber!

Właśnie zastanawiał się nad użyciem pachnącego kwiatami mydła – na pewno zakup Drop – gdy drzwi do łazienki otworzyły się z trzaskiem, który omal nie rozsadził mu bębenków, i do pomieszczenia wpadł anioł. Dosłownie – wpadł. Upadł na kolana, półprzytomnie poczołgał się do wanny i z jękiem ulgi oparł czoło o zimny metal.

Hazar patrzył na niego po części zirytowany, po części rozbawiony, po części zatroskany - i najwyraźniej niezauważony. Anioł skulił się w kącie między wanną, a ścianą i sprawiał wrażenie, że planuje tam zostać na dłużej. Miał pogniecione ubranie, koszula ledwo trzymała mu się na ramionach, pióra na skrzydłach nie wiedziały, gdzie ich miejsce, a włosy wyglądały, jak ptasie gniazdo. Jasna twarz była teraz szara i opuchnięta wokół oczu. Już nie wyglądał tak schludnie, jak poprzedniego wieczoru i w tym najemnik znalazł pewną dozę satysfakcji.

Najwyraźniej chłystek nie był przyzwyczajony do efektów spożycia alkoholu. Pewnie i do samego spożycia też nie za bardzo.

Mięczak – obiło mu się w myślach, ale zaraz potem przypomniał sobie swój własny stan i wielką butlę cynamonowego bimbru, którą przyniósł Iffrin. Cholera, jeśli jego zgięła ta mieszanka, to co mówić o kimś o połowę mniejszym?

Zaraz wiec zrobiło mu się żal chłystka, który poprzedniego wieczoru tylko go irytował.

Przyklęknął przy nim – mocno opierając się o ścianę – i najciszej, jak mógł, wyszeptał:

- Będziesz haftował?

Anioł przez chwilę wydawał się go nie słyszeć, ale w końcu, bardzo powoli, nie otwierając oczu, pokręcił głową.

Dobra, przynajmniej tyle.

- No, to możesz wstać, tak?

Nie czekał na potwierdzenie. Objął go ramieniem w pasie i uniósł na nogi. Nie zważając na cichy jęk protestu, zatargał Stróża do umywalki.

- Umyj twarz – polecił. – No już, do roboty, nie mam całego dnia.

Wolną ręką odgarnął mu włosy z twarzy i odkręcił kran, pilnując, by woda nie była zbyt zimna. Cholera, czuł się, jak matka kwoka, ale… jeszcze nie tak dawno temu robił to samo dla Basviego.

Bolesny skurcz serca trwał tylko moment – na więcej Hazar mu nie pozwolił, nie miał siły.

Basvi miał słabą głowę, ale anioł był od niego szczuplejszy i miększy. Głębianin skupił się na braku twardych mięśni i obecności pokrytych pierzem skrzydeł; na tych różnicach, które nie pozwalały mu się rozkleić.

Tymczasem Stróż pozostawił mu obowiązek utrzymania ich w pionie, a sam wykazywał chęć utopienia się w umywalce. Tarł twarz dłońmi, płukał usta i ogólnie prezentował sobą taki obraz bezradności i niezgrabności, że Hazar prawie się uśmiechnął.

A może uśmiechnął się naprawdę – słabo czuł twarz.

Ostrożnie pozwolił aniołowi stanąć o własnych siłach, a sam pochylił się nad nim, by sięgnąć na drugą stronę umywalki po mydło. Hm, chłystek też pachniał cynamonem. Zgrozo…

Niedane my było jednak dosięgnąć celu, ponieważ anioł nagle szarpnął się do tyłu i, omal nie pozbawiając Hazara zębów, wyrwał się spod jego ramienia.

- Nie… dotykaj mnie! – nakazał zduszonym głosem.

Najemnik uniósł brew (no nie, nawet to bolało!).

- Przed momentem ci to nie przeszkadzało – powiedział, zanim zdążył się nad tym zastanowić.

Oho, jeśli musi nadążać za własnym językiem, to znak, że nie jest tak trzeźwy, jak mu się wydawało.

Na bladej twarzy anioła pojawiły się rumieńce złości.

- Wcale nie… - wymamrotał. – Wyn… wyjdź! Muszę iść… wyjdź!

No, zaraz, moment!

- Byłem pierwszy! Sam wyjdź!

- Musssze iść... do pracy! – Stróż zachwiał się na nogach.

- Nigdzie nie pójdziesz w takim stanie, wracaj do łóżka!

- Sam… wracaj! Ja muszę…

Matko Głębio, to nie miało sensu!

Hazar złapał anioła za ramię, by wyprowadzić go z powrotem do pokoju, ale jego ręka została odepchnięta.

- Nie dotykaj mnie! Trzymaj… łapy przy sobie! Ne…neandre… brutal!

To zimne spojrzenie znów zawitało w oczach Stróża i nawet to, że były na wpół przymknięte i zamglone alkoholem nie osłabiało chłodu. To było, jak policzek.

- Coś ty powiedział?

- …do tego… głupi!

Tego już było za dużo!

- Każdy Stróż to taki dupek? – warknął Hazar, zaciskając dłonie w pięści.

Po alkoholu miał jeszcze mniej cierpliwości do obchodzenia się z kretynami, a przeważnie bladym świtem nie miał jej wcale.

- Spaliłeś mi… mieszkanie! – odwarknął anioł ostro. – Imbe.. cyl!

- Słuchaj no, gnojku!

Pchnął anioła w stronę ściany, nie zważając na własną siłę i na to, że mógł mu rozwalić łeb. W tej chwili to nie był taki zły pomysł. Jednakże dłoń, która z rozmachem strzeliła go w twarz była niemałym zaskoczeniem. Tak, jak to, że w drodze powrotnej chciała powtórzyć wyczyn.

Cholera, kto by pomyślał, że taki mikrus potrafi tak przysolić?

Hazar chwycił Stróża za rękę i..

- Ty pieprzony gówniarzu!

- Barbarzyńca!

…I potem już nie wiedział, jak, ale miał go przyszpilonego do ściany i całował go, jakby od tego zależało jego życie. Niezgrabnie, z zębami i ze złością, i… dzieciak pewnie nawet nie potrafił się całować, ale to nie był wystarczający powód, by przestać. Kościste palce wbiły mu się w ramiona, ale nie odpychały. Jedna dłoń przejechała mu po włosach, zaplątała się w warkoczyki i szarpnęła, by się uwolnić.

Hazar warknął i prawie odgryzł Stróżowi język.

To był zły pomysł – wiedział o tym, gdy zmieniali pozycję na bardziej horyzontalną.

To był spektakularnie zły pomysł.

Robienie tego na zimnej posadzce w łazience ich przyjaciół. Robienie tego (bo co To w ogóle było?!) bez składu i ładu, ze złości i Głębia wie czego jeszcze. On był pewnie jeszcze pijany i nie kontrolował do końca swojego ciała, które postanowiło to wykorzystać. Dzieciak był półprzytomny i był pieprzonym Stróżem! Obaj byli głupi i to był najgorszy pomysł na świecie!

A mimo to Hazar nie potrafił przestać, bo zbyt dużo czasu minęło, odkąd był tak blisko kogokolwiek i teraz nie liczyło się to, kim ten „ktokolwiek” jest.

Białe skrzydła uniosły się nieco, wiec dotknął policzkiem tego, które było bliżej, ugiął łokcie, przyciskając anioła do podłogi. Niebieskie oczy patrzyły na niego przez chwilę, zanim zamknęły się, a on, dziwnie, chciał, żeby patrzyły dalej. Żeby anioł patrzył na niego!

- Gnojek! – wymamrotał.

W odpowiedzi dostał tylko bliżej nieokreślony pomruk, a szczupła dłoń chwyciła go za kark i pociągnęła w dół. Tam urwał mu się proces myślowy. Było z nim gorzej, niż przypuszczał, bo gdy mózg znów zaczął nadążać za ciałem, było już po wszystkim. Hazar przez moment zastanawiał się czym tak naprawdę pachnie skrzydło, w które wtula twarz, dopóki nie przypomniał sobie do kogo to skrzydło jest przymocowane.

O Matko, zagniótł dzieciaka!

Stróż leżał pod nim z zamkniętymi oczami i oddychał płytko. Koszulę miał podciągniętą pod brodę, a spodnie opuszczone z bioder, białe skrzydła leżały nieruchomo na podłodze, jeszcze bardziej zmierzwione, niż przedtem. Hazar wpatrywał się w jego zarumienioną twarz, podczas gdy jego mózg starał się uporządkować informacje. Jedno, co mu się nasunęło na myśl – o, kurwa! – chyba sumowało sytuację całkiem zgrabnie.

Dzieciak miał rację, jest głupi. Nawet więcej.

Walcząc z chęcią ucieczki – ile on ma lat, do cholery? – doprowadził anioła do porządku i najciszej, jak umiał, odniósł go z powrotem do pokoju. Na szczęście dom jeszcze spał.

Po raz kolejny obiecał sobie, że już nigdy, nigdy, nie tknie niczego, co pachnie cynamonem!

Zrezygnował ze śniadania, nie był już głodny. Przed wyjściem zdążył cmoknąć w policzek Drop, która właśnie pojawiła się w korytarzu, ziewają i trąc oczy, mamrocząc coś o herbacie miętowej.

- Musze lecieć, maleńka, obowiązki wzywają! – przypasał miecz i zawołał jeszcze: - Pozdrów męża, jak wstanie!

Wiedział, że ucieka z miejsca zdarzenia, ale chwilowo miał to gdzieś. Stało się coś, z czym nie miał sił, ani ochoty radzić sobie w tej chwili. Jeżeli będzie miał szczęście, dzieciak zapomni. Jeżeli nie, wtedy sam będzie się musiał pofatygować do Głębi.

Jeżeli będzie miał dużo szczęścia, sam o tym zapomni.

 


 

To, że jego przełożony był niezadowolony ze stanu, w jakim Saturnin pojawił się koło południa w Zielonej Wieży, było potężnym niedopowiedzeniem. Przeor wręcz kipiał złością. Próby tłumaczeń zostały stłamszone w zarodku i zwalczone godzinnym wykładem o obowiązkach Stróża i zasadach panujących w Chórze. Porządek, dyscyplina i czystość ducha przede wszystkim!

Saturnin zniósł lekturę, zagryzając zęby za każdym razem, gdy podniesiony głos przeora Justyna odbijał mu się po czaszce bolesnym echem. W międzyczasie obiecywał sobie, że już nigdy nie weźmie do ust alkoholu.

Dotarł do swojego pokoju, czując, jak ciśnienie między oczami rośnie. Chęć rzucenia się do łóżka i przespania kolejnych kilku dni była powalająca, ale pokonał ją niezwykłym wysiłkiem woli. Już i tak spał do południa, to mu powinno w zupełności wystarczyć. Śniadanie, które wmusiła w niego Drop przed wyjściem, pomogło mu trochę otrząsnąć się z letargu, ale teraz tylko leżało mu nieprzyjemnie na żołądku.

Marzył o prysznicu. Kolejnym.

Zabrał z szafki przybory i ręcznik, oraz złożoną równiutko czystą szatę, i pomaszerował dzielnie w stronę łaźni. Na szczęście na jego piętrze znajdowały się one dość blisko, a o tej porze dnia były przeważnie puste.

Ciepła woda spływająca między skrzydłami złagodziła trochę uczucie bycia umierającym. Przez chwilę Saturnin stał bez ruchu, patrząc na własne stopy, nie myśląc o niczym. Odruchowo sięgnął po mydło i zaczął się myć. Co prawda, już wziął dziś kąpiel, ale z jakiegoś powodu nie czuł się jeszcze czysty. Namydlił się po raz drugi i trzeci, zanim w końcu woda zrobiła się na tyle chłodna, by wygonić go spod prysznica.

Odświeżony i ubrany w czyste szaty, poczuł się trochę lepiej, ale nadal coś go uwierało. Jakby skrzyżowały mu się pióra na skrzydle, ale szybka inspekcja zaprzeczyła temu podejrzeniu.

Jejku, jeśli to są skutki picia, to lepiej dać sobie spokój.

- Saturnin! Co tu robisz tak wcześnie?

Anioł zatrzymał się w korytarzu i odwrócił się do śpieszącego w jego stronę kolegi.

Ananiasz podbiegł do niego z uśmiechem na ustach, który Saturnin starał się odwzajemnić najlepiej, jak potrafił. Lubił chłopca. Mieszkali na jednym piętrze i czasami zdarzało im się spotkać w przelocie – wtedy zawsze starał się zamienić z młodszym Stróżem kilka słów.

Od ich pierwszego spotkania, Ananiasz z mikrego chłopca wyrósł na całkiem przystojnego młodego anioła, który traktował Saturnina, jak kogoś na kształt starszego brata. Już nie był wystraszonym, wielkookim dzieckiem, które nie dawało sobie rady ze swoim pierwszym klientem – od tamtego czasu stał się nieoficjalnym ekspertem od trudnej młodzieży i uważał, że zawdzięcza to w pełni starszemu koledze.

Saturnin nie narzekał. Rzadko który Stróż miał czas na zawieranie znajomości, więc każdy przyjaciel był na wagę złota. Smutne było to, że większość z nich często nie zdawała sobie sprawy z tego, że w ich życiach brakuje czegoś tak podstawowego, jak przyjaźń.

- Witaj, Ananiaszu.

- Wszystko w porządku? – zapytał bez ogródek młodszy anioł, wodząc po jego twarzy zatroskanym wzrokiem. – Jesteś dziś wcześnie. Oj, nie wyglądasz najlepiej. Co się stało?

Nadal nie wyglądał dobrze? Po dwóch kąpielach i tylu godzinach snu?

- Byłem na przyjęciu weselnym – odpowiedział swojemu nadopiekuńczemu przyjacielowi. – Trochę zaspałem i przespałem zwoją zmianę. Będę dziś szedł na noc.

Może do wieczora uda mu się jeszcze trochę przespać. Bo po tej zmianie znów będzie miał dzienną, tak, by wrócić do grafiku. Przeor był prawdziwym draniem, gdy brał się za karanie tych, którzy jego zdaniem na to zasłużyli.

- Ślub? – zdziwił się Ananiasz. – A czyj?

- Pamiętasz może… choć może nie pamiętasz, to było jakiś czas temu – Saturnin sam się poprawił. – Mój stary zmiennik ożenił się z anielicą z żeńskiego Chóru i zaprosili mnie.

- To fajnie! Ale – jasnozielone oczy młodszego anioła spoczęły na nim podejrzliwie. – Nie piłeś, prawda?

Saturnin westchnął w duchu i obiecał sobie, że później wyznaczy sobie pokutę za kłamstwo.

- Nie, Ananiaszu, tylko kilka toastów, których nie mogłem odmówić. Ale poza tym, to jestem po prostu zmęczony, bo siedzieliśmy do późna.

- Acha, to dobrze – słodki uśmiech. – Ja muszę lecieć, Ilviel osiwieje, jeśli każę mu dłużej na siebie czekać. A ty idź się jeszcze przespać!

Saturnin podziękował, pożegnał się i przez chwilę patrzył za chłopcem, który biegł już w stronę schodów. To był dobry Stróż, z głową na karku, dobrym sercem i intuicją, którą niewielu posiadło. Przeor dobrze zrobił, wysyłając go na szkolenia medyczne – kto wie, może Ananiaszowi się to spodoba i będzie mógł zmienić profesję? A nawet jeśli postanowi zostać, to Stróżom zawsze przyda się ktoś z chociażby podstawową wiedzą medyczną. Zważywszy na to, jak łatwo uzyskać dostęp do oficjalnych lecznic…

Ale w tej chwili głównym problemem Saturnina było to, że ubrania, w których był na przyjęciu przesiąkły zapachem dymu ze skrętów i… cynamonu?

Uniósł koszulę do nosa i powąchał ją, krzywiąc się. Tak, cynamon. Pewnie od tego dziwnego trunku, który przyniósł dżin. To było chyba coś z cynamonem i imbirem, tak przynajmniej powiedział ten wielki anioł – Avariel? – a reszta wojowników ucieszyła się na widok pękatej butli. Pewnie był to dla nich jakiś rarytas, kto wie? Saturnin wiedział tyle, że cokolwiek to było, prawie ugotowało mu mózg.

Koszula wylądowała na podłodze, a anioł naciągnął koc na głowę i odwrócił się twarzą do ściany. Znajomy zapach spalenizny (nie myśl o tym!) okazał się być dziwnie kojący.

Śniło mu się to, co zawsze. Pole bitwy, ciche i monochromatyczne, ale nie mniej przez to straszne. I nawet, jeśli co jakiś czas pojawiały się tam przebłyski silnych, wytatuowanych ramion i czaszek, ciała, które pochylało się nad nim i głosu, który sprawiał, że robiło mu się ciepło – to nie zwracał na nie uwagi. Ignorowanie dziwnych wymysłów podświadomości Saturnin opanował do perfekcji.

Chapter Text

Tomek uśmiechnął się do kioskarki i podziękował za wydanie reszty. Wrócił na chodnik, wpychając zakupiony magazyn do kieszeni płaszcza i postawił kołnierz, żeby osłonić szyję przed ostrym wiatrem. Luty był mroźny i mężczyzna po raz kolejny tej zimy pogratulował sobie decyzji zakupienia wełnianego płaszcza. W listopadzie taki zakup wydawał mu się ekstrawagancją, do tego taką, na którą ledwo było go stać – tym bardziej, że zima zapowiadała się łagodna, a on chciał po prostu wyglądać cool. Długi, czarny płaszcz, jak nic pasował do jego wymarzonego wizerunku człowieka z klasą.

Dwa miesiące później Tomek dziękował Bogu, że nie zmienił wtedy zdania. Nie dość, że prezentował się w płaszczu lepiej niż dobrze, to na dodatek nie marzły mu kolana i tyłek, gdy zimny wiatr szalał po Warszawie.

Choć równie dobrze mógł sobie kupić samochód, by uniknąć zimna i deszczu – tak, jak uczynili to jego koledzy z biura. Problem tkwił w tym, że Tomek nie lubił samochodów i wszystkich rzeczy z nimi związanych. Oczywiście doceniał wygodę, którą dawały, ale na tym się kończyło. Zrobił prawo jazdy tylko dlatego, że rozsądek mu nakazał, i od czasu otrzymania go przejechał się może ze trzy razy czyimś samochodem. Mieszkając w centrum Warszawy nie miał potrzeby posiadania własnego pożeracza pieniędzy. Do pracy miał dwadzieścia minut spacerkiem, przystanek autobusowy był praktycznie pod domem, w dalsze trasy zawsze mógł jechać pociągiem… żyć, nie umierać. Mimo, że od listopada jego zarobki znacznie wzrosły (awans na kierownika projektu był jednym z najlepszych prezentów, jakie dostał w te Święta), to wolał wydać pieniądze na odnowienie mieszkania po dziadkach, niż na kolejnego zatruwacza atmosfery.

Pogwizdując cicho zza szalika, mężczyzna przeszedł przez pasy i skierował się w stronę starych kamienic na ulicy Brzozowej. Było już dość późno, plątanina uliczek, które codziennie pokonywał w drodze do pracy i z powrotem, tonęła w półmroku, ale nie bał się. Znał je od podszewki – i uliczki, i mieszkańców tych kamienic – wychował się wśród nich i nigdy nie czuł strachu, gdy noc dopadała go daleko od domu. Poza tym, niewielu było tam śmiałków, którzy odważyliby się go zaczepić. Tomek był jednym ze „swoich”, równym chłopakiem, który tylko przypadkiem miał trochę lepszą prace, niż reszta. Do tego był posiadaczem całkiem pokaźnej liczby medali zdobytych w turniejach wschodnich sztuk walki i całkiem pokaźnej liczny blizn i złamań zdobytych w czasie ulicznych bójek, gdy był jeszcze młodym szczylem. Od czasu, gdy w wieku siedemnastu lat posłał jednego z okolicznych drabów do szpitala ze zmasakrowanym nosem i połamanymi nogami, nikt nie odważył się go zaczepić.

Tomek nie lubił wspominać tych niezbyt chwalebnych chwil w swoim życiu, a było ich sporo. Ale ta była szczególna. To właśnie wtedy, gdy z wnętrza radiowozu patrzył na światła odjeżdżającej karetki, coś się w nim zmieniło. Usłyszał wewnątrz siebie pełen żalu głos, który pytał go „Coś ty zrobił? Tomek, coś ty zrobił?” i nagle zdał sobie sprawę, że nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Prawie zabiłem człowieka – nie przechodziło mu przez gardło. Prawie zabił człowieka. Dlatego, że tamten nie chciał zejść mu z drogi. Bo sam był większy i silniejszy, i wiedział, jak bić, by bolało.

Spędził na posterunku dwa dni, a potem trzy miesiące w poprawczaku, starając się odpowiedzieć sobie na pytanie, które ciągle rozbrzmiewało w jego głowie, tylko tym razem w szerszym kontekście.

Coś ty zrobił ze swoim życiem? Miał dopiero siedemnaście lat – ale, jak każdemu dzieciakowi wydawało mu się, że to kawał czasu – i właśnie zdawał sobie sprawę, że jeżeli czegoś nie zmieni, to jego gówniane życie pozostanie takie już na zawsze. Jak życia tych dzieciaków, które go otaczały, jak życia jego „przyjaciół”, którzy za szczyt szczęścia uważali dwa skręty i butelkę taniego wina. Jak życie jego matki.

Ojciec, zanim umarł, zawsze mu powtarzał, że jest upartym gówniarzem. Więc wykorzystał ten swój ośli upór, choć czasami miał wątpliwości czy aby na pewno nie zwariował. Wrócił do szkoły, zapisał się na kurs sztuk walki, żeby móc w jakiś kontrolowany sposób wyrzucać z siebie agresję, która dotychczas kontrolowała jego życie. Zaczął spotykać się z Mają…

Z Mają, która wyprowadziła go na prostą i pilnowała, żeby nigdy z niej nie zboczył. Która sama pochodziła z patologicznej rodziny (i pokazała mu, że tak, że on też z takiej pochodzi) i wiedziała, co czuje. Nie byli aniołkami – razem chodzili na imprezy, upijali się do nieprzytomności, uprawiali dziki seks na każdej płaskiej powierzchni w ich małym mieszkanku i czasami nawet zapalali razem skręta. Ale w tym samym czasie razem popychali się do przodu, zdali maturę; Maja kibicowała mu na zawodach judo, gdy zdobywał punkty dla swojej drużyny. On łaził z nią na lekcje tańca i gapił się, jak zaczarowany, gdy sunęła po parkiecie w ramionach partnera, którego miał ochotę zabić z zazdrości.

Wyciągnęli się z bagna. Tylko we dwoje. Maja skłoniła go do pójścia na studia, sama dostała stypendium w szkole tańca, była zdolną, dobrze zapowiadającą się tancerką…

Pod koniec drugiego roku dostała się pod koła rozpędzonego samochodu i zginęła na miejscu.

Tomek na ponad pół roku stracił kontakt z rzeczywistością. Zaczął pić, ale szybko przekonał się o tym, że alkohol nie pomagał uciszyć bólu po tak wielkiej stracie. Narkotyki były jeszcze gorsze, ponieważ za każdym razem, gdy tracił kontakt z rzeczywistością, widział Maję, taką, jaka była za życia… tylko po to, by potem budzić się z tego snu i na nowo ją stracić. Nie chciał kolorów i stanów nadświadomości, o których rozmawiali jego koledzy. Nie chciał zapomnienia, które ponoć gwarantował alkohol. Chciał przestać istnieć. Chciał być znów z nią, tam, gdzie życie miało sens.

To był okropny czas i Tomek wspominał go z dreszczem lęku przed tym, jak blisko był wtedy podjęcia ostatecznej decyzji, która oznaczałaby koniec jego życia. Był zbyt blisko – w pewną lipcową noc leżał w łóżku, słuchał odgłosów wpadających do pokoju przez uchylone okno i zastanawiał się, jak to zrobić, żeby jak najmniej bolało. Z nikąd nie chciał skakać, nie chciał podcinać sobie żył, bo to było takie… zbyt dramatyczne, jak na jego gust. Może tabletki? Nałykać się valium i zasnąć snem wiecznym.

I wtedy po raz drugi w życiu usłyszał ten głos w swojej głowie. Był pewien, że nie należał do niego – zbyt był rozgorączkowany, zbyt zdecydowany, jak na stan, w którym się wtedy znajdował. Głos, który huknął na niego tak głośno, że Tomek prawie poderwał się z łóżka.

Co ty wyprawiasz?! – pytał. I brzmiał tak, jak Maja, gdy kiedyś udało mu się przez przypadek przewrócić wannę i zalać im łazienkę.

Tylko, że tym razem w tym głosie był gniew, niedowierzanie i… zawód.

Co ty wyprawiasz? – słyszał, leżąc sztywno na łóżku i nie śmiejąc się ruszyć. Czuł, jak włosy jeżą mu się na karku i nie wiedział, czy to już szaleństwo, czy tylko sen.

Weź się w garść! – mówił głos.

Nie mogę – odpowiedział mu słabo. – Nie mogę już dalej sam, bez niej… to za trudne…

Myślisz, że ona chciałaby, żebyś tak skończył? Egoiści, wszyscy z was! Myślisz, że ona powita z otwartymi ramionami tchórza?

To przeważyło szalę. Wyrwało go z otchłani rozpaczy i bezsensu, bo to była prawda. Maja nie chciałaby go widzieć. Razem walczyli z losem, z ludźmi, którzy w nich nie wierzyli. Byli silni, nie dawali się zniszczyć… a on chciał się poddać. Po tym wszystkim, co zrobili, by ich życia były coś warte – chciał odwrócić się od tego i uciec, jak tchórz.

Ta noc była kolejnym punktem zwrotnym w jego życiu. Nie wiedział, co to był za głos – czy to jego podświadomość miała w końcu dość użalania się nad sobą, czy to sen, czy wiadomość od Majki, że ma się nie poddawać... nie wiedział. Ale nie musiał wiedzieć. Wystarczyło, że został wytrącony z szarości, w którą zmieniło się jego życie i miał powód do dalszej walki. Na początku było trudno, Boże, tak trudno wrócić do tego, co było normalne – ale z czasem stało się to łatwiejsze. Ból cichł, gdy mu na to pozwolił, życie ponownie stało się warte życia.

Skończył studia, poświęcił się pracy i wrócił do sztuk walki, w których znajdywał spokój ducha. Maja była cieniem w jego pamięci, który nabierał barw, gdy mu na to pozwolił, ale nigdy już nie przesłonił mu słońca.

Teraz miał dwadzieścia sześć lat i osiągnął już to, czego obydwoje zawsze pragnęli. Spokój. Pracę, którą lubił, i która stawiała przed nim coraz to nowe wyzwania. Szacunek kolegów i świadomość, że nie zmarnował życia.

I wszystko to zawdzięczał sobie – tak, jak Majka zawsze chciała. Tak, jak sobie obydwoje założyli.

Saturnin podążał za swoim podopiecznym krok w krok, osłaniając oczy przez wiatrem. Nie czuł zimna tak, jak ludzie, ale nie był też całkowicie odporny na warunki atmosferyczne panujące na Ziemi. Poza tym, Stróże byli szczególnie wyczuleni na swoich Klientów – można było wręcz mówić o pewnej synchronizacji energii – co pozwalało im wyczuć, gdy ci są w niebezpieczeństwie, ale też sprawiało, że byli szczególnie podatni na bodźce, które nie dotykały innych aniołów. Silne emocje, niektóre reakcje organizmu – jak zimno, gorąco, strach.

Teraz do Saturnina dochodziła informacja, że jego podopieczny marznie, ale nie zwraca na to uwagi. Że jest skupiony na wspomnieniach.

Uśmiechnął się smutno i dotknął jego ramienia. Nic nie mówił. Zima zawsze wprawiała Tomka w nastrój odpowiedni do wspominania o tej dziewczynie. Saturnin mocno pracował nad tym, by te wspomnienia przestały przynosić ze sobą smutek, a zmieniły się w coś dobrego. Jak zdjęcia nie widzianych dawno przyjaciół, które raz do roku odkurzało się i oglądało, przypominając sobie te wszystkie głupie i zabawne sytuacje, w które nas wplątywali. Tęskniło się za nimi, ale tylko tyle. Miały wzbudzać nostalgię i cichą radość, a nie żal i smutek.

Tomek potrafił już przejść nad nimi do porządku dziennego, włożyć je z powrotem do pudełka i odstawić na szafę. Jego Stróż był z niego dumny.

Wiatr szarpnął czarnym płaszczem mężczyzny i białą szatą anioła, sypnął im w oczy drobnym śniegiem. Saturnin roztarł dłonie, by trochę je ogrzać, przyciągnął skrzydła do ciała i walczył z chęcią schowania się pod płaszczem swojego podopiecznego. Tomek był wysokim mężczyzną, dobrze zbudowanym – pod płaszczem musiało być ciepło. Ale to nie przystało Stróżom, więc nic nie zrobił, choć Tomek pewnie…

Prawdę mówiąc, zastanowił się, to Tomek był pierwszym człowiekiem, którego nazywał po imieniu. Pierwszym, którego wolał nazywać podopiecznym, niż klientem. Był dobrą osobą, przeżył, co prawda burzliwą młodość, ale pokonał ją już dawno temu. Był bardzo silny, jak na człowieka, który przeżywał do niedawna jedną stratę za drugą. Ojciec, rodzina, Maja… a mimo to nadal stał, walczył i nie zamykał się w skorupie izolującej go od świata. Saturnin miał w tym swój wkład, ale był on mniejszy, niż można by przypuszczać. Tylko kilka razy był zmuszony do interwencji – tylko dwa z nich naprawdę coś zmieniły. Był dumny ze swojej pracy, ale nie przypisywał sobie zbyt wiele – jego podopieczny był po prostu jednym z tych rzadkich ludzi, którzy sami widzieli różnice między dobrem, a złem. Trochę pychy i dumy nie było w tym przypadku niczym złym.

Tak, lekcja, której dawno temu udzielił Satruninowi jeden eks-komandos była punktem zwrotnym w jego karierze.

Daj im żyć. To tylko ludzie, a na dodatek mają tak mało czasu. Pozwól im wykorzystać go tak, by nie żałowali straconych chwil.

Tak właśnie Saturnin zdecydował się postępować z Tomkiem, którego dostał z przydziału, jako pełnego gniewu i smutku nastolatka. Pozwolił mu podejmować decyzje, nie siedział mu na ramieniu i nie strzępił języka na „dobre rady”. Nie pchał go na siłę w stronę Światła – Jasność wiedziała, jak to się przeważnie kończyło. Pozwolił mu być i tylko czasami lekko poszturchiwał go w odpowiednim kierunku.

A Tomek nigdy go nie zawiódł.

Gdy nadejdzie chwila, w której przyjdę po ciebie po raz ostatni… – rozmyślał Saturnin, wpatrując się w tył głowy swojego podopiecznego. – Chciałbym ci powiedzieć, jaki jestem z ciebie dumny.

Mimo chłodu i wiatru, mężczyzna wyprostował się trochę i uniósł głowę, jak dziecko, które właśnie usłyszało pochwałę z ust rodzica.

Ale anioł, zasłaniający twarz przed śniegiem, nie zauważył tego.

 


 

Nie wszystko układało się dobrze. Czasami małe wpadki potrafiły zmienić całkiem dobry dzień w coś, czemu całkiem blisko było do koszmaru. Wystarczyła chwila, jeden niepotrzebny zakręt w drodze z pracy i złe rzeczy zaczynały się dziać.

Na przykład, wystarczyło wpaść na niedoszłą transakcję w bocznej alejce za kamienicą, w której się mieszkało.

Pięknie! – myślał Saturnin, gdy jego podopieczny został zaatakowany przez niezadowolonego dealera, którego klienta właśnie przepłoszono.

Tego im jeszcze brakowało! Lądowania w szpitalu!

Tomek znał tego mężczyznę – i on najwyraźniej znał Tomka i obawiał się, że zostanie wydany policji. Saturnin musiał przyznać, że było to dość prawdopodobne. Tomek nie tolerował prochów i ludzi, którzy rozprowadzali je wśród młodzieży. Zbyt dobrze pamiętał własną młodość i to, jak łatwo było zniszczyć sobie życie. Jego Stróż pochwalał tą postawę…

…ale to nie znaczyło to, że pochwalał rozpętywanie bójek w ciemnych alejkach w czasie, gdy powinni zmierzać do domu!

Zaaferowany tym, co działo się z jego podopiecznym, Saturnin do ostatniej chwili nie zauważył ciemnego kształtu, poruszającego się w jego stronę. Gdy w końcu zorientował się, że nie jest sam, było już za późno.

- A co my tu mamy?

Demon o twarzy bardziej gadziej, niż ludzkiej, stał tak blisko, że Saturnin czuł na sobie jego oddech – nic przyjemnego. Nieruchome, żółte oczy wbijał w anioła i nie wyglądał na zdenerwowanego. I pewnie nie miał powodów do zdenerwowania – zatknięta za pasem maczeta i trzymany w dłoni zakrzywiony nóż na pewno dodawały mu pewności siebie.

Tomek – pomyślał Saturnin, czując, jak krew odpływa mu z twarzy. – Wpakowałeś nas w bagno, chłopie.

Demon nie był nawet wysoki, ale szerokość ramion na pierwszy rzut oka pozwalała stwierdzić, że nie miałby większych problemów z ukręceniem łba smokowi. I, że jeden chuderlawy, nieuzbrojony anioł nie miał z nim żadnych szans.

- Aniołek – zasyczał. – Zabłądziłeś, synku? Pokazać ci drogę do wyjścia?

Saturnin zerknął kątem oka na Tomka – który radził sobie całkiem nieźle. Trochę czasu i kilka kilogramów dzieliło go od mistrza w ostatnim turnieju judo, ale nie aż tak dużo, by zapomniał, jak zadawać ciosy. Zbierał cięgi, ale trzymał się na nogach i za każdy siniak odpłacał w tej samej walucie.

No, przynajmniej jeden z nich wyjdzie z tego cało.

Gadziej Mordzie raczej się to nie spodobało.

- Weź się za niego! – warknął w stronę swojego klienta. – Beznadziejny śmieciu! A ty pierzasty – wrócił do anioła. – Ty będziesz…

- Zostaw go, Ziet.

Nowy głos należał do nowego cienia, który właśnie wyłonił się z jednej z bocznych alejek.

Na jego widok pod Saturninem prawie ugięły się kolana.

- A to co? – gadzi demon uniósł rzadkie brwi. – Nagle pokochałeś pierzastych, Hazar?

Wysoki, opalony Głębianin wzruszył ramionami, jakby od niechcenia, i stanął za aniołem, który przeklął go w myślach za odcięcie mu jedynej drogi ucieczki.

A potem wielka łapa wylądowała na jego ramieniu i Saturnin musiał postarać się mocno, by nie pochylić się pod jej ciężarem.

- Możesz nie wiedzieć, Ziet – przemówił spokojnie najemnik. – Ale to jest kumpel Drago. Tak, tego Drago, który jest moim dobrym kumplem. Przyjaciele przyjaciół, wiesz, te sprawy.

Gadzia Morda zasępił się na chwilę, wodząc wzrokiem od jednego, do drugiego. Za nimi dwóch ludzi nadal wymierzało sobie ciosy i Saturnin walczył z chęcią odciągnięcia swojego podopiecznego od tej burdy. Ale nie mógł się ruszyć, póki ta wielka dłoń trzymała go w miejscu, a płaskie ślepia uzbrojonego demona mierzyły go nieprzyjemnym, kalkulującym spojrzeniem. Co za głupia sytuacja, naprawdę.

- Przyjaciel, powiadasz? – zasyczał Ziet. – To ciekawe, ale ja nie wiem nic o tym, żeby Drago zadawał się ze Stróżami! A co dopiero ty!

Czy on właśnie spojrzał na niego z niesmakiem? Jakby był czymś gorszym? Nie do wiary!

Saturnin poczuł się, jakby wymierzono mu policzek. Już miał powiedzieć temu pokurczowi o żabim pysku, kto jest tam wyrzutkiem, ale smagłe palce zacisnęły mu się na ramieniu, zmuszając do ciszy… i przypomniały mu, że to był przecież uzbrojony drab! Że stoi miedzy dwoma demonami i nie ma innego wyjścia, jak grzecznie czekać aż sytuacja sama się rozwiąże.

- Tak się składa, że nie znasz mnie aż tak dobrze, jak ci się wydaje – najemnik zachowywał zimną krew. – Prawda Saturnin?

To był dobry moment, by zgodzić się na cokolwiek, czego będą od niego chcieli. Wszystko, by tylko móc odejść w jednym kawałku, zabrać swojego podopiecznego i wynieść się stamtąd w cholerę.

Taki miał zamiar.

- To zależy.

Niestety jego usta zadecydowały inaczej.

A palce zaciskające się na ramieniu prawie zmiażdżyły mu kość.

- Od czego zależy? - zapytał uprzejmie najemnik.

- Od tego, czy zamierzasz palić jeszcze jakieś zwłoki w moim mieszkaniu.

Co, na Jasność?

To samo pomyślał chyba Głębianin – co w całości potwierdziła jego zaskoczona mina. Z tym, że to zaskoczenie bardzo szybko przeszło w irytację.

- Na Ognie Piekielne, a ty wciąż o tym samym! To był tylko ten jeden raz! – wykrzyknął.

- O jeden raz za dużo!

- Wolałbyś, żebym je tam zostawił?

- Wolałbym, żeby ich tam wcale nie było!

- To już wina Drago!

- Zniszczyłeś mi mieszkanie! Pół roku spałem przy otwartym oknie!

- Pomyślałby, że taka delikatna panienka z ciebie!

Saturnin nie wiedział, co właściwie robili z Hazarem, stojąc naprzeciwko siebie i przekrzykując się nawzajem. Nie znali się tak naprawdę, nigdy nie zamienili ze sobą słowa poza koniecznymi uprzejmościami! A teraz na sam jego widok z jakiegoś powodu mówił rzeczy, których nie chciał powiedzieć! Jakby gdzieś w drodze od mózgu do ust słowa zmieniały swoją treść. A może to nerwy sprawiały, że zamiast ratować własne życie, skupiał się na głupotach?

Jakikolwiek by powód nie był, Gadzia Morda został zapomniany na rzecz niedorzecznej sprzeczki do chwili, w której sam musiał im o sobie przypomnieć. Jego śmiech nie był najprzyjemniejszym odgłosem pod słońcem, ale przynajmniej brzmiał mniej groźnie niż wcześniejszy syk.

- Widzę, że znalazłeś sobie dziewczynę, Hazar! Już ci pieprzy nad uchem!

- A tam, jaką dziewczynę? – odparł najemnik. – Wolę pulchniejsze dupcie i więcej ciała z przodu! – A potem na tym samym oddechu zwrócił się do anioła. – Po raz ostatni mówię, że to Drago dał ciała, nie ja!

- Drago wyjaśnił mi, kto dał ciała! I wypraszam sobie komentarze twojego kolegi! I z łaski swojej, zabieraj tę łapę z mojej osoby.

Mahoniowe brwi zmarszczyły się.

- Łapę, powiadasz? – warknął ich właściciel. – Patrzcie, jaki delikatny!

- Nazywajmy rzeczy po imieniu! – odwarknął Saturnin. – Wielka, ciężka, ciesz się tylko, że nie kudłata! A teraz przepraszam, ale mój klient powinien zadzwonić po karetkę dla tego ćwoka!

Fatycznie, w czasie, gdy się kłócili, Tomek zdołał pokonać przeciwnika i teraz stał nad nim, oddychając ciężko, obcierając krew z ust i zastanawiając się, co zrobić z nieprzytomnym dealerem. W jego głowie przewijały się dwie możliwości – pokopać go jeszcze trochę i pójść w swoją stronę, albo spełnić dobry uczynek i zadzwonić po karetkę, a potem na policję.

Stróż wyminął demona, ale ten nie dawał za wygraną. Podążył za nim krok w krok, z ramionami założonymi na piersi i niezadowoleniem wypisanym na twarzy.

- Ćwoka? – parsknął kpiąco. – Wolno wam tak mówić? Przecież od tego już rzut kamieniem do „sukinsyna!”

Saturnin nabrał powietrza do płuc i wypuścił je powoli – nic mu to nie pomogło, ale warto było spróbować. Nie miał czasu na liczenie do dziesięciu, ani na użeranie się z imbecylami.

- A żebyś wiedział! – warknął, dźgając palcem w szeroką pierś demona, który złośliwie stanął mu na drodze. – Zachęcają nas do bycia kreatywnymi, choć pewnie nie ma to jak korzystanie z tych samych wytartych schematów, prawda? Na nieszczęście, nie każdy z nas może być neandertalczykiem!

Wojownik uniósł brwi i spojrzał na palec dźgający go w splot słoneczny. Mały, jasny palec na tle jego ciemnego podkoszulka wydawał się być jeszcze mniejszy – co Saturnin zauważył i, co nie poprawiło jego humoru w najmniejszym stopniu. A już z pewnością nie pomogło mu, gdy rzeczony palec został chwycony przez demona i podniesiony w górę, jakby anioł był dzieckiem, z którym bawi się starszy brat. Starszy, złośliwy brat.

- No, i kto kładzie łapy na kim? – zapytał najemnik z uśmiechem, potrząsając lekko uwięzionym palcem. – Jak jesteś taki…

Bardziej usłyszeli, jak coś w tej wielkiej dłoni chrupnęło, na co Saturnin wydał z siebie zaskoczony pół-pisk, pół-jęk. Przez moment obaj wpatrywali się w ciszy w palec, który zginał się nie tam, gdzie powinien. Potem anioł bardzo powoli uniósł zranioną dłoń do piersi, nakrył ją drugą i spojrzał na demona.

Który wyglądał, jakby miał ochotę zapaść się pod ziemię.

- Pierzasty… - wyrwało mu się.

Saturnin odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę wylotu z alejki. Tomek stał się nagle mniej ważny niż ból, którym pulsowała jego dłoń i to, żeby się nie rozpłakać przed tym głupkiem i jego kolegą o żabiej mordzie. Może uda mu się skontaktować ze swoim zmiennikiem i poprosić o szybką zamianę, w czasie której uda się do dormitorium po lód i apteczkę.

Nie ma co panikować – powtarzał sobie. – Wiesz, jak się obchodzić ze złamaniami, uczyli cię tego rok temu. Nie ma co...

- Nie no, Saturnin, czekaj...!

Tym razem krzyknął z bólu i zaskoczenia. Odwrócił się twarzą do demona, cofając się o krok i patrząc na niego zbolałym, niedowierzającym wzrokiem. Czy on mu właśnie…?

Hazar podążył za jego spojrzeniem do własnej dłoni, w której ściskał garść białego pierza. Wyglądał, jakby nie wiedział sam skąd tam się wzięło. Przełknął ślinę i opuścił dłoń, pozwalając piórom opaść na chodnik.

- Saturnin, posłuchaj – powiedział, robiąc ostrożny krok w jego stronę. – Nie chciałem, to był przypadek. Chciałem tylko…

Ze wszystkich reakcji, jakie przewidział – łez, krzyku, ucieczki – kopniak między nogi był pewnie ostatnią, której się spodziewał. Saturnin sam był nią zaskoczony.

- O żesz w rym go… Matko Głębio! – jęknął najemnik, osuwając się na kolana. – Na gwoździe z Krzyża… co ty, kurwa, wyprawiasz?!

- Och – szepnął aniol przez lzy – Przepraszam. O rany, przepraszam…

Przyklęknął przed demonem i nie wiedział za bardzo, co zrobić. Nie musiał wiedzieć, bo przy trzecim „przepraszam” śniada dłoń ruchem szybszym niż błyskawica zderzyła się z jego splotem społecznym.

Upadł na chodnik, kaszląc i krztusząc się.

W tym czasie Ziet, najemny demon, który do tej chwili stał spokojnie z boku, nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Jesteście, kurwa, niesamowici – zasyczał, kręcąc głową z podziwem. – Niesamowici!

Zerknął kątem oka na swojego klienta, który leżał skulony w rogu zaułka, i bez żalu odszedł. Miał już dość rozrywek, jak na jeden dzień, a pod Płonącym Krzakiem z pewnością będą chcieli o tym usłyszeć.

 


 

Algevius szczycił się tym, że trudno go było zaskoczyć. Przewidywanie przyszłości było jednym z jego źródeł utrzymania i, jak dotąd utrzymywało go całkiem nieźle. Karty rzadko wprowadzały go w błąd. Postawione co rano, potrafiły bezbłędnie ostrzec właściciela przed trudnymi klientami lub innymi kłopotami. Jednak tego dnia ani jedna z nich nie pokazała mu dwóch nieoczekiwanych gości, z których jeden chciał rozbić mu drzwi wejściowe i głośno domagał się wpuszczenia.

- Hazar?

- Wpuść mnie, Algeviusie, to pilne!

Widział, że pilne. Anioł uwieszony na ramieniu najemnika – i tylko dzięki niemu trzymający się jeszcze na nogach – z trudem łapał powietrze i wyglądał, jakby był o krok od utraty przytomności.

- Wprowadź go do pracowni i posadź w fotelu! Szybko!

Wojownik nie zwlekał z wykonaniem polecenia. W tym czasie Algevius zakręcił się przy kredensie z eliksirami, wiedząc już, że w grę wchodzą uszkodzone żebra – świszczący oddech anioła tyle mu powiedział.

A odnośnie anioła, to wyglądał na Stróża. I wyglądał znajomo, ale alchemik za nic nie mógł sobie przypomnieć czemu. Trochę żenujące było to, że znajomość przyszłości w jego przypadku nie zawsze szła w parze z dobrą pamięcią.

- Pośpiesz się, on zaraz mi się udusi!

- Nie poganiaj fachowca, chłopcze.

Odpowiedni eliksir, jak zwykle, stał tam, gdzie nie powinien stać.

- No już, synku, już dobrze – wymamrotał Algevius. W jednej dłoni uniósł twarz anioła, a drugą przytknął mu do ust brzeg fiolki. – Pij, tylko powoli.

Po kilku minutach krztuszenia się i kasłania oddech Stróża wyrównał się nieco, a on sam zapadł w uzdrawiający sen.

Alchemik odwrócił się do demona, który zajął miejsce pod ścianą – tak daleko od nich, jak się dało – i przyglądał się całej scenie zaskakująco nerwowym wzrokiem.

- Co z nim będzie? – zapytał, gdy głowa anioła opadła na pierś.

- Pośpi i wyzdrowieje – odparł Algevius, odstawiając pustą fiolkę do cebrzyka stojącego na stole obok. – Ma złamane dwa żebra i małe uszkodzenie palca wskazującego, to nie tak źle.

Ku jego zdziwieniu najemnik nie odetchnął z ulgą, zamiast tego spuścił wzrok i przegarnął dłonią krótkie, mahoniowe włosy.

- Drago mnie zabije – wymamrotał.

Drago! Na wspomnienie eks-komandosa Algeviusowi wróciła pamięć.

Drago, no tak!

- No tak! – powiedział na głos, jeszcze raz unosząc twarz Stróża, by porównać zapamiętane rysy. – Już wiem skąd go znam! To ten znajomy Drago! – wrócił do Hazara. – Kiedyś już go tu przyprowadził, wiesz?

- Wiem – burknął najemnik.

- No proszę, jaki ten świat mały! Wtedy też był zdrowo poturbowany, ale przynajmniej teraz ma twarz całą.

Za jego plecami Hazar wydał z siebie coś na kształt zduszonego jęku.

- Pechowy dzieciak – mówił dalej, poklepując lekko jasną głowę pacjenta. – A nie wygląda na takiego, co to wywołuje bójki. Nie wiedziałem, że praca Stróży jest taka niebezpieczna.

Kolejny jęk i głuche tąpnięcie.

- Ciekawe, co tym razem mu się stało? Ostatnim razem trafił na jakiegoś najemnika od Raguela, któremu nie spodobał się jego klient. Co go spotkało tym razem, Hazar… Hazar, co ty robisz?

Najemnik stał plecami do niego i rytmicznie uderzał czołem w ścianę. Widok ten wzbudził niepokój i zatroskanie w Algeviusie, który przez chwilę nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Dopiero dokładne przeanalizowanie sytuacji wzbudziło w nim pewne podejrzenia.

- Hazar – odezwał się karcącym tonem. – Nie wziąłbym cię za faceta, co bije takie dzieci.

Bo z tego, co wiedział, ten jeden Głębianin był bardzo przyzwoitym facetem, który lubił dzieci i nie miał uprzedzeń do pierzastych. Nie był kimś, kto wdawał się w bójki z tymi, którzy byli o połowę mniejsi od niego! Tym bardziej, jeśli przeciwnik też był przyjacielem Drago.

W reakcji na jego słowa Hazar po raz ostatni łupnął głową w ścianę i dał jej już spokój.

- To był wypadek – wyburczał.

- Przez przypadek na niego upadłeś?

- … nie.

- Czy w grę wchodził alkohol?

- Algeviusie!

Alchemik uniósł dłonie w obronnym geście.

- Tylko pytam. Czy dzieciak czymś cię obraził? Nadepnął ci na odcisk?

- Nie!

Najemnik zaczął spacerować od ściany do ściany pracowni, nerwowo przegarniając włosy palcami, aż lekko zabrzęczały czaszki zawieszone na końcach warkoczyków z tyłu głowy. Wyglądał, jak tygrys zamknięty w klatce.

- Rozmawialiśmy – przemówił w końcu. – Tylko rozmawialiśmy… Chciałem go wyciągnąć z bójki, w którą się wpakował przez swojego klienta. Sam nie wiem czemu, ale to znajomy Drago i Drop go lubi, więc pomyślałem, że mu pomogę. Tylko potem on zaczął mówić i ja zacząłem, i zaczął mnie szturchać, i ani się obejrzę, jak złapałem go za dłoń… wtedy poszedł mu ten palec. Chciałem go przeprosić, serio, tylko go zatrzymać, i złapałem za skrzydło. Wylazła mu garść pierza…

- Hazar!

- To była tylko garść piór! Sam nie wiem, jak to zrobiłem. I następna rzecz, jaką czuję, to kolano na dobrej drodze do pozbawienia mnie męskości!

Mimo powagi sytuacji, Algevius parsknął śmiechem, ale jedno ostre spojrzenie bardzo szybko go uciszyło.

- No, a potem działałem na autopilocie – zakończył ponuro Hazar.

Alchemik zacisnął palce na grzbiecie nosa i przymknął oczy. To było… Drago musiał o tym usłyszeć. To będzie jeszcze lepsze, gdy rozzłoszczony eks-komandos wtrąci swoje trzy grosze.

- Nie mów nic Drago, dobrze?

Och, na Głębię…!

- No dobrze, nie powiem.

Najemnik zatrzymał się w końcu przed fotelem, na którym spał anioł i, z rękoma założonymi na piersi, przyglądał mu się. Ściągnięte w wyrazie zmartwienia brwi i zaciśnięte nerwowo usta sprawiły, że sytuacja nagle przestała być zabawna.

- Uderzałem, żeby zabić – wymamrotał. – Jakby był z dziesięć centymetrów bliżej, zrobiłbym mu dziurę w piersi.

Ach, więc o to chodziło.

Algevius położył dłoń na ramieniu przyjaciela i wskazał gestem na drzwi prowadzące do małej kuchenki na tyłach pracowni. Niewielkie pomieszczenie było o wiele przytulniejsze i można w nim było przygotować kawę – która w tej chwili obu im była potrzebna.

Hazar opadł na ławę, jakby ktoś podciął mu kolana, i oparł się z westchnieniem o ścianę za plecami. Algevius postawił przed nim kubek mocnej kawy i usiadł na zydlu po drugiej stronie wąskiego stołu.

- Ciągle masz kłopoty z koncentracją? – zapytał poważnie.

- Już lepiej. Już nie wpadam na drzwi i mogę wywinąć młynka Sivą bez obawy, że odetnę sobie łeb. Czasem tylko mam problemy… z dopasowaniem sił do zamiarów.

- A jak oko?

Smagłą twarz wykrzywił grymas. Nic dziwnego, nikt nie lubił, gdy wypominano mu słabości. A zwłaszcza wojownik, który musiał polegać na ciele, od którego sprawności nierzadko zależało jego przeżycie.

Odpowiedź padła dopiero po chwili, niechętna i cicha.

- Oko jest z porządku. Na miejscu.

- Hazar.

- Nie widzę na nie w pełnym słońcu. Ale to nie problem, za dnia i tak nie wychodzę z domu – próba humoru.

- Wiesz, że nie powinieneś się przemęczać?

- Tak, mamo.

- Mówię poważnie, głupku. Gdyby nie to, że masz twardy łeb, ten cios pozbawiłby cię mózgu! I tak łatwo się wywinąłeś, z takimi obrażeniami mogłeś zostać warzywem!

- Wiem, wiem, nie irytuj się.

Pusty kubek z trzaskiem wylądował na stole.

- A ty nie spodziewaj się, że wszystko dojdzie do normy w przeciągu roku! – Alchemik podniósł głos. – Na Głębię, upadł na ciebie smok bojowy w pełnym rynsztunku! Ciesz się, że żyjesz!

Hazar westchnął i znów przegarnął dłonią włosy. Krótkie włosy. Jeszcze rok temu miał całą głowę warkoczyków, które sięgały łopatek. To był jego znak rozpoznawczy – mahoniowe warkoczyki zakończone koralikami w kształcie czaszek. Po tym, jak upadł na niego smok i trzeba było mu ogolić część głowy, uratowało się tylko kilka z tyłu. To był szok, gdy obudził się w tydzień po operacji i pierwszym, co zobaczył była pokrywająca jego głowę krótka szczecina, poprzecinana szwami i pozalepiana krwią. Chyba się wtedy rozpłakał.

A potem dowiedział się o tym, że ma niesprawną prawą rękę i przypuszczalnie na zawsze stracił wzrok w lewym oku. Później opowiedziano mu też o możliwych następstwach urazu głowy i o tym, że może zostać kaleką do końca życia. Tylko, że wtedy już nie miał łez.

Zabrał się za siebie i w przeciągu pół roku doprowadził się do ładu. No, prawie do ładu. Dwa ostatnie palce prawej ręki nadal odmawiały współpracy, a oko od czasu do czasu zawieszało działalność – ale mógł chodzić i nie miał przerw w procesie myślowym. Był znów sobą, mógł polegać na swoim ciele i wrócić do dawnego życia. I nawet jeżeli czasami miał problemy z trafieniem ręką w klamkę, albo wkładał zbyt dużo siły w czynność, która tego nie wymagała… barmani w knajpach, które odwiedzał nauczyli się trzymać szkła z dala od niego, a ci, co kiedyś wszczynali z nim bójki, szybko zrozumieli, że powinni znaleźć sobie inne zajęcie. Złe rzeczy działy się, gdy Hazara ponosiły nerwy.

Tak, jak teraz, z tym aniołem.

Na Głębię, to był tylko dzieciak. Miał cięty język, ale poza tym był niegroźny i niczym mu nie zawinił.

Wspaniale, Hazar! – szeptał nieprzyjemny głosik w jego głowie. – Najpierw go przeleciałeś, a teraz prawie zabiłeś. Co następne? Połamiesz mu skrzydła?

Nie, nic nie będzie następne. Chciał tylko pomóc, sam nie wiedział czemu. Mógł iść za swoim klientem, który akurat tej nocy nie zaliczy wycieczki w narkotykowe sny, i mieć wszystko gdzieś. Ale nie, to musiał być akurat ten anioł, i akurat musiał trafić na Zieta – szuję pierwszej wody; skurczybyka, który nie zastanawiałby się długo nad tym, czy skatować bezbronnego Stróża do nieprzytomności, czy wykorzystać go w inny sposób. Z tego, co wiedział Hazar, jedna opcja nie wykluczała w tym przypadku drugiej.

Więc nikomu innemu nie wolno skorzystać z bezbronności dzieciaka? Ty się długo nie zastanawiałeś…

Ja byłem pijany! – powiedział sobie stanowczo. Obaj byli pijani i to była pomyłka. Stróż na jego widok nie zaczął się jąkać, więc pewnie nie pamięta całego zajścia, i dobrze. A co do bezbronności… ból między nogami skutecznie przypominał mu, że ten anioł nie jest aż tak łatwym kąskiem. Cholera, ledwo udało mu się wtedy wstać i zrobił to tylko dlatego, że dzieciak zaczął mu się dusić na poważnie.

Algevius uśmiechnął się pod nosem, gdy Hazar zmieniał pozycję na taką, która będzie wygodniejsza dla jego obitej męskości i wojownik miał ochotę strzelić go za to w zęby.

- Gdybyś nie zasłużył sobie na moją dozgonną miłość… – pogroził mu palcem.

- Pewnie i tak byś mnie kochał – zakończył z humorem alchemik. – Raczej postaw piwo Halfielowi, za to, że po bitwie przytaszczył tu twoją dupę!

- Halfiel? On pije za to już od roku! Nie wiem czy kiedykolwiek się ode mnie odczepi!

Kawa była gorąca i mocna, jak cholera. Hazar dokończył ją jednym łykiem i, choć na Głębian nie działała tak, jak na ludzi, to w jakiś sposób postawiła go na nogi. A rozmowa z przyjacielem bezsprzecznie poprawiła mu humor. Gdyby tylko to tępe pulsowanie między nogami ucichło – oczywiście nie miał zamiaru prosić o pomoc w tej sprawie, miał jeszcze trochę godności.

Miał dzieciak cel, nie ma co.

- A co zrobisz z tym Stróżem? – zagadnął go po chwili Algevius. – Powinien się obudzić za jakąś godzinę, ale potem będzie osłabiony przez resztę dnia.

- Odstawię go do Drop, powinna już być w domu – zdecydował. – Jego klient wyglądał na cwanego łebka, da sobie radę sam przez jeden dzień.

A poza tym Hazar nie miał bladego pojęcia, gdzie tego klienta znaleźć, wiec wybrał najłatwiejszą opcję. Tak naprawdę to nie chciał spędzać ze Stróżem ani minuty dłużej, ale jego sumienie wygrało – to on tak go załatwił, więc może go przynajmniej odstawić w bezpieczne miejsce.

 


 

Nigdy nie dotarli do tego bezpiecznego miejsca.

Hazar próbował, ale ciągnięcie nieprzytomnego anioła przez ulice Limbo nie było najłatwiejszym zadaniem. A ciągnięcie go przez te ulice tak, by nie zostać zauważonym, było jeszcze trudniejsze. To, że dzieciak jest Stróżem widać było na pierwszy rzut oka, a gdy w tych stronach demon niósł na ramieniu Stróża, to przeważnie oznaczało jedno. Mógł się tłumaczyć napotkanym patrolom, mógł nawet powiedzieć prawdę, ale i tak nikt by mu nie uwierzył. Łatwiej było wybierać boczne uliczki i unikać towarzystwa.

Już i tak miał problem ze skrzydłami anioła, które nie chciały się prawidłowo złożyć. Skrzydła demonów składały się w czasie snu i leżały przytulone do pleców. Dzieciak był jakiś wybrakowany! Nie dość, że Hazar nie mógł go przerzucić przez ramię – Algevius wspomniał o czyjś osłabionych żebrach i silnym kopniaku w pewien zadek, jeżeli jego ciężka praca zostanie zniweczona – to jeszcze musiał uważać, żeby mu lotek nie ubłocić. Był pewien, że w efekcie obaj wyglądali, jak para wspartych na sobie pijaków.

- I to mam z bycia dobrym facetem. Obolałe jaja i zabawę w opiekunkę! Po kiego w ogóle się pchałem w ten pasztet?

Pewnie dlatego, że nie mógłby spać ze świadomością, że zostawił dzieciaka na łasce Zieta. Anioł nie był brzydki – gdy siedział cicho i nie patrzył tak, jakby miał ochotę kogoś zabić, był całkiem przyjemny dla oczu. Nawet ładny. W taki niewinny i jasny sposób młodych Stróży. Jak Drop.

A Drop była dla Hazara skarbem na tym padole. Drop lubiła tego całego Saturnina.

Drop zaufała najemnikowi z Głębi, wpuściła go do swojego domu i karmiła co piątek naleśnikami z dżemem – a on za to schlał się na jej weselu i wytarzał się na łazienkowej podłodze z jej dobrym, anielskim przyjacielem, który ledwo kontaktował z rzeczywistością.

A potem prawie zabił jej tego przyjaciela – nie wolno zapomnieć o tym małym szczególe.

- Stary, ty to masz pecha – westchnął, patrząc, jak jasna głowa anioła stacza mu się na ramię. – Z każdą minutą coraz bardziej mi cię żal.

To musiało mieć związek z tym, co kiedyś starał się mu wmówić Basvi – że niby ma słabość do małych, puchatych zwierzątek i istot w potrzebie. Hazar wypraszał sobie takie insynuacje.

I wcale nie zastanawiał się, do której z tych kategorii zaliczał się Stróż!

- No, jeszcze tylko trzy przecznice i jesteśmy na miejscu. Rany, jak na skórę, kości i pióra, to sporo ważysz, młody.

Oparł się na chwilę o ścianę zrujnowanej kamienicy, żeby poprawić chwyt i upewnić się, że pióra anioła nie ciągną się po ziemi.

Ładne nawet były te skrzydła, białe i czyste, od spodu pokrywał je miękki puch. Były zupełnie inne, niż skórzaste skrzydła demonów, które zwykle pokrywała łuska lub rogowe narofśla. W Głębi tylko upadłe anioły miały pióra, ale raczej nikt nie miał szansy ich dotknąć. A te tutaj…

Cholera, co on robił?!

Zabrał rękę spod skrzydła Stróża, starając się tym razem, by nie wyrwać przez przypadek ani jednego piórka.

- Pieprzy mi się w głowie! – warknął do siebie.

Szarpnięciem postawił go na nogi i ruszył dalej. Nie uszedł czterech kroków, gdy z przyległej uliczki dobiegł go odgłos pośpiesznych kroków. To był bardzo szczególny rodzaj szybkich kroków, który każdy najemnik/przemytnik znał na pamięć – oznaczał, że ktoś kogoś ścigał. I to nigdy nie wróżyło dobrze.

Hazar nie zdążył sięgnąć po mecz, gdy rozpędzone ciało wpadło na niego i prawie przewróciło go na ziemię. Uratowało go tylko to, że był znacznie większy, niż napastnik i zdołał utrzymać równowagę, a także, co było nie małym wyczynem, utrzymać przy sobie Stróża.

- Co, u cholery?! – wykrzyknął, zaskoczony.

Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał był cichy świst i wykrzyczane z desperacją „Moc!”

Gdy świat rozmywał mu się przed oczami, zdążył pomyśleć „kurwa!” , co jak zwykle sumowało sytuację całkiem dobrze.

 

 

Chapter Text

Hazar patrzył z niecierpliwością, jak anioł odzyskuje przytomność i walczył z chęcią potrząśnięcia nim. Nie chciał tego robić, bo nie wiedział jakie obrażenia mógłby sprawić tym razem. Przy przeskoku na anioła upadło dwóch dorosłych Głębian (I czy to nie mówi czegoś o szczęśliwej gwieździe tego pierzastego? Na przykład to, że jej nie ma?) i stan jego żeber nie mógł się od tego poprawić. Algevius był niemalże cudotwórcą, ale nawet jego eliksiry nie działały, gdy nie dało im się na to szansy.

Więc najemnik klęczał przy aniele, z jedną ręką na rękojeści miecza i z jednym uchem skierowanym na otaczający ich las, i czekał. Obok niego stygły na trawie zwłoki demona, który wpadł na nich w limbiańskim zaułku.

Z wyglądu gość był dość nijaki – niski, chudy, miał cienkie, ciemne włosy i drobną twarz mieszańca. Pełno było takich w Trzecim Kręgu. Jego ubrania też nie mówiły Hazarowi wiele – były do bólu typowe. Najprawdopodobniej jakiś drobny złodziejaszek, albo przemytnik. Czarny bełt wystający z jego karku dawał niejakie pojęcie o tym, dlaczego tak usilnie starał się umknąć przed pościgiem. Czarne drzewce i czerwone lotki – jak nic ufarbowane anielskie pióra – były bardzo charakterystyczne dla pewnej grupy. Grupy, z którą nikt nie zadzierał.

Ktokolwiek strzelał, miał cela – grot przeszedł przez kręgosłup w chwili, gdy uciekinier przyzywał moc. Po drugiej stronie był już martwy, a Hazar miał ochotę kopnąć go za to zdrowo. Na ogół nie wierzył w coś takiego, jak pech, ale, na Mrok, powoli zaczynał zmieniać zdanie.

Wylądowali w środku puszczy w Czwartym Kręgu. I z jednej strony to dobrze, bo gdyby trafili na jakiś bardziej zaludniony teren, to Stróż nie miałby zapewne szans na odzyskanie przytomności. W Pierwszym Kręgu czasem pojawiały się anioły, ale bardzo sporadycznie i tylko w interesach. W Czwartym wszystko, co miało białe skrzydła, było potencjalną ofiarą zabójstwa i bardzo często czyimś potencjalnym posiłkiem. Hazar z latami zmądrzał, ale jako młody łepek sam kilkakrotnie skorzystał z okazji skosztowania pieczeni przyozdobionej białym pierzem. Wychował się w okolicach, w których kiedy ktoś oferował jedzenie, jadło się do oporu. Mięso było mięsem.

- Hej, wstawaj! – warknął do anioła, gdy wreszcie skończyła mu się cierpliwość. – Pierzasty, podrywaj dupę!

Stróż zamrugał, skulił się na boku i przyłożył rękę do żeber. Spojrzał przelotnie na prawą dłoń, z wyrazem twarzy mówiącym, że stara się sobie coś usilnie przypomnieć. Nie udało mu się chyba, bo przycisnął palce do czoła i jęknął cicho. I pewne zostałby już w tej pozycji, gdyby jego oczy nie spoczęły na kredowo białej twarzy demona, leżącego na przeciw niego.

Hazar był zawiedzony. Spodziewał się, że dzieciak zacznie się drzeć, albo piszczeć, jak dziewczyna na widok zwłok, ale nic takiego się nie stało. Oczywiście, anioł prawie skręcił sobie kark, starając się jednocześnie poderwać na nogi i znaleźć, jak najdalej od martwego ciała. W samym środku manewru jęknął głucho i zakaszlał – a to nie wróżyło dobrze.

- Czy on… nie żyje? – zapytał stłumionym głosem.

- W rzeczy samej – odpowiedział najemnik. Wiedział, jak będą brzmiały kolejne pytania, więc postanowił przyśpieszyć proces. – Nie, nie ja go zabiłem. Tak, jesteśmy w lesie. Tak, jesteśmy w Głębi, Czwarty Krąg dokładniej. Ten frajer wpadł na nas w Limbo i traf chciał, że zabrał nas na przejażdżkę dywanem. Nie, dywan się wyładował. A teraz wstawaj, musimy się stąd zbierać.

Zanim ten, kto załatwił szpenia przyjdzie sprawdzić, czy gość jest martwy w stu procentach. Hazar już go obszukał, ale nie znalazł nic poza nożem, zwiniętą garotą i sakiewką, w której znajdowało się kilka limbiańskich talarów, kilka oficjalnych głębiańskich srebrników i ziemskie dwadzieścia cztery złote i trzynaście groszy. I paragon z Biedronki.

Gość musiał jakoś niedawno być na Ziemi.

Poza tym i rozładowanym kawałkiem dywanu, nie miał na sobie nic, co skazywałoby go na śmierć z rąk… tej grupy.

- Co z… Tomkiem? – anioł mówił, jakby miał problemy z oddychaniem i to było bardzo złym znakiem. – Muszę wrócić… do klienta. Nie wolno mi być… w Głębi.

Tak, to było dla niego raczej niewskazane.

- No, to podrywaj się na nogi i idziemy! – Hazar chwycił go za ramię i pociągnął do góry. – Do Bramy jest kawałek drogi, a wierz mi, nie chcesz nią zmierzać po zmroku.

Stróż spojrzał na niego tak, jakby mówił w jakimś dziwnym języku, ale posłusznie wstał i otrzepał szatę z igieł i brudu. Na tle ciemnej zieleni liści i mchu jego białe ubranie i skrzydła odcinały się, jak płomień świecy w mroku. Był wymarzonym celem dla każdego większego drapieżnika, który szukał łatwego łupu.

- Poczekaj, złóż skrzydła! - Hazar zdjął z ramienia szary płaszcz i zarzucił go na plecy anioła. Zapiął mu pod szyją prostą, miedzianą spinkę i zarzucił na głowę kaptur. – Nie zdejmuj tego – nakazał. – Tak będzie dla ciebie bezpieczniej.

Dzieciak na pewno będzie go spowalniał, pewnie nie ma pojęcia o walce i Hazar lękał się myśleć o tym, co się stanie, gdy wpadną na jakąś kryjącą się w puszczy szajkę przemytniczą. Ale już zdecydował, że zabiera go ze sobą i postara się go oprowadzić do domu w jednym kawałku. Drop nigdy by mu nie wybaczyła, gdyby pozwolił jej przyjacielowi zginąć gdzieś w jakimś lesie, a Algevius urwałby mu głowę, gdyby jego ciężka praca poszła na marne.

Poza tym, nie miał serca udusić go we śnie. Zawsze miał skrupuły ze skrzywdzeniem kogoś, z kim spał. Choć to, co zrobili trudno było nazwać „spaniem” per se, a anioł albo nie pamiętał o tym, albo był lepszy w udawaniu, niż można by się było spodziewać… albo Hazar znów zapędzał się w kąt – co było głupie, niepotrzebne i tylko pogarszało mu humor.

- Dam sobie… radę! – powiedział anioł, odtrącając jego dłonie. – Potrafię zapiąć… płaszcz!

- To świetnie – mruknął niechętnie. – A potrafisz latać?

- Oczywiście, że… ała!

Nie mógł unieść skrzydeł. Normalna rzecz przy obitych żebrach. Wspaniale.

- To pozostaje nam spacerek – Hazar znów poprawił mu płaszcz na ramionach, za co znów został odepchnięty. Kurcze, to było nawet zabawne. – Idź za mną i nie rozglądaj się. Idź cicho i nie mów. A jak mówię, żebyś padł na ziemię i udawał martwego, to masz tak zrobić. Rozumiemy się?

Te niebieskie oczy znów patrzyły na niego z nieufnością i chłodem – nic dziwnego, ale, cholera, nie musiał zabierać go ze sobą, mógł go zostawić na pastwę losu i pójść swoją drogą.

- Rozumiemy się? – powtórzył ostrzej.

Stróż drgnął i cofnął się o krok, ale opuścił głowę i wymruczał zgodę.

- Dobrze.

Hazar poprawił miecz przy boku, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.

- Hazar…?

Zatrzymał się i westchnął.

- Co?

Stróż stał w miejscu i patrzył na zwłoki demona, który ich w to wszystko wpakował. Twarz zasłaniał mu kaptur, ale z jego postawy dało się wyczytać upór.

- Nie możemy go… tak zostawić – powiedział cicho.

- Albo on, albo ty – odpowiedział mu najemnik. – Musimy dotrzeć do rzeki, zanim zjawią się zwierzęta. On już nie żyje, jak ci żal, to zmów za niego paciorek w marszu.

Zaczął iść i nie zatrzymywał się. Po chwili usłyszał za sobą kroki i odetchnął w ulgą. Wiedział, że to draństwo, ale to było tylko ciało, nic już nie mogli dla niego zrobić, na ceremonię pogrzebową nie mieli czasu. Stróż musiał schować wrażliwość do kieszeni i na jakiś czas udawać mężczyznę.

Ale chyba lepiej będzie mu nie mówić o tym, skąd wziął się płaszcz, który na sobie miał. I pilnować, żeby nie zauważył tej plany krwi na karku.

 


 

Saturnin miał dosyć. Dosyć lasu, dosyć krzaków, które chciały go pozbawić ubrania i dosyć jeżyn, które chciały go za wszelką cenę przewrócić. A najbardziej miał dosyć tego kołka, który go przez ten las prowadził!

Bolały go żebra. Przy każdym oddechu czuł, jakby coś przemieszczało mu się w boku, a każdy krok potęgował to wrażenie. Poza tym, stopy miał poobcierane niemalże do krwi, bo jego sandały były kompletnie nieodpowiednie na wycieczki w głuszę. I wydawało mu się, że czuje zapach krwi. To było to samo wrażenie, które nie opuszczało go przez kilka tygodni po Bitwie. Wiedział, że to tylko jego wyobraźnia i starał się myśleć o czymś innym.

Jak to się mogło stać? Mieli z Tomkiem taki dobry dzień. Saturninowi udało się uspokoić podopiecznego, gdy jeden z nowych praktykantów zablokował ploter w biurze, potem pomógł mu znaleźć właściwe słowa, by pocieszyć roztrzęsionego chłopaka. Wyszli do domu w dobrym humorze i wtedy wszystko zaczęło się psuć. Najpierw ta bójka z zaułku, potem spotkanie z najemnikiem i ani się Saturnin obejrzał, a obudził się w jakiejś puszczy w Głębi! I to nawet nie w Pierwszym, czy Drugim Kręgu, ale w Czwartym! Obolały i skazany na łaskę i niełaskę demona, który od pierwszego spotkania dawał znać, że nie pała do niego sympatią.

Na Łaskę, przecież złamał mu palec! I to z jego winy ma poobijane żebra!

I to pewnie przez niego plączą się po tej głuszy. Ale tego nie mógł zarzucić demonowi na głos, bo chciał dotrzeć do domu w jednym kawałku.

Zapinka płaszcza uwierała go w obojczyk i skrzydła zdrętwiały mu od ciągłego trzymania ich w tej podkurczonej pozycji, ale milczał. Najemnik miał rację, lepiej żeby w tych stronach nie obnosił się ze swoim pochodzeniem. Głębia była rejonem zakazanym dla większości aniołów, a już dla Stróży w szczególności. Opowieści o tym, co stało się z nieopatrznymi lub niemądrymi aniołami, które w jakiś sposób znalazły się po drugiej stronie Limbo, były jednym z głównych narzędzi wychowawczych w Zielonej Wieży. I jednym ze skuteczniejszych.

Saturnin wiedział, że nie wszystkie te historie były prawdziwe, i, że nie wszyscy Głębianie to potwory, które pożerają dzieci – po Bitwie widział demony zajmujące się swoimi towarzyszami, jak matki kwoki, a na przyjęciu u Drago poznał tego dżina, który był bardzo miły i niesamowicie elokwentny. I ten cały Hazar też był całkiem w porządku. (No, był, do czasu.) Przeor Chóru lubił straszyć młodych, więc często wyolbrzymiał.

Ale obecna sytuacja wcale nie napawała optymizmem.

- Idziesz? – warknął najemnik.

Saturnin oparł się o śliski od mchu pień drzewa.

- Po… poczekaj chwilę – wydyszał. – Zaraz…

Zaraz znów zacznie iść, tylko niech mu da moment na złapanie oddechu. Hazar poruszał się szybko i pewnie, przebijał się przez gąszcz splątanych pnączy, jakby wychował się w dżungli. Saturnin nawet nie marzył o tym, że będzie mógł dotrzymać mu kroku, starał się tylko nie stracić go z oczu – demon jakimś cudem wiedział, gdy tylko zaczynali się od siebie oddalać i za każdym razem warczał na niego, by się pośpieszył. A on starał się nie narzekać i być cicho, i robić to, co wcześniej mu kazano, ale teraz musiał przez chwilę odpocząć!

- Pierzasty!

Wytatuowane ramiona zostały założone na wysokości jego wzroku, a wysoko nad nimi błyszczały w półmroku ciemnoczerwone oczy, które patrzyły na niego, jakby Głębianin był jakimś wielkim kotem, a Stróż zabłąkaną myszą.

Ale, na gwoździe z Krzyża, ta mysz nie da się zastraszyć!

- To nie moja wina! – odpowiedział tak głośno, jak tylko mógł. – Ja się nie… poturbowałem!

I to było mniej więcej wszystko, co mógł powiedzieć przez następne kilka minut.

Najemnik zmarszczył na to brwi i wyraźnie powstrzymywał się przed jakimś ciętym komentarzem, ale w końcu tylko westchnął. Strasznie często wzdychał.

- Rzeka jest już niedaleko – powiedział. – Tam zatrzymamy się na noc i będziesz mógł odpocząć. Chodź, pierzasty.

- Saturnin… mam na imię.

Tym razem demon uśmiechnął się złośliwie i wzruszył ramionami.

- Wiem, że masz.

I odwrócił się z powrotem.

Saturnin miał ochotę coś mu na to odpowiedzieć, ale chwilowo nie chciał marnować powietrza.

Miał tylko nadzieje, że z Tomkiem wszystko jest w porządku. To mądry chłopak, da sobie radę przez kilka godzin sam.

Miał też nadzieję, że sam będzie miał dokąd wrócić. Co prawda nie z własnej winy opuścił posterunek, ale wątpił, by przełożeni byli dla niego wyrozumiali. Już i tak miał u przeora minus za spalone mieszkanie i późny powrót z wesela, a teraz jeszcze dojdzie do tego opuszczenie klienta bez wcześniejszego uprzedzenia zmiennika. Nie miał przy sobie kryształowej kuli ani klucza, ani nawet saszetki, w których je trzymał – chciał zapytać o nią najemnika, ale miał przeczucie, że jedyna odpowiedź, jaką otrzyma będzie brzmiała albo „cicho bądź,” albo „zamknij się i maszeruj!”. Milczał więc i maszerował.

I tylko w myślach przeklinał moment, w którym Głębianin o mahoniowych włosach po raz pierwszy pojawił się w jego życiu.

 


 

Hazar musiał przyznać, że dzieciak jest twardszy, niż na to wyglądał. Z trudem, ale dotrzymywał mu kroku przez większość czasu i nie narzekał na głos. No, poza tym jednym razem, gdy wypomniał mu, że go poturbował. Ale przeliczył się, jeśli myślał, że najemnik go za to przeprosi!

Doszli do rzeki na kilka minut przed zajściem słońca, co było dość dobrym wynikiem. Nie spotkali po drodze żadnego Głębianina, a jedynym, co tak naprawdę sprawiło im kłopot, był młody smok leśny, który najwyraźniej sam nie wiedział, jak zachować się na widok dwóch obcych istot na jego ścieżce. Hazar tylko rozłożył skrzydła i warknął ostrzegawczo, a gadzina skurczyła się i uciekła. Co prawda anioł wyglądał po tym, jakby chciał dać dyla razem z nią, ale przynajmniej patrzył na niego z odrobiną szacunku.

- Tych maluchów nie trzeba się bać – Hazar powiedział mu, żeby go trochę uspokoić. – Są jeszcze głupie i nie mają pojęcia o walce, w lesie chowają się przed drapieżnikami. Dopiero, gdy dorosną, stają się groźne, ale wtedy już nie mieszczą się między drzewami, więc nie mamy się czym martwić.

Oczywiście, tylko, jeżeli chodzi o smoki. Co do innych niebezpieczeństw…

- Staraj się nie dotykać drzew, niektóre bardzo tego nie lubią. I uważaj na mech, jak jest żółty, to trzymaj się od niego z daleka, bo jest trujący. I stąpaj ostrożnie, w tych sandałkach jesteś wymarzonym celem dla żmij.

Po takiej dawce „dobrych rad” anioł szedł za nim na paluszkach.

Nie powinien być okrutny dla dzieciaka, ale nie mógł się opanować. Jak chłopiec dźgający patykiem żabę, czerpał dziwaczną satysfakcję z tego, jak anioł reagował na tak proste rzeczy. Koledzy Hazara już dawno powiedzieliby mu, żeby się odpieprzył, nawet Drop miałaby na ustach jakiś zabawny przytyk, ale ten Stróż znosił wszystko w ciszy. Jak nic czekają go w przyszłości wrzody żołądka.

- Dobra, tu możemy się zatrzymać. Siadaj i nie ruszaj się, ja obejrzę okolicę.

Ledwo Hazar wypowiedział te słowa, a Stróż siadł na ziemi i wyglądał, jakby nie miał zamiaru się ruszyć. Uwadze nie umknęło to, że trzymał się z dala od drzew i wyższej trawy.

Okolica była w miarę spokojna – żadnych śladów obecności demonów, żadnych zwierząt większych, niż szczur wodny. Rzeka płynęła tam łagodnym zakolem, którego brzegi bujnie porastała trzcina, a woda była czysta. Było dobrze. Jeżeli niebezpieczeństwo przyjdzie z lądu, będą mogli ukryć się w trzcinach, jeżeli przyjdzie z wody, osłoni ich las. Jutro rano zaczną iść z biegiem rzeki i, jeżeli amulety się nie myliły, w przeciągu dwóch – trzech dni dotrą do Hish, a stamtąd będą mieli już tylko rzut kamieniem do Samedy i Bramy do Trzeciego Kręgu. Z Trzeciego dostaną się do Drugiego, gdzie obecnie urzędował Iffrin, który na pewno nie zostawi ich na pastwę losu.

Prosty plan, Hazar takie lubił. Póki co, nie zastanawiał się jeszcze, w jaki sposób ma przeprowadzić Stróża przez centrum głębiańskiego miasta, na to przyjdzie czas później. Zresztą, improwizowanie było jego mocną stroną – Basvi zawsze ją sobie cenił.

Stróż siedział dokładnie tak, jak go zostawił. Opatulił się tylko ciaśniej płaszczem, podciągnął nogi pod siebie i starał się wtopić w tło.

- Jeśli chcesz pić, to woda z rzeki jest czysta – powiedział najemnik, siadając obok i opierając plecy o pień rozłożystej olchy. – Podejście też jest dobre, nie utopisz się, pierzasty.

Położył miecz na kolanach i jednym uchem słuchał, jak anioł kuśtyka w stronę brzegu. Niby było bezpiecznie, ale któż wiedział, co żyło w rzece? Może powinien pójść razem z dzieciakiem, ale, cholera, przecież nie był jego niańką! Już wystarczająco dużo dla niego zrobił, skazując się na długi marsz przez las. Gdyby był sam, po prostu by poleciał. Nie musiałby się martwić o jednego, nieprzystosowanego do życia mięczaka.

Jednakże, gdy upłynęło kolejne dziesięć minut, a ten mięczak wciąż nie wracał, zaczął się niepokoić.

- Utonąłeś tam? – zawołał trochę głośniej, niż zamierzał.

Gdyby coś go zżarło, zrobiłoby więcej hałasu, prawda? Jakiś plusk, czy krzyki, czy coś… Chyba, że go najpierw sparaliżowało jadem, a dopiero potem wciągnęło cichcem do nory. Kto wie, jakie cholerstwo pojawiło się tu od ostatniego razu, gdy Hazar odwiedzał to zadupie?

- Pierzasty?

Już podnosił się na nogi, gdy anioł w końcu się pojawił. Miał spodnie zrolowane do kolan i niósł w ręku sandały, więc pewnie skorzystał z okazji by odmoczyć obolałe stopy. W drugiej dłoni niósł szary płaszcz i swoją wierzchnią tunikę, które były mokre – ten stan tłumaczył wygląd twarzy Stróża: zaciśnięte wargi, pobladłe policzki i zaczerwienione oczy.

Dzieciak pewnie zobaczył w końcu tę plamę krwi i dziurę po bełcie, i skojarzył, skąd wziął się płaszcz. Pewnie porzygał się, zanim zabrał się za pranie.

- Byłbym wdzięczny… gdybyś mi powiedział – wymamrotał, rozkładając mokre ubrania na pobliskim krzaku. Nie patrzył na najemnika.

- I stracilibyśmy czas na bezsensowną sprzeczkę, którą i tak bym wygrał – Hazar też na niego nie patrzył. – A tak nie zginąłeś od gromu i jesteśmy już bliżej celu.

- Jakiego celu? Gdzie my… w ogóle idziemy?

No tak, przystanęli na chwilę i znów zaczęły się pytania.

- Idziemy do Samedy, to miasto w dole rzeki. Tam jest Brama do Trzeciego Kręgu. A teraz kładź się i śpij.

- Nie rozpalimy… ognia?

- Nie, nie rozpalimy. Przecież nie chcemy, żeby nas ktoś znalazł, prawda?

- Czemu?

Hazar westchnął ciężko i w końcu musiał spojrzeć na dzieciaka, bo miał wrażenie, że jest nierozumiany.

- Bo, jak cię znajdą ci, co kręcą się w takich miejscach, to czyjaś krew na ubraniu będzie twoim najmniejszym zmartwieniem – powiedział poważnie. – A ja nie chcę powiedzieć Drago i Drop, że ich przyjaciel został zamęczony na śmierć po drugiej stronie Limbo.

To chyba zrobiło na aniele wrażenie, bo w końcu się zamknął i odwrócił się w drugą stronę.

Piętnaście minut później zaczął drżeć, a Hazar czuł się, jak ostatni sukinkot. Przy okazji zaczął się zastanawiać, co go takiego ugryzło w siedzenie, że zachowuje się, jak drań w stosunku do dzieciaka, który jest prawdopodobnie przerażony i teraz pewnie gryzie paznokcie i zastanawia się, czy dożyje poranka; martwi się o tego swojego klienta, stara się zapomnieć o tym, że nosił na sobie zakrwawione łachy martwego demona i jest pewnie głodny, jest mu zimno i pewnie te żebra wciąż go bolą…

Pieprzone zwierzątka w potrzebie!

- H… Hazar?!

Przyciągnął Stróża bliżej, przyciskając go do piersi. Wszelkie próby oporu zgasły, gdy objął go ramieniem w pasie i nakrył ich obu skrzydłem. Z bliska słyszał dokładnie, jak dzieciakowi trudno jest oddychać i miał nadzieję, że eliksir od alchemika w końcu zaskoczy, bo to było niedorzeczne. W ten sposób nie dojdą nigdzie!

- Co… robisz? – zapytał niepewnie anioł.

- Coś, żebyś nie zamarzł z nocy – odpowiedział mu.

I żeby mnie nie zżarły wyrzuty sumienia.

- Myślę, że sam… sobie poradzę.

- Myślę, że powinieneś się zamknąć i przestać utrudniać.

To chyba przeważyło w końcu szalę, bo Stróż dźwignął się na łokciach i spojrzał mu w twarz – nawet w ciemności jego wzrok był bardzo czytelny.

- Słuchaj! Nie… – prawie warknął, a potem się rozkaszlał. Duża dłoń demona przygniotła go z powrotem do ziemi, ale nie dawał za wygraną, choć oczywistym było, że nie może wygrać. – Nie wiem, jaki masz… problem! Ale byłbym… wdzięczny, gdybyś go nie… przenosił na mnie!

- Leż i śpij, jutro o świcie ruszamy!

- Przestań mi… rozkazywać!

- To przestań wszystko utrudniać! Dobranoc!

- …Dobranoc!

No, do ciężkiej cholery, z deszczu pod rynnę. Anioł znów był cały sztywny i chłodny w jego ramionach, i starał się oddychać równo. Udawał sen.

- Słuchaj, pierzasty…

- Myślałem, że… mamy spać. I mam… imię!

- Wiem, że masz. Przepraszam, ponoszą mnie nerwy. Śpij już.

Hazar przemieścił trochę jedno ramię, żeby anioł mógł oprzeć na nim głowę. Jeśli tylko skupił się na tym, jak miękkie były skrzydła przytulone do jego piersi, mógł zmusić się do odrobiny uprzejmości względem ich właściciela. Skoro już zdecydował się go ogrzać, równie dobrze sam mógł udawać, że trzyma w ramionach kogoś, kogo chciałby tam mieć.

- Dobranoc… Hazar.

- Dobrych snów, pierzasty.

Może chociaż jeden z nich będzie je miał.

 


 

Śniło mu się pole bitwy. Znów. Tym razem ten najgorszy moment, którego nie mógł zapomnieć, choćby niewiadomo, jak się starał. Dłonie zaciśnięte na gardle umierającego żołnierza, który patrzy na niego z uśmiechem na pokrwawionych ustach i wdzięcznością w oczach. Chciał puścić, chciał przestać, ale jego ręce nie słuchały, palce zaciskały się coraz mocniej i mocniej…

Zmiana perspektywy nastąpiła niespodziewanie. W jednej chwili to on leżał na zimnej ziemi, to na jego szyi zaciskały się czyjeś palce, uniemożliwiając mu oddech. Nie widział nic, nie mógł otworzyć oczu, a ręce, którymi chciał odepchnąć napastnika napotykały tylko powietrze. Krew zadudniła mu w skroniach, a serce zabiło, jak szalone. Dusił się.

Usiłował się uwolnić, w jakikolwiek sposób, ale w momencie, gdy w końcu znalazł oparcie dla rąk, uścisk na gardle zwolnił się – a za to jakaś nieopisana siła przygniotła mu pierś, wyduszając z niej ostatnie strzępki oddechu. Prawie usłyszał, jak coś mu zaskrzypiało w lewym boku, gdzie obite żebra jeszcze nie zaczęły się goić. Ból rozkwitł z tego miejsca po całym ciele, dalej paraliżując jego ruchy.

- Uspokój się! – ciepły oddech owiał mu ucho. Ostry, groźny szept nakazał: – Nie panikuj! Oddychaj tak, jak ci mówię! Wydech!

Ja on miał…? Przecież już nie miał czym zrobić tego wydechu!

- Nie szarp się – powiedział głos. – Jeszcze chwila!

On się dusił!

- Wdech!

Gdy tylko ciężar na jego piersi zelżał, Saturnin wciągnął tyle powietrza do płuc, ile tylko mogły pomieścić. Od razu złapał go kaszel, ale nie miał szans otworzyć ust, gdy nacisk wrócił.

- Wydech!

Prawie wypluł oskrzela, ale nie miał wyboru, musiał zrobić tak, jak mu kazano, choć ból był okropny.

- Teraz trzymaj. Jeszcze chwila. Wdech.

Znów pozwolono mu na haust powietrza.

- Wydech.

I cała operacja powtórzyła się. A potem jeszcze raz. I następny. Oddychał pod kierownictwem głosu, powoli, z przerwami. W międzyczasie przeszedł atak kaszlu, który wcześniej chciał rozerwać mu gardło, a ból żeber powoli cichł. Saturnin zaczął czuć własne ciało, wybudzać się ze snu.

- Powoli, spokojnie. Oddychaj.

Już nic nie naciskało, teraz dłonie na jego piersi raczej pilnowały rytmu oddechu, niż kierowały nim. Głos szepczący mu do ucha też złagodniał, już nie nakazywał, tylko zachęcał. Chwalił. Mamrotał, że już po wszystkim i może się uspokoić.

- Dobrze ci idzie, tak dalej.

Nadal oddychało mu się ciężko – jakby powietrze było dużo gęstsze, niż powinno być – ale już minęła ta ślepa panika, która opanowała go kilka minut temu… kilkanaście minut temu?

Nie wiedział ile czasu minęło, ale gdy w końcu odważył się rozchylić powieki, zobaczył, że naokoło panuje czerwonawy półmrok. Pewnie jeszcze wcześnie. Było mu zimno w nogi, ale ramiona były ciepłe. Pewnie za sprawą tego skrzydła, które go przykrywało i przygarniało do szerokiej piersi…

… jak go głowa bolała.

- Pierzasty, jesteś?

Spojrzał w górę – spory kawałek w górę – i ujrzał parę błyszczących, ciemnoczerwonych oczu, które patrzyły na niego z zatroskaniem i irytacją. Demon był blisko. Bardzo blisko, ale jego umysł chwilowo postanowił zignorować ten fakt, ponieważ na tej opalonej twarzy widniał najprawdziwszy niepokój.

- Czy… coś się… stało? – zapytał, sam zaniepokojony i jeszcze nie całkiem obudzony.

- Czy coś się stało?! – powtórzył demon, unosząc się nad nim na wyciągniętych rękach. – Ja się pytam, co się stało! Prawie mi się tu wyłożyłeś! Jak chcesz umierać, to z łaski swojej, rób to w ramionach kogo innego!

Saturnin czuł, że powinien czuć się dotknięty tonem wymówki, z którym przemawiał do niego najemnik. Przecież sam się z własnej chęci nie zaczął dusić! I nikogo nie prosił o pomoc, zwłaszcza tego tępego, niewychowanego, złośliwego…

Jego myśli były zaskakująco flegmatyczne. Leżał na ziemi i patrzył na demona, wygłuszając jego słowa i skupiając się na wyrazie twarzy, która była chyba trochę bledsza niż pamiętał. Na unoszące się nad nimi skrzydła, które drgały niespokojnie. Na ciemnych błonach pod wpływem zwiększonego przepływu krwi, zaczęły się pokazywać jaskrawe plamy, układające się w dziwaczne wzory. Dziwne, pewnie to jakiś system obronny – jak fałszywe oczy na skrzydłach motyli. A może w ten sposób rozpoznawały się najsilniejsze samce?

Jeszcze jeden dowód na to, że Głębiańscy wojownicy to troglodyci.

Wyciągnął dłoń i koniuszkiem palca dotknął lekko jednej z zakręconych, czerwonych linii, co miało ciekawy efekt – demon przestał mówić.

Saturnin zawsze myślał, że skrzydła Głębian są zimne. Coś tak cienkiego, jak te błony, nie mogło być ciepłe. A jednak było. A pod „wzorkami” były jeszcze cieplejsze.

- Masz ładne… skrzydła – powiedział cicho, na wpół świadomie. – Gdy jesteś… zły…

Brwi najemnika powędrowały w górę. Katem oka zerknął na swoje skrzydła, chyba po to żeby upewnić się, że anioł mówi prawdę, a potem złapał się na tym i wymamrotał coś obraźliwego. Złożył skrzydła i usiadł na piętach.

- Miło mi, że ci się podobają – powiedział kpiąco. – Ale komplementami mnie nie zmiękczysz, pierzasty. Wstawaj, czasu ruszać w drogę!

Ale on już i tak pewnie nie miał dokąd wracać. Przeor Justyn wyjdzie ze skóry, gdy dowie się, co się z nim stało, a potem wywali go Chóru, jak nic.

- Albo podrywasz tyłek, albo zostajesz w tyle.

Z drugiej strony, nie chciał zostać pożarty przez potwory, które kręciły się po tych puszczach. To by wyglądało paskudnie w jego papierach i z pewnością zmartwiłoby Ananiasza.

Podniesienie się z ziemi było jedną najtrudniejszych rzeczy, jakie Saturnin zrobił w życiu. Nawet nie udało mu się do końca, bo w połowie ruchu zaczął kaszleć, a potem stracił równowagę i tylko silne ramię, które oplotło go w pasie, uratowało go przed upadkiem.

- Coś jest… nie tak… - wydyszał, opierając się częściowo na demonie. – W głowie… mi się… kręci…

Chyba miał gorączkę. I coraz trudniej było mu oddychać.

Najemnik nie odpowiedział. Ściągnął z gałęzi na wpół wysuszoną szatę Saturnina i pomógł mu ją założyć, a potem to samo zrobił z płaszczem. Gdy oba były na swoim miejscu, ponownie objął go w pasie i zaczął iść.

- Haza-ar… – jęknął anioł. – Ja nie…

- Zamknij się i idź! – nakazał Głębianin, ale tym razem jego głos był łagodny. – Tutaj nic nie mogę dla ciebie zrobić, musimy się dostać do Samedy.

Każdy krok był męczarnią dla jego obolałego ciała, ale Saturnin dzielnie starał się nie zemdleć i poruszać nogami. Miał świadomość tego, że z każdą chwilą coraz mocniej opiera się na towarzyszu i wiedział, że on też to zauważył. To było tak, jakby stawiał kroki znajdując się po kolana w smole – jakby coś chciało go zatrzymać za wszelką cenę w tym cholernym lesie! Może jednak spał na jakichś jadowitych grzybach?

- Ta wasza… Głębia – wyzipał. – Jest… do kitu! …Nawet słońca… nie macie… porządnego…

Hazar prychnął z rozbawieniem i naciągnął mu kaptur na twarz.

- Tu się z tobą zgadzam, pierzasty – powiedział. – Do dupy tu jest, dlatego staram się nie wychylać poza Limbo. Mają tam lepsze piwo i perspektywy rozwoju zawodowego.

Mimo zmęczenia i bólu, Saturnin nie mógł się na to nie uśmiechnąć.

- Jakie ma… perspektywy… demon?

- Młody, patrzyłeś na mnie chociaż przez chwilę? Pomijając to, jaki jestem przystojny, spełniam wszystkie niezbędne wymogi do pracy w usługach.

- No, tak… wymarzony z… ciebie… sklepikarz…

- Nie w tych usługach.

Starał się nie myśleć o tym, że coraz trudniej mu iść, a przekomarzanie się z najemnikiem pomagało, wiec nie przerywał. Okazało się, że Hazar miał jednak poczucie humoru i nie darzył go aż taką antypatią, by je ukrywać. Co samo w sobie było chyba wielkim krokiem do przodu w poprawie ich stosunków. No, poza tym, że spali przytuleni do siebie w poszukiwaniu ciepła, jak para szczeniaków – z tym, że nad tym Saturnin starał się jeszcze nie zastanawiać. Sam za bardzo nie wiedział, jak się z tym czuje, ale miał niejasne przeczucie, że gdyby nie musiał, Hazar nie dotykałby go wcale. Co powinno znaczyć, że wszystko jest dobrze, bo on jest aniołem, a to jest demon, tylko, że…

Tylko, że… Nagle został pchnięty na porośniętą śliskim mchem ziemię i nie miał nawet okazji zapytać, co się dzieje, gdy nad jego głową rozległ się dziki wizg, a potem chrzęst stali na kamieniu i wywarczane:

- Leż i nie ruszaj się!

Nie miał najmniejszego zamiaru nie usłuchać. Podciągnął kolana pod brodę, zakrył głowę ramieniem i odważył się zerknąć spod niego.

Hazara nie było przy nim, ale dzika kotłowanina w pobliskiej kępie kłujących krzaków dawała niejakie pojecie co do jego położenia. Coś tam się z najemnikiem szarpało, co chwilę przez liście przebijał się, a to kawałek poznaczonego czerwonymi wzorami skrzydła, a to pokryta łuską… macka? To miało macki?! Na gwoździe z Krzyża, gdyby tylko Saturnin mógł się ruszać, zapewne już byłby kilka mil od tego miejsca! Sądząc po wielkości „macek” stwór… cokolwiek to było, musiało być wielkie!

Tak szybko, jak się zaczęła, walka ucichła. Kolczaste gałęzie rozstąpiły się przed najemnikiem, który nie wyglądał o wiele gorzej, niż przed całym zajściem – jedyne, co o nim świadczyło, to kilka zadrapań na twarzy i naderwany kołnierz. Oczywiście, był jeszcze skąpany w parującej posoce miecz, ale Saturnin konsekwentnie starał się go nie widzieć. Wystarczyło, że widział drgające z emocji skrzydła i połyskujące w ciemności czerwone oczy swojego towarzysza i musiał na siłę zdusić w sobie lęk, wywołany ich wyrazem.

- Co… to było? – zapytał, gdy demon przykucnął przy nim i wytarł miecz o trawę.

- Ohydztwo – Hazar odparł spokojnie, chowając miecz do pochwy. – Wstawaj, musimy się stąd wynosić, bo właśnie poinformowaliśmy wszystko, co żyje w obrębie trzech mil, że można tu znaleźć świeże mięcho. Nie wiem, jak ty, ale ja nie chcę się zaliczać do tej kategorii.

- No patrz, a Drop… lubi cię… nazywać… kawałkiem mięcha…

Najemnik zaśmiał się tak niespodziewanie, że Saturnin aż podskoczył. Ten śmiech był tak pogodny i naturalny – zupełnie, jakby walka na śmierć i życie przed kilkoma momentami, wcale nie miała miejsca.

- Zauważ, pierzasty. – Demon pomógł mu wstać. – Istnieje różnica, miedzy pięknymi paniami, a stworami z piekła rodem. Co prawda niewielka, ale zawsze.

Saturnin uśmiechnął się i złapał oddech, który pozwolił mu podnieść się na nogi – chwilę później okazało sie, że nie musiał, bo z jakiegoś powodu Hazar niemalże dosłownie rzucił nim w pień pobliskiego drzewa, a potem jeszcze przygniótł go do niego skrzydłami.

- Haz… Hazar?!

- Cicho!

Usłyszał świst wysuwanego z pochwy miecza i poczuł, jak błony skrzydeł, które dotykały jego policzka, robią sie cieplejsze. Czerwone wzory rozkwitły na nich, jak maki, tylko, że wyglądały dużo straszniej. Przez długą chwilę najemnik zdawał się nasłuchiwać, więc Saturnin starał się być tak cicho, jak to było możliwe i usłyszeć to, co tak go zaniepokoiło. Pewnie dlatego prawie wyskoczył ze skóry, gdy po lesie niespodziewanie poniósł się głos, przypominający odgłos walącej się góry.

- Kto używa sobie w moim lesie?!

Na co Hazar odpowiedział elokwentnie.

- Taki on twój, jak i mój! Pokaż się, ścierwo!

- Chamstwo! – zagrzmiał znów głos. – Chamstwo i drobnomieszczaństwo, powiadam wam!

Saturninowi udało się nachylić pod ramieniem najemnika i zerknąć zza niego dokładnie w chwili, gdy zza otaczających ich drzew dosłownie wysypała się grupa demonów. Było ich około tuzina, byli uzbrojeni po zęby i mierzyli ich nieprzyjemnymi spojrzeniami osobników, którzy przyzwyczajeni są do sieczenia najpierw, zadawania pytań później.

Stróż skulił skrzydła jeszcze bardziej i naciągnął kaptur niżej na twarz. Miał irracjonalną ochotę zapytać najemnika „Co teraz, mądralo?”, ale udało mu się powstrzymać. Najlepiej było udawać, że go tam nie ma, to może – może – zostanie niezauważony.

- Niech no zobaczę tego śmiałka, co ma taki ostry język! – huknął ponownie gromki głos. – Obaczymy, czy da się go zjeść!

Po tych słowach kolczaste krzewy naprzeciw nich rozstąpiły się i oczom Saturnina ukazał się największy demon, jakiego kiedykolwiek widział. Głębianin był ogromny, o trzy głowy wyższy od Hazara, który sam przecież nie był ułomkiem. Ubrany był w coś, co wyglądało, jak mała kolekcja umundurowania Głębiańskiego z poszczególnych epok – jedynym, co wybijało się z tego chaosu była jeszcze dobrze wyglądająca kurtka oficerska, z pagonami i całą resztą. Podążając wzrokiem w górę Stróż napotkał mocną, poznaczoną bliznami szczękę, wielokrotnie łamany nos, opaskę na oko wyszywaną srebrnymi cekinami i, wyżej, gąszcz słomianych włosów, które w niejakim ładzie trzymała czerwona chustka. W doskonałej proporcji do całej reszty był miecz, który olbrzym trzymał w dłoni.

Saturnin chciał zemdleć. To był jakiś potwór! Hazar przecież nie miał szans w starciu z czymś… takim! Obydwaj byli już martwi, to było nieuniknione! Najemnik mógł spokojnie opuścić miecz … i tak też zrobił.

Bynajmniej nie po to, by się poddać.

- Zorin! – zakrzyknął. – No tak, komu innemu przyszłoby na myśl zagarnąć całą puszczę dla siebie?

Olbrzym zatrzymał się na to i spojrzał na niego uważniej, mrużąc jedyne oko. Po chwili sam opuścił broń.

- Hazar! – jego krzyk przypominał huk piorunu. Gdy szedł w stronę najemnika, Saturnin mógł przysiąc, że ziemia trzęsła się od jego kroków. – Słuchy mnie doszły, żeś sczezł, a tu proszę! W dobrym zdrowiu i bezczelny, jak zawsze!

- Ej, tam! Raz na faceta smok upadnie i od razu obwołują go martwym!

- Chodź no tu, niech ci się przyjrzę, rozrabiako! Na Otchłań, obciąłeś włosy! I co ci tak mordę poharatało?

- Ty mi mówisz o poharatanej mordzie, Zorin?

Fakt, najemnik miał na twarzy dwie cienkie blizny – Zorin miał ich… dużo więcej.

- Chodź, niech no cię uściskam!

Hazar nic sobie nie robił z różnicy wzrostu i odwzajemnił łamiący kości uścisk, w który go wciągnięto, i pocałunek w policzek, którym go obdarowano. Saturnin – chwilowo zapomniany – dziwnie się poczuł, widząc to, ale nie odwracał wzroku. Nie chciał przegapić niczego ważnego – na przykład sygnału do ucieczki. Głębianie wokół nich wyraźnie się rozluźnili, gdy okazało się, że smagłoskóry demon z wielkim mieczem to przyjaciel ich przywódcy, ale nie należało czuć się zbyt pewnie.

Póki co, tylko jeden z nich był tu mile widziany.

- No, nie wyglądasz tak źle – osądził w końcu Zorin. Jedną dłonią przegarnął krótkie włosy najemnika, chwycił za warkoczyki na karku i potrząsnął nimi. – Tylko te kłaki twoje nieszczęsne, żal ich!

Czy aniołowi się wydawało, czy Hazar lekko się zmieszał? Niesłychane!

- A to kto?

Jedno oko olbrzyma spoczęło w końcu na nim. Było jasnożółte i Saturnin czuł się, jakby tam, gdzie spoczęło, cierpła mu skóra pod płaszczem. Spojrzał na Hazara w poszukiwaniu pomocy, ale najemnik tylko lekko pokręcił głową, jakby kazał mu stać bez ruchu i poddać się obserwacji. Cóż, w obecnym stanie nie miał wielkiego wyboru.

- Hazar, coś ty tu przywlókł?

Zanim zdążył poczuć się urażony tym, że mówi się o nim per „coś”, wielki demon już stąpał w jego kierunku i zrywał mu kaptur z głowy. Żółte oko rozszerzyło się lekko i olbrzym gwizdnął przez zęby, a potem sprawnym ruchem rozpiął zapinkę pożyczonego płaszcza i ściągnął go na ziemię.

Na widok białych skrzydeł otaczający ich Głębianie zamamrotali miedzy sobą, a potem zrobiło się bardzo cicho. Saturnin miał wrażenie, że zaraz straci przytomność – tego było po prostu za dużo – ale właśnie w tym momencie Hazar podszedł do niego i skrzydłem zasłonił go przed gapiącymi się drabami.

- On jest ze mną – powiedział głośno, tak by wszyscy słyszeli.

- Powiadasz? – mruknął olbrzym.

Starał się nie zadrżeć, gdy ogromna dłoń (A on śmiał się z rąk Hazara! Ha!) chwyciła go pod brodę i odwróciła mu głowę najpierw w lewo, potem w prawo. Czuł się, jak coś oglądanego na targu, ale zmusił się, by nie reagować na nic i dopiero ciekawskie palce zagłębiające się w puchu na skrzydłach, sprawiły, że wzdrygnął się i wcisnął plecy w pień drzewa, przy którym stał. Hazar to zauważył i przysunął się jeszcze bliżej, jakby chciał zaakcentować wyraźniej to, że „jest z nim”. Olbrzym zauważył to i w końcu zabrał ręce.

- Nie bój się, malutki – powiedział łagodnie. A potem zwrócił się do najemnika. – Haz, skądżeś wytrzasnął takiego ładnego dzieciaka? Sprzedajesz go?

Saturninowi opadła szczęka.

Że co?! Jak…? Jak to?!

- Niestety – Hazar wzruszył ramionami z całkowitym spokojem, jakby to pytanie wcale go nie zaskoczyło. – To nie mój towar, ja go tylko pilnuję.

- Zapłacę złotem – Zaorin nie dawał za wygraną. Nachylił się nad Saturninem i głośno wciągnął powietrze do płuc. – Ładnie pachnie. Pod twoim zapachem, rzecz jasna.

To… niemożliwe! Co to ma znaczyć, że ładnie pachnie?! Jak on może wąchać go i mówić… takie rzeczy?

- Proszę, i rumieni się, jak panienka! Haz, dwieście dukatów!

- Zorin, ostatni raz, nie. I zabieraj od niego łapy, bo zaraz mi padnie na zawał!

Saturnin mógłby go uściskać, gdyby tylko miał na to siły. Niestety, miał ich tylko tyle, by odetchnąć z ulgą i rozkaszleć się zaraz potem. I kaszlał, i kaszlał, i nie mógł przestać.

- Hej, pierzasty! – Hazar, zaniepokojony nie na żarty, nachylił się nad nim, ale go nie dotknął. Wyglądał, jakby na siłę trzymał ręce przy sobie. – Dzieciak, wszystko w porządku? Nie wypluwaj mi tu płuc! Pierzasty, weź się w garść!

- Haz, odsuń się.

Jak przez mgłę widział, jak zmrużone żółte oko przygląda się mu badawczo, a potem usłyszał słabo, jak olbrzym pyta najemnika:

- Czemu nie dałeś mu żadnego amuletu na ten kaszel? Wiesz, że powietrze w Czwartym Kręgu jest trujące dla pierzastych, prawda?

Mina Hazara mówiła, że nie miał o tym zielonego pojęcia.

Saturnin z chęcią kopnąłby go za to w głowę, gdyby właśnie nie tracił przytomności.

Chapter Text

Ocknął się w jakimś namiocie. Leżał w półmroku, na posłaniu ze skór i szmat, nakryty postrzępionym kocem, który pachniał, jakby jego drugą funkcją było służyć za podłoże do hodowli pleśni. Powietrze było stęchłe i ciepłe, ale to się chwilowo nie liczyło, ponieważ po raz pierwszy od długiego czasu Saturnin mógł odetchnąć pełną piersią. Nawet to zatęchłe powietrze smakowało wspaniale, gdy jego własne płuca nie chciały go już zabić. Przekręcił się na plecy i – oddychał. Nadal czuł się trochę słabo, ale już nie tak okropnie, jak przedtem. Głowa go nie bolała, ani bok, ani gardło. Gapiąc się bezmyślnie na szary sufit nad sobą, starał się uporządkować wspomnienia ostatnich wydarzeń. Pamiętał demony, olbrzymiego mężczyznę i coś o trującym powietrzu… Pięknie!

Po prostu pięknie! Czyli, że biegał po tej puszczy, jak potępieniec, wdychając truciznę przy każdym oddechu – a jego towarzysz najwyraźniej zapomniał mu o tym powiedzieć. Bo przecież nie mógł nie wiedzieć – takie rzeczy się raczej wie! Na gwoździe z Krzyża, prawie tam umarł! Coś mówiło mu, że brakowało bardzo niewiele.

A teraz co? Niewiele lepiej – nadal jest w Głębi, z tym, że teraz otacza go zgraja demonów, z których jeden chciał go… kupić. Oglądał go, jak konia na wystawie i… wąchał.

Czy mogło go spotkać coś bardziej upokarzającego?

Prawdę mówiąc, trochę bał się odpowiedzi na to pytanie i zarazem miał straszne przeczucie, że zanim wróci do domu, i tak ją pozna.

Co miał teraz robić? Gdzie był Hazar? Czy był tu bezpieczny? Wśród demonów, w Głębi…

O, Łasko Pańska, był w Głębi!

Świadomość tego nagle uderzyła w niego ze zdwojoną siłą. Wcześniej był zbyt obolały, być może zbyt odurzony trucizną… rzeczywistość była zbyt nierealna, żeby brać ją na poważnie. Ale teraz, gdy umysłu nie zaćmiewał ból ani zmęczenie, do Saturnina w końcu doszło, w jak poważnej sytuacji się znalazł.

Był w Głębi – nie mógł przestać sobie tego powtarzać. Zostawił Tomka w tamtym zaułku i nie miał nawet okazji, by dowiedzieć się, czy wszystko z nim w porządku. A teraz jest zdany na łaskę i niełaskę demona. Mógł mu ufać? Fakt, Hazar zajmował się nim i prowadził go do domu – tylko, że na samym początku dał znać, że robi to tylko ze względu na Drop. Choć może to dobrze? Na pierwszy rzut oka widać było, że najemnik bardzo lubi i szanuje anielicę, na pewno nie chciałby zrobić jej przykrości.

Saturnin nigdy jeszcze nie płynął łodzią i prawdę mówiąc, czuł sie odrobinę niepewnie, patrząc na barkę, która kołysała się na falach, przycumowana do rozchwianego pomostu. Rzeka wyglądała spokojnie, ale któż mógł wiedzieć na pewno? To była Głębia, tu mech zabijał, więc czemu nie jakieś wodne potwory? Już samo to, że woda była czarna wywoływało niepokój… a mimo to, było niesamowite. Skąpana w promieniach zachodzącego słońca, które barwiło zalewającą brzegi mgłę na fioletowo i załamywało się na falach tęczowymi refleksami, Styks byłą jedną piękniejszych rzeczy, jakie Saturnin w życiu widział. Nie napotkał jeszcze takiego widoku ani w Królestwie, ani na Ziemi i, trudno mu było uwierzyć, że coś takiego znajduje się tak daleko po drugiej stronie Limbo.

- Masz chorobę morską, gołąbku?

Tym razem udało mu się nie podskoczyć ze strachu, gdy za jego plecami rozległ się grzmiący śmiech olbrzymki. Szybko odwrócił się do niej przodem – lepiej było mieć ją na widoku, a zwłaszcza jej ręce.

- Nie mam – odpowiedział.

A przynajmniej tak mu się wydawało. Miał taką nadzieję, inaczej Hazar nie da mu żyć.

Zorin stała obok niego na chyboczącym się molo i patrzyła na rzekę. Coś w jej spojrzeniu było smutnego, nostalgicznego i Saturnin od razu pomyślał o tym, co usłyszał zeszłej nocy od najemnika. Olbrzymka miała męża. Czy to o to chodziło?

- Dziękuję – powiedział ni z tego ni z owego, po to by przerwać zalegającą ciszę. – Za pomoc. Wiem, że to sprawa między tobą, a Hazarem, ale ja ze swojej strony też dziękuję.

- Gołąbku – westchnęła Zorin, kręcąc głową. – Gdybyś nie był jego… No nic, Haz był pierwszy. Słuchaj mnie, młody – mówiąc, nachyliła się nad Saturninem, jakby chciała mu przekazać jakiś sekret. – Haz to kochany chłopak jest. Będzie dla ciebie dobry, tylko trzymaj się go.

Saturnin był pewien, że jakiś punkt tej porady mu umyka, ale posłusznie kiwnął głową. I tak miał zamiar trzymać się najemnika, to było gwarantem jego przetrwania w Głębi.

Żółte oko olbrzymki zmrużyło się w uśmiechu. Jej dłoń spoczęła mu na ramieniu, prawie je zakrywając. I ścisnęła „przyjacielsko”, niemalże wyłamując kość ze stawu.

- Dzieciak czasami zgrywa twardziela i może wygląda, jak łobuz, ale ma łeb na karku i potrafi dogodzić… w pościeli i poza nią.

Ach, więc o to jej chodziło…

Saturnin spojrzał z przerażeniem na szeroki uśmiech rysujący się na zoranej bliznami twarzy i czuł, jak uszy zaczynają go piec.

- Ale przecież my nie… - zaprotestował słabo. – Nic z tych rzeczy…!

- Tylko nie daj sobą pomiatać! Haz nie znosi mięczaków, a ty masz w sobie ogień, który mu się spodoba.

- Pani Zorin, ja naprawdę…!

Nie miał nic do Hazara i nie planował kiedykolwiek zmieniać tego stanu!

- I pamiętaj, Haz lubi, jak się go drapie po plecach!

Z tymi słowami olbrzymka klepnęła go w plecy – prawie strącając go z pomostu – i oddaliła się w aurze dobrze wykonanego zadania. Saturnin zapatrzył się na zachodzące słońce i wmawiał sobie, że ta rozmowa w ogóle się nie odbyła.

Na pokładzie barki nie było dużo miejsca, ale udało mu się znaleźć wolny kąt między burtą, a piramidką nakrytych brezentem skrzyń. Oczywiście znów był zmuszony do upchnięcia skrzydeł w niewygodnej pozycji, ale był przynajmniej osłonięty od wiatru i ciekawskich spojrzeń załogi. Nie bujało tak mocno, jak się obawiał – było to raczej senne kołysanie, które w niedługim czasie sprawiło, że powieki zaczęły mu ciążyć. Po dniu spędzonym w siodle smoka, ciało Saturnina domagało się odpoczynku i nie miał zamiaru mu go odmawiać.

Budził się kilka razy, gdy słyszał zbliżające się kroki któregoś z członków załogi, ale żaden nigdy nie wszedł w jego pole widzenia. Hazara też nie widział; przypuszczał, że najemnik stoi gdzieś na rufie. Zobaczył go dopiero grubo po północy, gdy ciche gwizdy na pokładzie oznajmiły zmianę wart.

- Pierzasty, śpisz? – zapytał cień, który nagle wyłonił się z mroku. – Hej, gołąbku!

Saturnin przez chwilę kojarzył do kogo ten głos mógłby należeć, zanim otrząsnął się ze snu na tyle, by móc się zirytować.

- Już nie śpię, dzięki. I proszę, pozostańmy przy „pierzastym”, dobrze? – zapytał, krzywiąc się z niesmakiem.

Wokół panowała ciemność, rozpraszana tylko nieznacznie przez słabe światło czerwonawego księżyca, ale anioł mógł przysiąc, że na twarzy wojownika rysuje się uśmiech.

- No to jak, mogę się przysiąść? – zapytał cień.

- Absolutnie nie! Tu nie ma miejsca i tym razem mówię poważnie, Hazar, tu nie ma… ałć!

- Przesuń trochę nogi, to siądę sobie tu.

- Usiadłeś mi na palcach!

Tak, uśmiechał się, głupek jeden!

- To był przypadek, przepraszam.

Oczywiście, że przypadek, jak zawsze. Ten demon był uosobieniem niewinności i dobrych intencji, to zły los zawsze krzyżował mu plany. Saturnin zamamrotał coś nieuprzejmego i na powrót zaczął układać się do snu, gdy nagle coś dotknęło jego kostki. A raczej nie „coś”, tylko duża, ciepła dłoń.

- Nie zimno ci? – zapytał szeptem jej właściciel. – Nocą od rzeki ciągnie chłodem.

O nie, nie znów! Miał już dość pogniecionych piór i obolałych pleców! I komentarzy… zaprzyjaźnionych.

- Jeszcze trochę i pomyślę sobie, że wielki, zły wojownik lubi się przytulać – powiedział, starając się nie brzmieć kpiąco.

Kto wie za co mógł oberwać dzisiaj?

Jednak Hazar tylko się zaśmiał i poklepał go po kostce.

- Jak nie, to nie – powiedział. – Marznij.

Ale dłoni nie zabrał. Saturnin nie miał zamiaru mu tego wypominać. Zresztą, nie wiedział zbytnio, jak. Przyznawał z bólem serca nie po raz pierwszy, że Stróże byli tragiczni, gdy w grę wchodziło wykazywanie się asertywnością. Dlatego zrobił to, co dotychczas wychodziło mu najlepiej: starał się ignorować elementy sytuacji, które mu nie odpowiadały.

- Wiesz, nie jestem aż tak delikatny – powiedział w końcu. – Zniosę wieczorny chłód. Na Ziemi jest czasami dużo zimniej.

- Ale to nie to samo – zauważył demon.

Z tym nie mógł się nie zgodzić.

- Chyba nie.

Uważał, że poszło mu dość dobrze. Zaczynał się wyrabiać w tym całym „rozmawianiu-z-kimś-kto-nie-jest-Stróżem”. Nigdy nie miał się za ułomka w tej dziedzinie, ale przebywanie z Hazarem uzmysłowiło mu, że nie było tak dobrze, jak by chciał.

Rozważając swoje szanse w kolejnej wymianie zdań i starając się nie myśleć o dłoni, która, tak, wciąż spoczywała na jego kostce, anioł zmienił lekko pozycję i oparł się o skrzynie po swojej prawej stronie. Prawie skoczył na nogi, gdy z wnętrza jednej z nich dobiegł głośny, metaliczny brzęk.

- Ciszej! – syknął najemnik. – Nie dotykaj tego!

Saturnin natychmiast przylgnął do burty po swojej drugiej stronie i z przerażeniem spojrzał na stertę skrzyń.

- To wszystko…? – wyszeptał.

- Broń – potwierdził szeptem demon.

No tak, a cóż by to miało być innego? Rusz głową, Saturnin, przecież już ci powiedział z kim się zabraliście w drogę.

- Ale czemu aż tyle? Przecież Wojna już się skończyła.

W odpowiedzi usłyszał stłumione prychnięcie.

- Gdzieś ty się chował? – zapytał ponuro Hazar. – Tu wojna nigdy się nie kończy. Królestwo i Głębia mają rozejm. Ale Głębia i Głębia? Wojny domowe, pierzasty – wyjaśnił. – Nawzajem się wyrzynamy.

- Czemu? To nie ma sensu.

- Mnie to mówisz? O wpływy chodzi, o pozycję, o pieniądze. Daj powód, to nasi możnowładcy zaczną się o niego zabijać. Tak tu już jest.

Saturninowi wydawało się, że te ostatnie słowa najemnik wymówił ze smutkiem. Nie widział go, więc nie mógł być pewien, ale w jego głosie pobrzmiewał zawód. No proszę, przedtem nie zwracał uwagi na to, że jego towarzysz ma bardzo łagodną, uspokajającą barwę głosu.

- Dlatego służysz u Raguela, na Ziemi? – zapytał w nagłym przypływie ciekawości.

- Poniekąd – odparł szczerze demon. – Stary już jestem, muszę myśleć o emeryturze. A Siva jest już zmęczona.

W odpowiedzi na jego słowa powietrze przeszyło brzęknięcie, jakby ktoś szarpnął gwałtownie za strunę cytry. Saturnin usłyszał świst miecza wysuwanego z pochwy i po chwili ujrzał słabą poświatę promieniującą od ostrza. W jej świetle twarz najemnika wyglądała i strasznie, i… swojsko.

- To miecz zrobił? – zapytał go, czując się, jak idiota.

Hazar kiwnął głową i spojrzał na ułożoną na kolanach broń tak, jak niektórzy ludzie patrzyli na swoje dzieci.

- Tak, to ona, moja dama – powiedział cicho. – Jedyna kobieta, która wytrzymała ze mną tak długo.

Miecz znów brzęknął.

Dla Saturnina nowością był fakt, że miecze mogły mieć płeć. Oraz to, że mogą się komunikować ze swoimi właścicielami.

- Jak… ona to robi? – zapytał.

- To zaklęty miecz. Nigdy się nie tępi i osłania mnie przed urokami. To prawdziwa księżniczka.

Saturnin ostrożnie wyciągnął rękę w „jej” stronę, ale zaraz powstrzymało go ostre brzęknięcie. Mogło mu się tylko wydawać, ale tym razem brzmiało dużo mniej przyjaźnie i na tyle nieprzyjemnie, że pióra na spodzie skrzydeł trochę mu się nastroszyły. Hazar musiał to jakoś zauważyć, bo z trudem stłumił śmiech.

- Chyba mnie nie lubi – wymamrotał zawstydzony Stróż.

- Ona nikogo nie lubi…

Brzęk!

- Haj, Siva, odpuść dzieciakowi! – skarcił demon. – To tylko Stróż, nie czepiaj się go.

Tym razem pióra na skrzydłach Saturnina zjeżyły się na całego.

- Co to znaczy „tylko Stróż”? – warknął.

Z tego, co mógł dostrzec w słabym świetle, demon chyba się trochę speszył, ale nie trwało to długo zanim wzruszył ramionami i poklepał czule rękojeść Sivy.

- Nie miotaj się – powiedział spokojnie. – Mówię prawdę. Nie uczą was wiele o prawdziwym życiu.

- To, że nie uczą nas o Głębi i jej stanie politycznym, nie uważam za szczególną stratę - stwierdził lodowato Saturnin. – Zakładam, że was nie uczą o Piśmie Świętym.

Najemnik nawet przez chwilę nie okazał skruchy.

- Masz rację, nie uczą – odrzekł. – Ale to ciekawa książka.

- Czytałeś?

- Za młodu. Choć lepszy był moim zdaniem Necronomicon. Ale tak w ogóle to preferuję Juliusza Verne’a i Karola Maya, wolę przygodę od rozterek natury religijnej.

Saturnin wiedział, że właśnie został wyrolowany, ale nic już nie mógł zrobić. Hazar był dobry w szybkiej zmianie tematów, zatrważająco dobry. Lepszy niż przeor Justyn.

- Co mi się tak przyglądasz? – zapytał najemnik, źle odczytując wyraz jego twarzy. – Myślałeś, że nie umiem czytać, co?

Prawdę mówiąc, przemknęło mu to przez myśl.

- Absolutnie nie – skłamał bez żalu. – Po prostu wybór ziemskiej literatury mnie zaskoczył.

- A czemu? – demon wzruszy ramionami. – Powiem ci, że część z nich jest ciekawsza niż nasze i wasze razem wzięte. Muzykę też mają lepszą. W Królestwie pewnie nie uświadczysz dobrego heavy metalu.

- Tego wycia? – jęknął Saturnin, kryjąc twarz w dłoniach. – Nie dość, że bez rytmu, to jeszcze ci straszni ludzie z awersją do grzebieni!

Hazar aż się zapowietrzył na te słowa.

- Wycie?! Chyba żartujesz!

- Tomek ciągle tego słucha! Mam już dosyć. Nic mi o tym nie mów.

Wspomnienie o Tomku nieco go zasmuciło. Nie miał czasu, by należycie się o niego pomodlić i trochę mu było wstyd z tego powodu. Ostatnie kilka dni było zbiorem nieszczęść i chaosu, którego Saturnin nie potrafił ogarnąć. Jego dotychczasowe życie było tak przewidywalne i jałowe, że teraz trudno mu było nadążyć za Hazarem i nie dać się zabić, a co dopiero znaleźć czas na rzeczy tak prozaiczne i „normalne”, jak modlitwa!

Ciekawe, kto został przydzielony jako nowy Stróż Tomka? I jak chłopak sprawował się pod nowym nadzorem? Oby tylko był to ktoś wyrozumiały, kto będzie potrafił sobie z nim poradzić. Przy tym człowieku nie było dużo pracy, ale ta, co była, musiała być wykonywana subtelnie; na nic było zmuszanie i namawianie, trzeba było sposobu.

- Tomek to ten twój klient, tak? – zapytał ni z tego, ni z owego Hazar. – Wyglądał na łebskiego, na pewno da sobie bez ciebie radę przez kilka dni.

Saturnin kiwnął głową i wydał z siebie niezrozumiały pomruk. Nie chciał myśleć o tym, że ten klient już nie był „jego”. Szkoda, naprawdę go lubił.

- Pierzasty? Co jest?

- Myślę, że będzie musiał radzić sobie trochę dłużej – powiedział cicho.

Z co został uderzony w kostkę, aż zapiekło.

- Przestań smęcić! – nakazał demon. – Najpóźniej pojutrze będziemy w Limbo, wrócisz do tego swojego Królestwa cały i zdrowy.

Przemilczał. Do Królestwa może i wróci, ale jego miejsce w Chórze może być już zajęte.

- Pierzasty?

- Jestem śpiący – wymamrotał, otulając się szczelniej płaszczem. Oparł głowę o burtę i starał się zasnąć. – Obudzisz mnie, jak będziemy na miejscu?

Hazar nie odpowiedział i widać po nim było, że przejrzał tę wymówkę na wylot. Mimo to, postanowił nie naciskać i Saturnin był mu za to wdzięczny. Kątem oka obserwował, jak demon wstaje, rozprostowuje nogi i chowa miecz do pochwy.

- Idę na patrol – oznajmił. – Jakby co, to będę krzyczał. Dobranoc.

- Dobranoc.

Saturnin zamknął oczy, słuchając oddalających się kroków towarzysza. Pod powiekami już czekały na niego pola krwi i popiołu.

A gdyby Saturnin został zjedzony przez potwory, pewnie byłoby jej przykro.

Pewnie jako jedynej – uśmiechnął się do siebie gorzko.

Z tych niemiłych myśli wyrwał go odgłos kroków, które zatrzymały się przed namiotem. Zanim klapa została szarpnięta na bok, anioł zamknął oczy, udając sen.

- Nie śpisz już, to dobrze – rozległ się znajomy głos. – Byłeś wyłączony przez ostatnie pięć godzin. Wstawaj, pierzasty, czas coś zjeść.

Bardzo chciał zapytać najemnika „Skąd wiedziałeś, że nie śpię?”, ale nie zdążył – musiał jakimś cudem zrobić mu miejsce w namiocie, który był zdecydowanie jednoosobowy.

- No, złóż te skrzydła!

- Staram się przecież!

- Przesuń je w bok.

- Ono się tak nie wygina… Ałć!

- Na twoim miejscu nie wydzierałbym się tak.

Zmieścili się wreszcie, gdy Saturnin usiadł z plecami wciśniętymi w tylnią ścianę namiotu, ze skrzydłami podkulonymi niewygodnie, a jego gość zajął podobną pozycję, z tym, że jego skrzydła wystawały przez klapę na zewnątrz. Z dwojga złego, miał chyba lepiej.

- Po co się tu w ogóle pakujesz? – zapytał anioł, rozeźlony. – Skoro nie ma miejsca…

- Bo ty raczej nie wyjdziesz – odpowiedział najemnik, wyraźnie siląc się na spokój. – Poza tym, to też mój namiot, więc przyzwyczajaj się do mojego towarzystwa.

- Słucham?

Jak oni mieli się tam zmieścić we dwóch?

- Nie słuchaj, tylko jedz.

Hazar podał mu duży metalowy kubek, wypełniony po brzegi czymś, co… czymś. Saturnin przyjrzał się temu uważnie, nie zauważając rozbawionego spojrzenia, jakie mu rzucił towarzysz.

To wyglądało na jakiś rodzaj kaszy, w której pływały kawałki mięsa. Pachniało nienajgorzej, ale kto wie czym było przyprawione? I z czego to mięso, bo chyba nie z kurczaka… i lepiej, żeby przestał się nad tym rozwodzić, bo żołądek zaraz przylgnie mu do kręgosłupa. Kiedy on po raz ostatni jadł?

Miał wrażenie, że wieki temu.

- Masz – najemnik wręczył mu cynową łyżkę i dodał jeszcze skórzany bukłak, w którym przypuszczalnie była woda. – Jedz, zanim wystygnie, bo zimne smakuje, jak asfalt.

Zatapiając łyżkę w „kaszy”, Saturnin zapytał odruchowo.

- A skąd wiesz, jak smakuje asfalt?

Najemnik zaśmiał się i odchylił do tyłu, opierając się na rękach, tak, że głowa praktycznie wstawała mu poza namiot. W małej, zamkniętej przestrzeni wydawał się być jeszcze potężniejszy - praktycznie zastawiał sobą wejście! Porzucił gdzieś kurtkę i teraz siedział tam w podkoszulku bez rękawów, prezentując światu porywające ramiona tatuaże. Anioł zagapił się na nie przez chwilę, czując, jakby widział je już kiedyś z bliska, ale nie mógł sobie przy pomnieć…

- Nie pluj tym, bo innego nie dostaniesz! Zbyt plebejskie na nasze delikatne podniebienie?

Idiota! – pomyślał Saturnin.

Na głos wyseplenił:

- Gorące!

 


 

Hazar miał ochotę wybuchnąć śmiechem na widok morderczego spojrzenia, które mu rzucił pierzasty. Przez chwilę żałował, że do bukłaka nalał wody, a nie gorzałki (to by dopiero było dobre!), ale cóż, już po ptakach, może następnym razem. Zmierzył wzorkiem anioła, gdy ten zajęty był jedzeniem, i stwierdził, że najgorsze już za nimi. Nadal nie było dobrze – cienie pod oczami upodabniały dzieciaka do pandy – ale na wiele więcej nie mogli teraz liczyć. Amulet, który powstrzymał zatrucie nie był najwyższej klasy. Chociaż, jak długo dzieciak będzie miał siłę, żeby się na niego złościć, znaczy, że nie jest z nim tak źle.

Oczywiście Hazar nie miał zamiaru przepraszać go za nic. Nie wiedział o tym, że powietrze poniżej Drugiego Kręgu jest toksyczne dla pierzastych, z ręką na sercu, nie wiedział. I, prawdę mówiąc, sam trochę spanikował, gdy się w końcu dowiedział, bo Stróż wybrał sobie dokładnie ten sam moment, by zemdleć. Gdyby nie wpadli akurat wtedy na szajkę Zorin, byłoby już po dzieciaku.

Hazar odmawiał przyznania się do tego, ale spocił się dość ostro na myśl, że będzie musiał przekazać Drago, że zabił jego kolegę.

Na szczęście eliksir, którym napoił anioła Algevius, mocno ograniczył działanie trucizny i dzięki temu dzieciak mu się nie przekręcił. Jak to się los dziwnie splatał – gdyby nie wpadli na siebie w tamtym zaułku na Ziemi, Stróż nie miałby szans z tutejszym powietrzem.

Z drugiej strony, gdyby nie wpadli na siebie, pewnie wcale by ich tutaj nie było.

Trudna sprawa, ten los.

- Co teraz? – zapytał anioł, pałaszując gulasz aż miło. – Znasz ich, prawda?

Tak, pytania, pytania.

- Znam Zorin – odpowiedział. – Resztę tak piąte przez dziesiąte, ale nimi nie musimy sobie zawracać głowy, to płotki. Uważać musisz tylko na Zorin, jak zacznie wyciągać w twoją stronę łapy, to uciekaj na błonia.

Anioł wyglądał, jakby tego się spodziewał. No cóż, nie każdy reagował tak samo na głębiańskie zaloty.

- A wracając do tego, co teraz – ciągnął dalej. – To w tej chwili najesz się i napijesz. Jesteśmy teraz na postoju, ale z samego rana ruszamy w drogę, do tego czasu musisz być na nogach.

Kurcze blade, Haz, jesteś prawie uprzejmy! To spostrzeżenie przyniosło ze sobą irracjonalną chęć dorzucenia jeszcze ze dwóch „psiakrew”, żeby zachować twarz.

- Mam nadzieję, że utrzymasz się w siodle – powiedział w zamian. – Będziesz jechał ze mną i nie chcę, żebyś mi spadł po drodze.

Wedle jego przypuszczeń Stróż przestał jeść.

- Jechał na czym? – zapytał. – Jechał gdzie?

- Jechał na smoku. Do Samedy, tak, jak zakładał początkowy plan.

- Zaraz, zaraz, moment, od początku, proszę – zażądał poważnie anioł. – Kim są ci ludzie? Czemu zabieramy się z nimi i czemu mam jechać na smoku? Nie mogę po prostu polecieć?

Gdyby Hazar nie był Głębianinem z dziada, pradziada, właśnie teraz prosiłby Pana o zmiłowanie. Drop nigdy nie była tak uciążliwa i ciekawska, jak ten głupek. No, ale skoro tak dopraszał się o prawdę, to ją dostanie.

- Ci ludzie, to przemytnicy – powiedział cicho. – Najemnicy i zabójcy, którzy akurat w tej chwili nie mają nic innego do roboty, więc szmuglują broń. Nie radzę im wchodzić w paradę, ani denerwować ich czymkolwiek. A widok pierzastego w środku obozu z pewnością ich zdenerwuje, więc nie wyściubiaj nosa z namiotu. Zabieramy się z nimi, bo tak szybciej i wygodniej, jak chcesz inaczej, to droga wolna. Lecieć też możesz sam, ale ostrzegam cię uczciwie, że w tych stronach wszystko, co pokaże się na niebie z białym skrzydłami to potencjalny cel do ćwiczeń.

Stróż zbladł nieco, ale nie wyglądał na zaskoczonego, najwyraźniej takiej odpowiedzi się spodziewał. Spojrzał w pusty kubek po gulaszu i potarł twarz dłonią.

- No, dobrze – powiedział w końcu, całkowicie spokojnie. Podał kubek Hazarowi. – Dziękuję, było dobre, ale nie mów mi, z czego było to mięso. Tak, wiem, że to część żartu, ale nie obiecuję, że nie zwymiotuję na koce.

Najemnik uniósł brwi i uśmiechnął się. Proszę, proszę, aniołek nie był jednak mięczakiem, dobrze wiedzieć.

- Dobrze, nie powiem ci.

Chociaż czekał na ten moment odkąd dzieciak zaczął jeść i trochę mu było przykro, że nie zobaczy jego reakcji na to, że zjadł właśnie gulasz ze stwora, którego Hazar utłukł zaledwie kilka godzin temu. Macki – jak je kreatywnie nazywano w Czwarym Kręgu – były cholernie brzydkie, ale za to smakowały nienajgorzej i były bardzo odżywcze. Brak kości utrudniał nieco sporządzenie z nich porządnego rosołu, ale na gulasz były w sam raz.

- Dziękuję też za… wcześniej – mówił anioł z ociąganiem. Na pytające spojrzenie najemnika, uściślił nieco. – Pomogłeś mi, gdy nie mogłem oddychać. Wcześniej nie byłem w stanie… docenić tego należycie, a potem pomagałeś mi iść i teraz… dziękuję.

Hazar musiał przyznać, że znów zaczynał się pocić. Nie był przyzwyczajony do tego, że mu dziękują. W pracy wolał wyrazy wdzięczności w sakiewce, a z obcymi ustalał wymianę przysług… od takich znajomych-ale-nie-przyjaciół, jak Stróż, nie wymagał praktycznie nic i trochę głupio mu było przyjmować podziękowania.

Inna sprawa, że miło było je usłyszeć.

- Nie ma sprawy – machnął ręką i po męsku wzruszył ramionami. – Zrobiłem to tylko dla…

- Drop, wiem – anioł wszedł mu w słowo. – Mimo wszystko, dziękuję.

Nie wyglądał na urażonego. Dobrze wiedzieć.

Tylko, że atmosfera zaczęła się niebezpiecznie rozckliwiać. Czas najwyższy na główny punkt programu.

- No, to klawo. Najedzony? Wypoczęty? To wstawaj, wchodzimy.

Tym dzieciak był zaskoczony i słusznie, powinien być.

- Dokąd idziemy? – zapytał.

- Na kolację z pewną damą.

 


 

- Gołąbku!

Saturnin spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, że ta „pewna dama” będzie… tym wielkim facetem.

Stał, jak wmurowany w ziemię, świadom tego, że się gapi i przynajmniej usta mógłby zamknąć – świadom tego, że to Hazar mu to mówi i szczerzy się, jak idiota, głupek jeden – ale uwierzenie w to, co widzi przed sobą, było ponad jego możliwości.

Oto ten wielki przemytnik szedł w jego stronę z otwartymi ramionami (powinien uciekać, prawda?), a on stał i gapił się na jego piersi. Dość duże, doskonale widoczne, gdy nie przesłaniała ich obszerna kurtka, która ukrywała też talię szczuplejszą, niż u mężczyzny. Malowniczo rozchełstana koszula z cienkiego płótna raczej nie kryła wiele – i nie pozwalała na żadne złudzenia wzrokowe. Saturnin nie mógł więc sobie wmówić, że nic nie widział. Zwłaszcza, gdy został objęty i namacalnie przekonał się, że – tak, to piersi, prawdziwe. I zaraz się w nich udusi.

- Zostaw dzieciaka, bo mi go złamiesz! – zażądał Hazar, odciągając go od olbrzymki i jej wdzięków.

Saturnin schował się za jego plecami i walczył z przemożną ochotą wycierania twarzy o rękaw tak długo, aż zapomni o tym, gdzie przed chwilą była. Był aniołem, na Łaskę! Stróżem! Nie mógł myśleć o takich rzeczach!

- Haz, zazdrośniku jeden – zaśmiała się Zorin, łypiąc na niego ponad ramieniem najemnika. – Spójrz na to maleństwo, chude, jak wykałaczka! Chodź, gołąbku, podkarmimy cię!

Hazar mrugnął do niego, chwycił go mało delikatnie za łokieć i pociągnął do niskiego stolika, na którym stała jakaś pieczeń i kilka butelek o niewiadomej zawartości.

Chciał zaznaczyć – po raz kolejny zresztą – że ma na imię Saturnin, nie pierzasty, ani gołąbek! Ale, prawdę mówiąc, nie miał śmiałości podnieść głosu w obecności tej… kobiety. Hazar pociągnął go, by usiadł obok niego na rozesłanych na ziemi kocach i nałożył mu na talerz pokaźny kawałek pieczeni. Cały czas uśmiechał się do niego kątem ust i było to niesamowicie irytujące.

- Czemu mi nie powiedziałeś? – Saturnin syknął do niego, gdy olbrzymka wyszła na moment z namiotu, by ustawić warty na noc.

- Bo tak jest zabawniej – odpowiedział mu z uśmiechem najemnik.

Miał ochotę powiedzieć mu coś niemiłego.

- Kto to jest? – zapytał w zamian. – To…

Nie mógł znaleźć słowa na to, czym była ich… gospodyni. Na szczęście, Hazar je znał.

- To olbrzymka – szepnął poważnie. – Jej młodszy brat miał na imię Goliat. Nie wspominaj o nim, to nadal czuły temat.

- Och, nie oczywiście... jasne.

Demon znów się z niego śmiał. To się robiło frustrujące, ale Saturnin nic nie mógł na to poradzić, a nie chciał znów się kłócić ze swoim, póki co, obrońcą. Nie działa mu się krzywda, więc musiał pogodzić się z faktem, że jest dla niego źródłem rozrywki. Póki co.

A to mięso było dużo smaczniejsze, niż to z gulaszu. W Zielonej Wieży rzadko podawali im mięsne dania, więc Saturnin doceniał każdą okazję do skosztowania ich, a poza tym był nadal głodny i słaby. Jego ciało domagało się czegoś konkretnego i miał zamiaru mu tego dostarczyć. Zapewne gdyby stołówka w Chórze serwowała mniej manny, a więcej wątróbki, Stróże mieliby jakiekolwiek szanse w konfrontacji z demonami od Raguela.

- Już go nakarmiłeś? Wspaniale! – ucieszyła się olbrzymka, zasiadając naprzeciw nich. – Dobre mięcho trzeba popić, no nie, Haz?

Trzy kielichy zostały napełnione po brzegi złocistym płynem, który mocno pachniał jabłkami.

Saturnin się strapił. Picie z najemnikami już znał i nie chciał powtarzać tego wątpliwej przyjemności przeżycia. Zwłaszcza, że jedno oko Zorin patrzyło na niego w sposób, który dawał mu do zrozumienia, że w tym przypadku na kacu się nie skończy. Hazar szeptem powiedział mu to samo i na szczęście najwyraźniej podzielał jego zdanie w tej kwestii i wolał go trzeźwego. Za każdym razem, gdy olbrzymka odwracała wzrok, wlewał zawartość jego kielicha do swojego. Saturnin uśmiechał się w podziękowaniu, a w zamian otrzymywał zawadiackie mrugnięcie.

- No, Haz, opowiadaj, jak trafiłeś do tej dziury! – zażądała Zorin. – Słyszałam, że wiodłeś dobre życie w Limbo, pod skrzydłami Raguela. Coś robił po Bitwie? Słyszałam, że zginałeś, ale u nas taki syf się wtedy zrobił, że nie było nawet kogo dokładnie wypytać!

Saturnin nadstawił uszu – to nie była jego sprawa, ale był ciekaw. Kto by nie był?

- Po Bitwie… kurowałem się – Hazar wzruszył ramionami i uniósł prawą pięść. A raczej pół pięści, bo dwa ostatnie palce zgięły się tylko do połowy. Olbrzymka na ich widok mruknęła ponuro. – Żyłem sobie spokojnie, opiekowałem się dziećmi. Nic specjalnego.

- A jak Basvi? Bo słyszałam…

Tym razem najemnik bezceremonialnie wszedł jej w słowo.

- Dobrze słyszałaś – warknął nieprzyjemnie.

Saturnin odważył się spojrzeć na jego twarz i wyraz, jaki na niej przez chwilę widniał, był zupełnie inny niż wszystko, co widział do tej pory. Zamknięty, zimny… nieprzyjemny.

Zorin w milczeniu uniosła w górę kielich i jednym łykiem wychyliła jego zawartość.

- No, ale w takim razie, co robisz tutaj? – zagadnęła, nalewając nową kolejkę. – Na tym wypizdówku? Opowiadaj, dzieciaku!

- Jasne, ale ostrzegam, to idiotyczna historia – zastrzegł najemnik. – Nie musisz w nią wierzyć.

I zaczął opowiadać.

Saturnin jadł i przysłuchiwał się historii, która z punktu widzenia drugiej strony tego zamieszania, faktycznie brzmiała idiotycznie. Dzięki Łasce, Hazar pominął zdarzenie, które rozpoczęło cały ten bałagan – ich niefortunne spotkanie w zaułku – i rozpoczął od chwili, gdy obaj, jako bardzo dobrzy znajomi, spacerowali ręka w rękę po Limbo, kiedy nagle wpadł na nich uciekający złodziej i Puf! Znaleźli się w Krainie Czarów, z której teraz starają się wydostać.

- To faktycznie niewydarzona historia – stwierdziła Zorin, gdy opowiadanie dobiegło końca. – Ale masz szczęście, Haz, że znam cię zbyt dobrze, by w nią wątpić.

- No, mam – przyznał z uśmiechem najemnik.

Olbrzymka z trzaskiem odstawiła kielich na stół i oderwała z pieczeni kawałek mięsa, który przeżuwała w zamyśleniu przez chwilę, zanim oznajmiła gromko:

- Sprawa jest taka! Jutro zabieram was do Samedy, mogę załatwić wam miejsca na barce, to nie będziecie musieli pchać się przez całe miasto. Pasuje, dzieciaku?

- Jak najbardziej, smoczyco – zgodził się Hazar.

- Masz do kogo zapukać w Trzecim?

- Ktoś się zawsze znajdzie.

- No, to jesteśmy ustawieni! Wypijmy za to!

Saturnin uniósł do ust swój kielich i udał, że bierze z niego potężny łyk. Czuł, że każdy jego gest jest bacznie obserwowany i było to uczucie poniekąd stresujące. Z jednej strony żółte oko olbrzymki przyglądało mu się z fascynacją, która sprawiała, że skóra mu cierpła. Z drugiej ciemnoczerwone oczy Hazara pilnowały, żeby nie zrobił głupoty. Jak miedzy młotem, a kowadłem, w końcu nie wiedział gdzie ma podziać wzrok.

- Ależ ten twój chłopak ładny – zamruczała Zorin, co sprawiło, że przez anioła przeszedł dreszcz.

Pomruk w jej ustach brzmiał, jak odgłos kruszonego granitu – trochę przerażająco.

- Haz, nie powiedziałeś mi, skąd go wytrzasnąłeś? Wygląda prawie, jak mój Laif!

- Każdy wygląda, jak twój Laif, smoczyco! – zaśmiał się najemnik, który mimo spożycia potężnej dawki alkoholu, nie wyglądał na pijanego w najmniejszym stopniu. – Mimo, że twój Laif był czarny, jak asfalt!

- Haz, uważaj sobie!

- To prawda, wiesz o tym! Oni w Szóstym wszyscy są tacy!

- No – rozmarzyła się olbrzymka. – A jakie miał miękkie włosy, i jakie oczy zielone…

- Laif miał niebieskie oczy, Zorin – przypomniał Hazar.

- …niebieskie. Zupełnie takie, jak ten twój dzieciak.

Saturnin przełknął, bo to oko znów patrzyło na niego tak, jakby jego właścicielka spodziewała się, że rozbierze się przed nią. Straszne.

- Pij, rybeńko – olbrzymka znów dolała mu jabłecznika. – Pij na zdrowie.

- Tak, dobrze, proszę pani… - wymamrotał, odchylając się nieco do tyłu.

Niespodziewanie, Hazar położył dłoń na jego kielichu i odsunął naczynie poza zasięg kobiety.

- Nie dolewaj mu więcej, jutro musi utrzymać się w siodle.

- Ale jeszcze kapka mu nie zaszkodzi…

- Zorin, on i tak śpi dziś ze mną – powiedział poważnie.

Saturnin otworzył już usta, by zaprzeczyć wszelkim implikacjom, które niosło ze sobą to stwierdzenie, i żeby zapytać, co sobie ten facet myśli, że tak z niczego wyjeżdża z takimi rzeczami! Ale na jego oczach rozgrywał się akurat jakiś bezsłowny pojedynek na spojrzenia. Jedno ciemne i poważne, drugie żółte i wyzywające. Trwało to dobre kilka minut, w czasie których zaczął rozważać ucieczkę – bo tak naprawdę to najemnik nie miał szans w walce z tym kolosem. W końcu jednak Zorin prychnęła niezadowolona i mruknęła coś szybko w języku, którego Saturnin nie znał.

Hazar powiedział jej coś ostro i otrzymał równie ostrą odpowiedź. Ale na tym się chyba skończyło, bo od tego momentu ucięły się lubieżne spojrzenia i komentarze na temat jego wyglądu.

Wyszli niedługo potem, wymawiając się koniecznością odpoczynku przed jutrzejszą podróżą.

Saturnin, idąc przez obóz, trzymał się blisko Hazara. Miał na sobie płaszcz, ale mimo to czuł na plecach spojrzenia mijanych demonów. Nie gapili się tak otwarcie, jak ich szefowa, ani tak przyjaźnie.

Trochę pomylił krok, gdy wytatuowane ramię niespodziewanie objęło go luźno przez ramiona i przyciągnęło bliżej najemnika.

- Co robisz? – syknął do niego.

Spodziewał się, że demon jest pijany i chciał się na nim oprzeć, ale pomylił się.

- Idź i nie reaguj – szepnął Hazar. – Jesteś tu ze mną, nie ruszą cię, póki jestem blisko.

To było dziwnie krzepiące.

- O czym rozmawiałeś z… Zorin? – zapytał, nie mogąc już dłużej powstrzymać ciekawości.

- Między innymi targowałem się o twoją cnotę.

- Co?!

- Ciiii!

- Przepraszam. Co?

Najemnik zaśmiał się i Saturnin poczuł, jak jego skrzydło zasłania mu plecy, jak miękka błona prawie dotyka jego piór.

- Zorin lubi młodych mężczyzn – wyjaśnił cicho demon. – Młodych i ładnych chłopaków. Założyłem, że nie jesteś jeszcze na to gotowy.

Nie był. I nie przypuszczał, żeby kiedykolwiek mógł być. No bo, jak to mogło zadziałać? Logistycznie, znaczy się… Och nie, nie będzie o tym myślał! Był Stróżem!

- To kawał jędzy, ale uczciwej jędzy – mówił dalej Hazar. – Odkąd straciła męża i oko, trochę przycichła. Zbiera fundusze na spokojną starość.

- Dobrze ją znasz – zauważył Saturnin.

Najemnik wzruszył ramionami.

- W młodości szlajałem się z jej szajką po Głębi, szukałem przygód. Stare dzieje. Ale, powiem ci to z doświadczenia, dobrze jest mieć znajomości, nigdy nie wiesz, kto może ci uratować tyłek.

Tak, to miało sens. Bo działo się właśnie teraz. Gdyby Saturnin nie znał Drago, nie poznałby Drop – a gdyby nie znał jej, to pewnie teraz Hazar nie troszczyłby się tak o jego życie. Tak naprawdę to już któryś raz z kolei odpowiednie znajomości uratowały mu tyłek.

Ich namiot stał nieco z boku, w oddaleniu od innych. Gdy do niego dotarli, najemnik puścił go w końcu i zabrał się za odpasywanie miecza i zdejmowanie butów. Saturnin zsunął sandały ze stóp, rozważając, jak poradzić sobie ze skrzydłami i ciasnym wejściem do namiotu.

- No już, pierzasty, do środka i kładź się – polecił Hazar. – Tylko zostaw mi miejsce!

- Tak, tak, wiem.

Wgramolił się na skotłowane posłanie i zaczął przywracać mu jakiś ład. Ledwo zdążył się nakryć kocem, a już drugie ciało wcisnęło się do środka i zajęło całe wolne miejsce i jeszcze trochę jego własnej przestrzeni.

- Weź się odsuń! – syknął Saturnin, gdy najemnik przez przypadek nacisnął mu łokciem na skrzydło.

- Nie mam gdzie! – odwarknął winowajca.

- Musisz mieć, ten namiot nie jest aż TAK mały!

- Gdybyś nie zauważył, ja też mały nie jestem. Odwróć się i przysuń się bliżej.

- …czemu?

- Temu.

Demon objął go ramieniem i przyciągnął do piersi. Tak, jak wtedy w lesie. Saturnin zesztywniał i odsunął policzek od ramienia, w które go wciśnięto.

- Nie jest mi zimno – powiedział głupkowato.

- Ani mi – mruknął Hazar. – Stwarzam pozory, śpij.

Umilkli. Ale po kolejnych kilkunastu minutach Hazar westchnął głęboko i uniósł się na łokciu.

- Na Mrok, musisz się tak wiercić? – zapytał, patrząc z góry na anioła.

- Musisz to robić? – odpowiedział mu Saturnin, starając się znaleźć dobre miejsce dla skrzydeł.

- Tego tu po mnie oczekują. Jesteś ze mną, musze pokazać, że mi zależy.

Saturnin nie wiedział, co go skłoniło do zadania kolejnego pytania.

- A zależy ci?

Może to, że miał już dosyć bycia postrzeganym jedynie przez pryzmat powiązań z kimś innym.

Najemnik nie zaskoczył go odpowiedzią.

- Nie wiem, a powinno?

- Nie wiem, chcę dotrzeć do domu w jednym kawałku – mruknął.

- Więc leż spokojnie i pozwól mi robić swoje.

Nie był zadowolony, ale posłuchał. Nie miał wielkiego wyboru.

 


 

Hazara ze snu wyrwały odgłosy budzącego się obozu – pomruki smoków, kroki ostatniej zmiany wart, drapania cynowych garnków o dno kociołka z gulaszem. Znajome odgłosy, które pamiętał z przeszłości. Otaczał go znajomy zapach, który już z łatwością rozpoznawał, jako zapach anielskich skrzydeł. Kto by pomyślał, że pióra pachną tak ładnie? Trochę migdałowo, trochę, jak powietrze po burzy. Może to dlatego tak dobrze mu się spało?

Słyszał lekkie pochrapywanie i oddech, który już nie brzmiał, jakby anioł miał wyzionąć ducha. Jego ciało już nie było takie zimne, jak wtedy…

Cały ten Saturnin był dziwną kaczką. Zachowywał się chwilami, jak dupek, ale nie przejawiał zarozumiałości, z której słynęli Stróże. Mówiono o nich, że to wymoczki i mięczaki, ale Hazar musiał trochę polemizować. Drop zawsze była dziewuchą na schwał, a ten tutaj też potrafił dać w pysk i nie szczędził ciosów poniżej pasa. Zadawał, co prawda, cholernie dużo pytań i potrafił otoczyć się aurą irytującego chłodu, ale wiedział, jak powiedzieć „dziękuję”.

I miał bardzo miękkie skrzydła.

Jedno z nich demon miał właśnie przyciśnięte do piersi, a drugie leżało na nim i zakrywało mu pół twarzy. W czasie snu przemigrowali w jakiś sposób tak, że Stróż znów leżał plecami do niego, opierając głowę na jego wyciągniętym ramieniu, z jego twarzą wtuloną w kark.

Hazar odsunął ostrożnie głowę do tyłu i walczył ze łzami napływającymi do oczu. Trudno było to zrobić tak, żeby ciągle były otwarte – bo gdyby zamknął oczy, zobaczyłby pod powiekami krótkie czarne włosy, zamiast długich blond. Nakrywałoby go szkarłatne skrzydło. Budziłby się przy Basvim dokładnie w tej samej pozycji – jak już wiele, wiele razy przedtem. Wtedy pewnie nie mógłby się powstrzymać przed żartobliwym złapaniem zębami tej ciepłej skóry na karku lub przed jakimiś innymi porannymi pieszczotami.

Gdy miał otwarte oczy, wiedział przynajmniej z kim śpi i wiedział, że za spróbowanie z nim czegokolwiek, dostanie w zęby. Wiedział, że gdyby mimo to czegoś próbował, nie byłby lepszy niż taki na przykład Ziet.

Bo to Stróż był! Co prawda już raz z nim… ale nie, to był przypadek. Tak naprawdę to nic się nie stało, a dzieciak nawet nie pamiętał…

Głębio, jak go wnerwiało to, że anioł nie pamiętał! Że oszczędzono mu rozmyślań na temat ich pijackiej przygody i w ogóle wszelkich rozterek z tym związanych! Zwłaszcza, że teraz tylko ciało Hazara pamięta, jak to było i stara się zwrócić uwagę właściciela na to, że hej, ma pod ręką niezły kawałek dupy, nic tylko brać i korzystać z okazji.

A on bardzo starał się z niej nie skorzystać, bo mimo, że był twardym facetem, to myśl o kolejnym kopniaku w klejnoty mroziła mu krew w żyłach.

- Ha… zar? – cichy głos przerwał jego wewnętrzną walkę. – Nie śpisz już?

- Taa - odpowiedział z ociąganiem. – O co chodzi?

- Mógłbyś uwolnić moje skrzydło? Prawie go już nie czuję.

- Ach, sorry, już wyłażę. Psiakrew! – zaklął, gdy zaplątał się w kocu. – Czekaj, już mnie nie ma…

Na zewnątrz odetchnął rześkim, porannym powietrzem i omal nie potknął się o własny miecz. Ostatni raz spał tak blisko dzieciaka! Jego ciało ma jakieś dziwaczne pomysły, gdy jest pół przytomny. Nie ma sensu kusić losu.

- Czekaj, Hazar… ałć! Ałć, ałć, ałć! Moje plecy…

To brzmiało niepokojąco.

- Pierzasty, wszystko dobrze? – zapytał, zaglądając do namiotu, gdzie Stróż starał się wyplątać z koców. – Żyjesz?

- Tak – padła zbolała odpowiedź. – Tylko mnie plecy bolą… pewnie przez to skrzydło, kompletnie zdrętwiało…

Stróż spojrzał na niego zaspanym, nieszczęśliwym wzrokiem i wyglądał przy tym tak nieporadnie, że wszystkie poprzednie zbereźne myśli płynnie przeszły w troskę i rozbawienie.

Obiekt seksualny? Wolne żarty!

- Daj rękę – zaoferował w końcu najemnik. – Pomogę ci wyjść.

Na zewnątrz anioł potknął się o swoje sandały i z jękiem ulgi rozprostował skrzydła. Lewe trzęsło się i drgało przez chwilę, ale potem już dało się złożyć i rozłożyć bez problemu.

- Czuję się, jakbym spał pod kamieniem – narzekał Stróż, starając się przygładzić zmierzwione nieludzko pióra. – Przez całą noc przygniatałeś mnie łokciem do ziemi!

- Ja? – oburzył się Hazar, zawiązując buty. – Pomówienia, nic na mnie nie masz!

Saturnin zaśmiał się lekko i z rana to był naprawdę miły odgłos.

- Czy można się tu gdzieś umyć? – zapytał ostrożnie. – Pod powiekami mam chyba tonę piasku…

- Jasne, rzeka jest niedaleko. Też muszę ochlapać twarz.

I jeszcze kilka innych niesfornych części ciała – tak tylko, w ramach nauczki! Nie mógł budzić się co rano snując nieparlamentarne myśli o najbliższym dostępnym aniele. To było chyba niezgodne z prawem.

Zaprowadził go do rzeki i znalazł im łagodne zejście powyżej miejsca, gdzie piły smoki. Udeptał trochę sitowia tak, by można było stać na nim, a nie na zamulonym piasku, i zabrał się za ściąganie koszuli. Kątem oka widział, jak anioł odwraca wzrok na widok jego nagiej piersi i miał chwilową ochotę na zdjęcie spodni – tylko po to, żeby zobaczyć, jak Stróż na to zareaguje. Na szczęście zdrowy rozsądek wygrał i kazał mu porzucić ten pomysł. Nie mieli czasu na zabawę.

Zimna woda była błogosławieństwem – tak, niestety – które, spływając mu po twarzy, zabrało ze sobą większość głupich myśli, które uroiły mu się w namiocie. Słyszał za sobą szelest ubrania i czekał, aż dzieciak wejdzie w jego pole widzenia.

- Hazar, co to jest? – zapytał nagle anioł, wskazując na swoje przedramię . A dokładniej mówiąc, widniejący na zgięciu łokcia ciemnoczerwony symbol. - Co to jest?

Hazar mógłby przysiąc, że bał się odpowiedzi – pewnie po raz pierwszy zetknął się z magią. Nerwowo oglądał naznaczoną skórę, odwracał rękę w tą i w tamtą stronę, jakby spodziewał się, że symbol zaraz zacznie po niej pełzać.

- To amulet – odpowiedział mu uspokajająco. – Ten, który trzyma cię teraz przy życiu. Nie musisz się martwić, jak tylko przekroczymy bramę Drugiego Kręgu, zdejmę go i nie zostanie nawet ślad.

- Amulet? – Stróż spojrzał na przypominający ważkę prawie-tatuaż. – Ale czemu tak? Czy amulety nie powinny wisieć na czymś, tak jak twoje?

Wskazał palcem na girlandy blaszek i kamyków, wiszące przy pasku najemnika i łańcuszki zwieszające się z jego szyi. Hazar zawsze wierzył w bycie dobrze przygotowanym i było to po nim widać. Ale też nie wszystkie zaklęcia, które miał na podorędziu, były widoczne na pierwszy rzut oka. Część kryła się na przykład między tatuażami pokrywającymi jego prawe ramię.

- Nie każdy amulet działa, gdy jest na sznurku – wyjaśnił. – Zwłaszcza, że to głębiańska magia, a ty jesteś aniołem, musieliśmy go trochę przerobić. Poza tym, w ten sposób łatwo go nie zgubisz, a to zawsze plus w tych stronach. Nie martw się, pierzasty, to nic strasznego.

- Mam na imię Saturnin – wymamrotał anioł, nachylając się, by nabrać wody w dłonie.

Hazar wzruszył ramionami i podążył za jego przykładem.

- Wiem, że masz.

Umyli się w milczeniu, które nie miało w sobie tej nerwowej nuty, która było obecna między nimi jeszcze wczoraj. Ot, dwóch gości, którzy z rana chlapią się w rzece. Hazar nie mógł nie porównać tej sytuacji do tego pamiętnego poranka u Drago, gdy anioł wtoczył się do łazienki i chciał zasnąć przy wannie.

- Z czego się śmiejesz?

Stróż patrzył na niego, unosząc pytająco brew i dopiero wtedy wojownik zdał sobie sprawę z tego, że chichocze cicho. Co za potwarz i to z samego rana!

- Z ciebie się śmieję – rzucił przez ramię odruchowo. – Chudy jesteś, jak tyczka, musisz jeść więcej mięcha, gołąbku.

A on znał rodzaj „mięcha”, które mile by na to zareagowało…

Matko Głębio! Co się z nim dzisiaj działo? Po powrocie do domu musi koniecznie odwiedzić Oazę i zamówić sobie jakąś cycastą dziewuchę na kilka godzin. Za stary jest na takie nawroty nastoletniości! To wszystko przez Zorin!

No, pod warunkiem, że obaj dotrą do Limbo żywi.

Póki co wszystko zapowiadało się dobrze, ale Hazarowi ciążyła myśl o czarnej strzale z czerwonymi piórami. Takich nie znajdywało się ot tak sobie, tkwiących w szyjach jakichś płotek. Nawet jeśli tamten demon sprawiał takie wrażenie, to musiał nadepnąć na odcisk komuś postawionemu tak wysoko, że samo myślenie o tym przyprawiało o lęk wysokości. Co gorsza – tak wysoko siedziała tylko garstka arystokratów z Królestwa.

Cholera, czego by nie dał za możliwość pogawędki z Algeviusem i jego magicznymi kartami! Dowiedziałby się przynajmniej, czego ma się wystrzegać przez najbliższy rok. Miał już dosyć paprania się w tajnych sprawach Królestwa – ostatnio, gdy został w nie wciągnięty, omal nie stracił życia.

Tymczasem anioł napuszył się i, opierając ręce na biodrach, spojrzał na niego, jak niezadowolony nauczyciel.

- Saturnin mam na imię! – powiedział głośno.

Na co Hazar przewrócił oczami i odpowiedział swoim zwyczajowym:

-Wiem, że masz.

- To czemu go nie używasz? Jakbym ja nagle zaczął nazywać cię „bezpióry” to fajnie by ci było?

Ocho, pokazywał aniołek pazurki. Ale demon był większy i silniejszy, i od lat wykorzystywał te atrybuty do onieśmielania przeciwników. Wystarczyło się wyprostować, nastawić ramiona i spojrzeć na delikwenta z góry, by zmusić go do cofnięcia się o krok. W kuchni Drop ta sztuczka podziałała.

Jednak tym razem anioł nie cofnął się i nie wyglądał na przestraszonego. Plan wymagał podkręcenia – krok do przodu i ramiona założone na piersi. Hazar spojrzał na Stróża, który nosem ledwie sięgał mu do brody, i zmrużył oczy.

- Wtedy dałbym ci w zęby – odpowiedział w końcu na zadane pytanie.

Anioł nadal nie wyglądał na onieśmielonego. Twarda sztuka.

- Czy to jest jakiś wasz Głębiański sposób na okazanie sympatii? – zapytał poważnie. – Czy robicie to, gdy zbraknie wam słów?

No proszę, proszę – pomyślał Hazar. – Nagły skok odwagi.

- Robimy to, jak ktoś sobie zasłuży – powiedział na głos.

- Bardzo dojrzałe.

- Bardzo skuteczne. To się tu liczy… Pierzasty.

Szczerze mówiąc, to spodziewał się reakcji ze strony Stróża i był na nią przygotowany. Cios w twarz, kopniak między nogi, palce między żebrami – sam tak by to rozegrał i był gotów na odparcie każdego z tych ataków.

Nie był jednakże przygotowany na to, że Stróż nadepnie mu na palce u nogi. Mocno nadepnie. Aż przysiadł w wodzie, gdy nagły ból sparaliżował mu lewą nogę.

- Ty mały…!

- Mam imię – powiedział niewzruszenie anioł. – Używaj go!

Po czym odwrócił się na pięcie, złapał w biegu sandały i płaszcz, i wrócił do obozu.

Hazar patrzył za nim, ściskając obolałe palce i klnąc w żywe kamienie, ale po chwili uśmiechnął się szeroko. Dzieciak miał jaja, trzeba mu to było przyznać, ale wyobraźni miał niewiele. I tak przecież będą musieli się zaraz zejść z powrotem, kilka kolejnych dni spędzą też w swoim towarzystwie. A z ich dwojga, Hazar miał bogatszą wyobraźnię, jeśli chodzi o zemstę. Dużo bogatszą wyobraźnię.

 


 

Pierzasty, zgodnie z jego przewidywaniami, bał się smoków. Nie drżał przed nimi otwarcie, ale widać było w jego postawie ostrożny respekt. To było dobre, na taką reakcję Hazar miał cichą nadzieję – lepiej jest, gdy nowicjusze nie wstydzą się okazać lęku przed wielkimi, pokrytymi łuską i ziejącymi ogniem na rozkaz, jaszczurami. Gdy przestają się bać, lub starają się sprawiać takie wrażenie, wtedy przeważnie zaczynają się problemy.

Więc tu Hazar był spokojny, reakcja anioła na ich wierzchowca była prawidłowa.

Co go zaskoczyło, to reakcja ich wierzchowca na rzeczonego anioła.

Smoki uwiązane do drzew w odległym końcu obozu, na widok zbliżającego się do nich obcego demona, zaczęły syczeć i powarkiwać. Uniosły ciemne skrzydła i starały się wybadać zamiary nieznajomego. Ale gdy zza jego pleców wyłoniła się szczupła sylwetka Stróża – wtedy wszystkie gady uniosły nozdrza na wiatr i, jak jeden mąż, cofnęły się na tyle, na ile im pozwalały łańcuchy.

- Czy to… normalne? – zapytał niepewnie Stróż, przyglądając się wielkim stworom z obawą i pewną dozą fascynacji.

- Nie – odpowiedział mu prosto z mostu najemnik. – Ale już się przyzwyczaiłem, że z tobą, to mało co jest normalne.

- Hej!

Może gadziny nie widziały jeszcze pierzastych? Może pachniał im nie tak? Kto wiedział, co się działo w tych ciasnych móżdżkach?

- Miejmy nadzieję, że nasz wierzchowiec nie zrzuci cię z siodła – Hazar pocieszył anioła, klepiąc go w ramię. – Przykro by było, jakbyś musiał lecieć za nim całą drogę do Samedy.

Anioł napuszył się i odwrócił wzrok, chyba jeszcze się do końca nie wybaczył mu tego „pierzastego” i całej nocy walczenia o miejsce w namiocie. Nie narzekał już głośno na obolałe plecy, ale, gdy tylko myślał, że demon nie widzi, przykładał dłoń do krzyża i masował obolałe miejsce. Hazarowi to nie przeszkadzało – tym bardziej, że dla postronnych obserwatorów widok obolałego anioła i zadowolonego po cichu najemnika potwierdzał przypuszczenia co do „prawdziwych” relacji między nimi. Jakby Hazar nie rozrzucił już wystarczającej ilości podpowiedzi.

- Nie bój się, jakby co to cię złapię! – trzepnął anioła w plecy i z rozmachu objął ramieniem. – No chodź, czas na nas.

Anioł bardzo szybko stracił tą aurę pewności siebie i teraz spoglądał na niego niepewnie. Wiedział, że tam nad rzeką przesadził i czekał na reperkusje. Poczeka jeszcze chwilę, ale będzie warto – tak sobie obiecał najemnik. Pociągnął go w stronę smoków i starał się nie uśmiechać zbyt szeroko, gdy poczuł opór w jego krokach.

- Smoki to szczególny rodzaj roweru – powiedział mu to, co kiedyś usłyszał od jednego ze swoich nauczycieli. – Jak raz z niego spadniesz, to już po tobie. Więc staraj się nie spaść, dobrze?

 


 

Saturnin przypuszczał, że mało spotka go w życiu rzeczy, które zaryją mu się w pamięć tak mocno, jak lot na smoku. A dokładniej, lot na smoku, którym kierował Hazar. Nie chodziło nawet o szaleńcze manewry, czy fingowane spadanie, które demon z radością małego dziecka wymuszał na wierzchowcu, ale o widok ziemi zbliżającej się do nich z zastraszającą prędkością i purpurowego nieba, które nie miało końca.

Demon, od momentu, gdy chwycił wodze w dłonie i pozwolił Saturninowi usadowić się w siodle przez sobą, zmienił się w pięciolatka, który dostał od taty swój pierwszy elektryczny samochodzik i koniecznie musiał sprawdzić, czy zabawka da radę zjechać po schodach. Nie było sposobu, by zmusić go do uspokojenia się i zaprzestania tych głupot – Stróż skupił się raczej na tym, by nie wypaść z siodła w czasie niekończących się akrobacji. Najemnik darł się w niebogłosy, smok wtórował mu głośnym rykiem, a pęd powietrza świszczał w uszach im wszystkim.

Saturnin czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, a potem opada do pięt. Palce zaciśnięte na pasach siodła zgrabiały mu z zimna, skrzydła przyciągnięte do pleców tak, by ktoś mógł usiąść za nim, zdrętwiały, oczy mu łzawiły… to latanie nie było takie złe. Gdyby tylko demon nie chciał się popisać przed kolegami, byłoby w porządku. Saturnin lubił latać, ale tu nawet jego plecy powiedziały w pewnym momencie „basta!”.

- Hazar! – odwrócił głowę w bok, starając się przekrzyczeć wiatr. – Chcę dotrzeć do domu w jednym kawałku!

Opalone ramię objęło go przez pas i ścisnęło, wyduszając mu oddech z płuc.

- Nie bój się, dotrzesz! – odkrzyknął mu demon prostu w ucho. – Wyluzuj, pierzasty!

I to był koniec jego prób bycia rozsądnym. Najwyraźniej Głębianie mieli mózgi zbudowane na podobieństwo ludzkich i lubili ryzykować życie w szybko poruszających się środkach transportu.

I lubili mścić się za przydeptane palce. Saturnin wiedział już w momencie, gdy unosił stopę, że to był głupi pomysł i nie powinien wprowadzać go w życie, ale ten głupek… był tak niesamowicie irytujący! Najpierw całą noc kradł mu koc i spychał go z poduszki, potem zaczął go przygniatać do ziemi tymi ciężkimi łapami, aż w końcu potraktował go, jak przytulankę! A na koniec, zaraz po tym, jak był dla niego całkiem miły, zaczął z tym „Pierzastym” i strojeniem póz. Czy on myślał, że Saturnin to jakieś dziecko? Że nie wie, jak bawią się „duzi chłopcy”, którzy poza swoimi rozmiarami nie mają wiele argumentów? Oczywiście, że wiedział co znaczyło to patrzenie z góry i prężenie muskułów, spędził wystarczająco dużo czasu z młodocianymi przestępcami, by poznać ich język.

Jestem duży i silny, bój się mnie!

Zwierzęta!

Choć mina na twarzy Hazara, gdy nadepnął mu na palce, była prawdziwie bezcenna! Porównywalna tylko do tej, którą zrobił, gdy kolano Saturnina zetknęło się z jego…

Och nie, co on robił? Zmieniał się w jednego z nich! Czerpanie przyjemności z zadawania bólu innym było kompletnie poniżej zachowania Stróża! Nie powinien tak się cieszyć z tego, że ktoś przez niego cierpi.

- Trzymaj się, dzieciak!

To było jedyne ostrzeżenie, które otrzymał zanim smok pod nim zanurkował gwałtownie w dół.

- Idiota! – krzyknął, gdy odnalazł własny głos. – Kretyn!

- Nie słyszę cię! – odkrzyknął wesoło najemnik. – Co mówisz, pierzynko?

- Że jesteś kreeee….. Przestań!!!

Co to było o zadawaniu bólu?

Ach tak, pragnął go komuś zadać. Bardzo, bardzo mocno pragnął i wiedział, że Pan mu to wybaczy.

 


 

Hazar zacisnął palce na wodzach i znów szarpnął nimi w bok, zmuszając wierzchowca do ostrego skrętu. Anioł siedzący przed nim wczepił palce w ramię, którym trzymał go w miejscu i chyba nawet tego nie zauważył. Krzyczał na niego i przeklinał go, ale nie puścił. Gdy w końcu wylądują pewnie cały będzie zesztywniały i obolały.

Hazar uśmiechnął się do siebie. By mistrzem zemsty.

 


 

- No, robaczki, tu was zostawię.

Nadbrzeże portowe Samedy było zasnute mgłą, ale przemytnikom to nie przeszkadzało – prawdę mówiąc, było im na rękę. Ładowali wąskie skrzynie i brezentowe worki na pokład barki, zacumowanej z daleka od innych. Na pokładzie uwijało się kilku ponuro wyglądających Głębian o bardzo ciemnej skórze, którzy bardziej przypominali najemnych morderców, niż marynarzy.

Nadzorująca załadunek olbrzymka odwróciła się do stojącego przy jej boku demona.

- Gołąbek jest częścią ładunku – powiedziała szeptem. – A ty, Haz, jesteś najętą ochroną. Popilnujesz mi towaru do portu w Holl i przy okazji wpadnie ci do sakiewki trochę grosza. Co ty na to?

- Dzięki, Zorin.

- Ty mnie nie dziękuj, tylko przestań pakować się w kłopoty!

Hazar wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko. Zupełnie, jakby słyszał Algeviusa.

- Ja ich specjalnie nie szukam, smoczyco – powiedział. – Same mnie znajdują.

- To może byś się tak lepiej schował? – odrzekła sucho Zorin.

- Postaram się.

- Poważnie mówię, Haz, ci dranie to nie przelewki, sprytniejszy od nich nie będziesz, musisz być szybszy.

- Wiem, smoczyco. Nie dam się dogonić.

- Hm.

Przez chwilę panowała między nimi cisza, przerywana jedynie komendami, które olbrzymka wydawała swoim ludziom.

- A domyślasz się o co mogło pójść? – zapytała w końcu.

- Nie, nie mam pojęcia – odpowiedział Hazar.

- Może to i lepiej, gdyby do czegoś doszło…

- Nie dojdzie.

Był pewien tego, co mówił i to ją trochę uspokoiło.

Był w tym dobry – w uspokajaniu innych i udawaniu, że wie, co mówi.

- Jak chcesz, Haz. Tylko miej oko na tego swojego aniołka – westchnęła Zorin.

Anioł nie należał do niego w żadnym sensie tego słowa, ale Hazar posłusznie kiwnął głową i powiedział:

- Wiesz, że będę.

 


 

Saturnin nigdy jeszcze nie płynął łodzią i prawdę mówiąc, czuł sie odrobinę niepewnie, patrząc na barkę, która kołysała się na falach, przycumowana do rozchwianego pomostu. Rzeka wyglądała spokojnie, ale któż mógł wiedzieć na pewno? To była Głębia, tu mech zabijał, więc czemu nie jakieś wodne potwory? Już samo to, że woda była czarna wywoływało niepokój… a mimo to, było niesamowite. Skąpana w promieniach zachodzącego słońca, które barwiło zalewającą brzegi mgłę na fioletowo i załamywało się na falach tęczowymi refleksami, Styks byłą jedną piękniejszych rzeczy, jakie Saturnin w życiu widział. Nie napotkał jeszcze takiego widoku ani w Królestwie, ani na Ziemi i, trudno mu było uwierzyć, że coś takiego znajduje się tak daleko po drugiej stronie Limbo.

- Masz chorobę morską, gołąbku?

Tym razem udało mu się nie podskoczyć ze strachu, gdy za jego plecami rozległ się grzmiący śmiech olbrzymki. Szybko odwrócił się do niej przodem – lepiej było mieć ją na widoku, a zwłaszcza jej ręce.

- Nie mam – odpowiedział.

A przynajmniej tak mu się wydawało. Miał taką nadzieję, inaczej Hazar nie da mu żyć.

Zorin stała obok niego na chyboczącym się molo i patrzyła na rzekę. Coś w jej spojrzeniu było smutnego, nostalgicznego i Saturnin od razu pomyślał o tym, co usłyszał zeszłej nocy od najemnika. Olbrzymka miała męża. Czy to o to chodziło?

- Dziękuję – powiedział ni z tego ni z owego, po to by przerwać zalegającą ciszę. – Za pomoc. Wiem, że to sprawa między tobą, a Hazarem, ale ja ze swojej strony też dziękuję.

- Gołąbku – westchnęła Zorin, kręcąc głową. – Gdybyś nie był jego… No nic, Haz był pierwszy. Słuchaj mnie, młody – mówiąc, nachyliła się nad Saturninem, jakby chciała mu przekazać jakiś sekret. – Haz to kochany chłopak jest. Będzie dla ciebie dobry, tylko trzymaj się go.

Saturnin był pewien, że jakiś punkt tej porady mu umyka, ale posłusznie kiwnął głową. I tak miał zamiar trzymać się najemnika, to było gwarantem jego przetrwania w Głębi.

Żółte oko olbrzymki zmrużyło się w uśmiechu. Jej dłoń spoczęła mu na ramieniu, prawie je zakrywając. I ścisnęła „przyjacielsko”, niemalże wyłamując kość ze stawu.

- Dzieciak czasami zgrywa twardziela i może wygląda, jak łobuz, ale ma łeb na karku i potrafi dogodzić… w pościeli i poza nią.

Ach, więc o to jej chodziło…

Saturnin spojrzał z przerażeniem na szeroki uśmiech rysujący się na zoranej bliznami twarzy i czuł, jak uszy zaczynają go piec.

- Ale przecież my nie… - zaprotestował słabo. – Nic z tych rzeczy…!

- Tylko nie daj sobą pomiatać! Haz nie znosi mięczaków, a ty masz w sobie ogień, który mu się spodoba.

- Pani Zorin, ja naprawdę…!

Nie miał nic do Hazara i nie planował kiedykolwiek zmieniać tego stanu!

- I pamiętaj, Haz lubi, jak się go drapie po plecach!

Z tymi słowami olbrzymka klepnęła go w plecy – prawie strącając go z pomostu – i oddaliła się w aurze dobrze wykonanego zadania. Saturnin zapatrzył się na zachodzące słońce i wmawiał sobie, że ta rozmowa w ogóle się nie odbyła.

 


 

Na pokładzie barki nie było dużo miejsca, ale udało mu się znaleźć wolny kąt między burtą, a piramidką nakrytych brezentem skrzyń. Oczywiście znów był zmuszony do upchnięcia skrzydeł w niewygodnej pozycji, ale był przynajmniej osłonięty od wiatru i ciekawskich spojrzeń załogi. Nie bujało tak mocno, jak się obawiał – było to raczej senne kołysanie, które w niedługim czasie sprawiło, że powieki zaczęły mu ciążyć. Po dniu spędzonym w siodle smoka, ciało Saturnina domagało się odpoczynku i nie miał zamiaru mu go odmawiać.

Budził się kilka razy, gdy słyszał zbliżające się kroki któregoś z członków załogi, ale żaden nigdy nie wszedł w jego pole widzenia. Hazara też nie widział; przypuszczał, że najemnik stoi gdzieś na rufie. Zobaczył go dopiero grubo po północy, gdy ciche gwizdy na pokładzie oznajmiły zmianę wart.

- Pierzasty, śpisz? – zapytał cień, który nagle wyłonił się z mroku. – Hej, gołąbku!

Saturnin przez chwilę kojarzył do kogo ten głos mógłby należeć, zanim otrząsnął się ze snu na tyle, by móc się zirytować.

- Już nie śpię, dzięki. I proszę, pozostańmy przy „pierzastym”, dobrze? – zapytał, krzywiąc się z niesmakiem.

Wokół panowała ciemność, rozpraszana tylko nieznacznie przez słabe światło czerwonawego księżyca, ale anioł mógł przysiąc, że na twarzy wojownika rysuje się uśmiech.

- No to jak, mogę się przysiąść? – zapytał cień.

- Absolutnie nie! Tu nie ma miejsca i tym razem mówię poważnie, Hazar, tu nie ma… ałć!

- Przesuń trochę nogi, to siądę sobie tu.

- Usiadłeś mi na palcach!

Tak, uśmiechał się, głupek jeden!

- To był przypadek, przepraszam.

Oczywiście, że przypadek, jak zawsze. Ten demon był uosobieniem niewinności i dobrych intencji, to zły los zawsze krzyżował mu plany. Saturnin zamamrotał coś nieuprzejmego i na powrót zaczął układać się do snu, gdy nagle coś dotknęło jego kostki. A raczej nie „coś”, tylko duża, ciepła dłoń.

- Nie zimno ci? – zapytał szeptem jej właściciel. – Nocą od rzeki ciągnie chłodem.

O nie, nie znów! Miał już dość pogniecionych piór i obolałych pleców! I komentarzy… zaprzyjaźnionych.

- Jeszcze trochę i pomyślę sobie, że wielki, zły wojownik lubi się przytulać – powiedział, starając się nie brzmieć kpiąco.

Kto wie za co mógł oberwać dzisiaj?

Jednak Hazar tylko się zaśmiał i poklepał go po kostce.

- Jak nie, to nie – powiedział. – Marznij.

Ale dłoni nie zabrał. Saturnin nie miał zamiaru mu tego wypominać. Zresztą, nie wiedział zbytnio, jak. Przyznawał z bólem serca nie po raz pierwszy, że Stróże byli tragiczni, gdy w grę wchodziło wykazywanie się asertywnością. Dlatego zrobił to, co dotychczas wychodziło mu najlepiej: starał się ignorować elementy sytuacji, które mu nie odpowiadały.

- Wiesz, nie jestem aż tak delikatny – powiedział w końcu. – Zniosę wieczorny chłód. Na Ziemi jest czasami dużo zimniej.

- Ale to nie to samo – zauważył demon.

Z tym nie mógł się nie zgodzić.

- Chyba nie.

Uważał, że poszło mu dość dobrze. Zaczynał się wyrabiać w tym całym „rozmawianiu-z-kimś-kto-nie-jest-Stróżem”. Nigdy nie miał się za ułomka w tej dziedzinie, ale przebywanie z Hazarem uzmysłowiło mu, że nie było tak dobrze, jak by chciał.

Rozważając swoje szanse w kolejnej wymianie zdań i starając się nie myśleć o dłoni, która, tak, wciąż spoczywała na jego kostce, anioł zmienił lekko pozycję i oparł się o skrzynie po swojej prawej stronie. Prawie skoczył na nogi, gdy z wnętrza jednej z nich dobiegł głośny, metaliczny brzęk.

- Ciszej! – syknął najemnik. – Nie dotykaj tego!

Saturnin natychmiast przylgnął do burty po swojej drugiej stronie i z przerażeniem spojrzał na stertę skrzyń.

- To wszystko…? – wyszeptał.

- Broń – potwierdził szeptem demon.

No tak, a cóż by to miało być innego? Rusz głową, Saturnin, przecież już ci powiedział z kim się zabraliście w drogę.

- Ale czemu aż tyle? Przecież Wojna już się skończyła.

W odpowiedzi usłyszał stłumione prychnięcie.

- Gdzieś ty się chował? – zapytał ponuro Hazar. – Tu wojna nigdy się nie kończy. Królestwo i Głębia mają rozejm. Ale Głębia i Głębia? Wojny domowe, pierzasty – wyjaśnił. – Nawzajem się wyrzynamy.

- Czemu? To nie ma sensu.

- Mnie to mówisz? O wpływy chodzi, o pozycję, o pieniądze. Daj powód, to nasi możnowładcy zaczną się o niego zabijać. Tak tu już jest.

Saturninowi wydawało się, że te ostatnie słowa najemnik wymówił ze smutkiem. Nie widział go, więc nie mógł być pewien, ale w jego głosie pobrzmiewał zawód. No proszę, przedtem nie zwracał uwagi na to, że jego towarzysz ma bardzo łagodną, uspokajającą barwę głosu.

- Dlatego służysz u Raguela, na Ziemi? – zapytał w nagłym przypływie ciekawości.

- Poniekąd – odparł szczerze demon. – Stary już jestem, muszę myśleć o emeryturze. A Siva jest już zmęczona.

W odpowiedzi na jego słowa powietrze przeszyło brzęknięcie, jakby ktoś szarpnął gwałtownie za strunę cytry. Saturnin usłyszał świst miecza wysuwanego z pochwy i po chwili ujrzał słabą poświatę promieniującą od ostrza. W jej świetle twarz najemnika wyglądała i strasznie, i… swojsko.

- To miecz zrobił? – zapytał go, czując się, jak idiota.

Hazar kiwnął głową i spojrzał na ułożoną na kolanach broń tak, jak niektórzy ludzie patrzyli na swoje dzieci.

- Tak, to ona, moja dama – powiedział cicho. – Jedyna kobieta, która wytrzymała ze mną tak długo.

Miecz znów brzęknął.

Dla Saturnina nowością był fakt, że miecze mogły mieć płeć. Oraz to, że mogą się komunikować ze swoimi właścicielami.

- Jak… ona to robi? – zapytał.

- To zaklęty miecz. Nigdy się nie tępi i osłania mnie przed urokami. To prawdziwa księżniczka.

Saturnin ostrożnie wyciągnął rękę w „jej” stronę, ale zaraz powstrzymało go ostre brzęknięcie. Mogło mu się tylko wydawać, ale tym razem brzmiało dużo mniej przyjaźnie i na tyle nieprzyjemnie, że pióra na spodzie skrzydeł trochę mu się nastroszyły. Hazar musiał to jakoś zauważyć, bo z trudem stłumił śmiech.

- Chyba mnie nie lubi – wymamrotał zawstydzony Stróż.

- Ona nikogo nie lubi…

Brzęk!

- Haj, Siva, odpuść dzieciakowi! – skarcił demon. – To tylko Stróż, nie czepiaj się go.

Tym razem pióra na skrzydłach Saturnina zjeżyły się na całego.

- Co to znaczy „tylko Stróż”? – warknął.

Z tego, co mógł dostrzec w słabym świetle, demon chyba się trochę speszył, ale nie trwało to długo zanim wzruszył ramionami i poklepał czule rękojeść Sivy.

- Nie miotaj się – powiedział spokojnie. – Mówię prawdę. Nie uczą was wiele o prawdziwym życiu.

- To, że nie uczą nas o Głębi i jej stanie politycznym, nie uważam za szczególną stratę - stwierdził lodowato Saturnin. – Zakładam, że was nie uczą o Piśmie Świętym.

Najemnik nawet przez chwilę nie okazał skruchy.

- Masz rację, nie uczą – odrzekł. – Ale to ciekawa książka.

- Czytałeś?

- Za młodu. Choć lepszy był moim zdaniem Necronomicon. Ale tak w ogóle to preferuję Juliusza Verne’a i Karola Maya, wolę przygodę od rozterek natury religijnej.

Saturnin wiedział, że właśnie został wyrolowany, ale nic już nie mógł zrobić. Hazar był dobry w szybkiej zmianie tematów, zatrważająco dobry. Lepszy niż przeor Justyn.

- Co mi się tak przyglądasz? – zapytał najemnik, źle odczytując wyraz jego twarzy. – Myślałeś, że nie umiem czytać, co?

Prawdę mówiąc, przemknęło mu to przez myśl.

- Absolutnie nie – skłamał bez żalu. – Po prostu wybór ziemskiej literatury mnie zaskoczył.

- A czemu? – demon wzruszy ramionami. – Powiem ci, że część z nich jest ciekawsza niż nasze i wasze razem wzięte. Muzykę też mają lepszą. W Królestwie pewnie nie uświadczysz dobrego heavy metalu.

- Tego wycia? – jęknął Saturnin, kryjąc twarz w dłoniach. – Nie dość, że bez rytmu, to jeszcze ci straszni ludzie z awersją do grzebieni!

Hazar aż się zapowietrzył na te słowa.

- Wycie?! Chyba żartujesz!

- Tomek ciągle tego słucha! Mam już dosyć. Nic mi o tym nie mów.

Wspomnienie o Tomku nieco go zasmuciło. Nie miał czasu, by należycie się o niego pomodlić i trochę mu było wstyd z tego powodu. Ostatnie kilka dni było zbiorem nieszczęść i chaosu, którego Saturnin nie potrafił ogarnąć. Jego dotychczasowe życie było tak przewidywalne i jałowe, że teraz trudno mu było nadążyć za Hazarem i nie dać się zabić, a co dopiero znaleźć czas na rzeczy tak prozaiczne i „normalne”, jak modlitwa!

Ciekawe, kto został przydzielony jako nowy Stróż Tomka? I jak chłopak sprawował się pod nowym nadzorem? Oby tylko był to ktoś wyrozumiały, kto będzie potrafił sobie z nim poradzić. Przy tym człowieku nie było dużo pracy, ale ta, co była, musiała być wykonywana subtelnie; na nic było zmuszanie i namawianie, trzeba było sposobu.

- Tomek to ten twój klient, tak? – zapytał ni z tego, ni z owego Hazar. – Wyglądał na łebskiego, na pewno da sobie bez ciebie radę przez kilka dni.

Saturnin kiwnął głową i wydał z siebie niezrozumiały pomruk. Nie chciał myśleć o tym, że ten klient już nie był „jego”. Szkoda, naprawdę go lubił.

- Pierzasty? Co jest?

- Myślę, że będzie musiał radzić sobie trochę dłużej – powiedział cicho.

Z co został uderzony w kostkę, aż zapiekło.

- Przestań smęcić! – nakazał demon. – Najpóźniej pojutrze będziemy w Limbo, wrócisz do tego swojego Królestwa cały i zdrowy.

Przemilczał. Do Królestwa może i wróci, ale jego miejsce w Chórze może być już zajęte.

- Pierzasty?

- Jestem śpiący – wymamrotał, otulając się szczelniej płaszczem. Oparł głowę o burtę i starał się zasnąć. – Obudzisz mnie, jak będziemy na miejscu?

Hazar nie odpowiedział i widać po nim było, że przejrzał tę wymówkę na wylot. Mimo to, postanowił nie naciskać i Saturnin był mu za to wdzięczny. Kątem oka obserwował, jak demon wstaje, rozprostowuje nogi i chowa miecz do pochwy.

- Idę na patrol – oznajmił. – Jakby co, to będę krzyczał. Dobranoc.

- Dobranoc.

Saturnin zamknął oczy, słuchając oddalających się kroków towarzysza. Pod powiekami już czekały na niego pola krwi i popiołu.

Chapter Text

Ląd! W końcu!

Hazar stanął na stałym gruncie i wciągnął do płuc haust powietrza. Port w Holl, co prawda nigdy nie pachniał ładnie, ale z samego rana nie śmierdziało tam jeszcze zdechłymi rybami i innym śmieciem – przynajmniej nie tak bardzo. Ten szczególny rodzaj smrodu osiągał maksymalne stężenie dopiero w okolicach południa.

Ale liczyło się to, że byli już na lądzie, a nie na tej cholernej krypie!

Hazar nie znosił podróżowania na łodziach, ale starał się mocno, by nikt o tym nie wiedział. Nie tylko byłoby to potężnym ciosem dla jego wizerunku, ale i ograniczyło mu perspektywy zawodowe. Tym razem zacisnął pasa i proszę, jego sakiewka była cięższa o garść srebrników, która bardzo się tego dnia przyda.

Holl różniło się znacznie od Samedy i najemnik czuł się w nim pewniej. Tak, jak powiedział Zorin, miał tu kilku znajomych, którzy mogli mu pomóc w dalszej drodze. Dostanie się do Drugiego Kręgu będzie wymagało trochę lawirowania i przedwczesnego zebrania kilku długów, ale tu przynajmniej nie musieli kryć się po lasach przed potworami i strażą graniczną.

- Chodź, pierzasty, pokaż mi się.

Szybko zlustrował sylwetkę stojącego przed nim Stróża, upewniając się, że skrzydła są dobrze ukryte pod płaszczem, a kaptur leży tak, by nie było spod niego widać zbyt wiele.

- Dobrze, teraz słuchaj – nachylił się nad nim i udając, że poprawia mu zapinkę pod szyją, szeptał. – Musimy przejść przez port i targowisko, nie ma innej drogi. Trzymaj się blisko i nie podnoś głowy, a resztą ja się zajmę, jasne?

Anioł rozejrzał się dyskretnie wokoło i kiwnął głową.

Mimo wczesnej pory port tętnił życiem. Kupcy ustawiali się po towary, rybacy wyprowadzali kutry na rzekę, a dziwki zmieniały warty. Pełno było przy tym pokrzykiwań i kłótni – które były dla mieszkańców Holl tym samym, czym dla Ziemian było pianie koguta.

Hazar uważnie wybierał trasę – raz był to mniej uczęszczany prześwit między cumującymi barkami, raz pełna gwaru aleja, w której handlarze ryb kłócili się o pieniądze. Wiedział z doświadczenia, którymi drogami będą mogli przejść niezaczepiani. Saturnin szedł obok niego, zakutany w ten swój płaszcz, jak jakieś widmo bez twarzy. Kilka głów odwróciło się za nim, ale w tych stronach podróżny, który ukrywał swoją tożsamość, nie był niczym nowym. Ten, kto chciał dożyć starości szybko uczył się, że niezdrowo jest interesować się zakapturzonymi nieznajomymi, którzy spacerowali w towarzystwie dwumetrowych ochroniarzy.

Na targowisku miejskim było ciasno, głośno i „pachnąco” - dokładnie tak, jak Hazar pamiętał. Pełno było żebraków, złodziejaszków i oszustów, którzy przewijali się miedzy kramami, szukając okazji do zarobku. Najemnik wiedział, że prezentuje sobą zbyt duże ryzyko dla większości z tych szczeniaków, ale baczył uważnie na anioła. Miał ochotę podrasować trochę urok, który na nim zawiesił, ale wątpił by spotkało się to z dobrym przyjęciem ze strony głównego zainteresowanego. Poza tym, nie było sensu tracić na to czasu, skoro i tak jutro odwoła oba zaklęcia…

Z tym, że teraz niespecjalnie podobała mu się myśl o tym, że może gdzieś zgubić dzieciaka.

Rozwiązanie tego dylematu, niespodziewanie, samo przyszło mu do głowy.

Sposób wykonania nie będzie najłatwiejszy, ale raz się żyje!

Znalazł relatywnie pustą alejkę i postawił Stróża pod ścianą tak, by jak najmniej było go widać z głównej ulicy. Co znaczyło, że gdy Hazar go sobą zasłoni, to dla kręcących się wokoło postronnych będą wyglądali na tyle jednoznacznie, że dalsze dochodzenie nie będzie potrzebne.

- Co się dzieje? – zapytał nerwowo anioł, unosząc nieco kaptur.

- Nic się nie dzieje. Rób, co mówię – odpowiedział Hazar, pochylając się nad nim i bez wahania wkraczając w jego strefę osobistą. – Jak mnie kopniesz, to ci oddam, jak babcię kocham!

- Ale co… Hazar!

Tak ,tak, wiedział doskonale, jak to wyglądało, ale musiał jakoś dostać się do uroku na przedramieniu dzieciaka bez pokazywania go przy tym reszcie świata. W Limbo pewnie by go zignorowano, ale w Głębi kręciło się więcej szpiegów i donosicieli niż na balu u Księcia Magów. Tak naprawdę, to wcale się nie przytulał do anioła, tylko opierał się o ścianę za jego plecami.

- Daj mi rękę, tę z urokiem – szepnął mu do ucha.

Stróż nie protestował. Nie kopnął go też, co było dobrym znakiem. Posłusznie podał mu rękę i nawet podciągnął rękaw, by czarny symbol był na wierzchu. Dobry aniołek, dobry.

- Okej, a teraz wstrzymaj oddech dopóki ci nie powiem, że możesz przestać. Na trzy.

- Hazar, ale co chcesz…

- Za późno, trzy!

Zdjęcie uroku było dziecinnie proste. Trochę trudniejsze było przeniesienie go na nową powierzchnię – zwłaszcza, że w tle miał pierzastego, który nie mógł oddychać – ale starał się, by poszło jak najszybciej. Gdy skończył, wcisnął Stróżowi w dłoń sznur koralików i powiedział:

- Załóż je na szyję i wtedy możesz oddychać.

Anioł nie zwlekał. Zaczął się już robić trochę niebieski na twarzy, ale nic mu się nie stało. Odetchnął normalnie, nie krztusił się i nie mdlał. Po prawdzie, biorąc pod uwagę to, co Hazar dotychczas z nim przeszedł, było to trochę antyklimatyczne.

- Co to było?

Ach tak, oczywiście, pytania.

- Podrasowałem twój urok – odpowiedział wymijająco. – Teraz nigdzie cię nie zgubię. Widzisz, jaki jestem kochany, że nie chciałem robić tego na twojej skórze?

- Kochany… - prychnął Stróż. – Ciężki jesteś, ot co! Możesz mnie już puścić?

- No nie wiem, jestem wielki, zły i lubię się przytulać. A do tego jestem kochany. Jesteś pewien, że chcesz to stracić?

Niebieskie oczy zerknęły na niego z cienia kaptura i Hazar zobaczył w nich iskierki humoru i zażenowania. Zorin miała rację, Stróż ładnie się rumienił. Zupełnie inaczej niż Bas…

- No dobra, to idziemy! – wyprostował się nagle i skinął głową w stronę wylotu alejki. – Mamy jeszcze trochę do przejścia, a żołądek już przysycha mi do kręgosłupa. Żywo, pierzasty!

- Saturnin mam na imię! – syknął anioł.

Hazar udał, że nie usłyszał. Parł naprzód twardym krokiem faceta, który wie dokąd idzie i wie czemu akurat tam chce wywołać rozróbę, całkowicie skupiony na misji. Przy jego boku anioł poruszał się dużo ostrożniej. Omijał zgrabnie wszystkie przeszkody i dyskretnie odsuwał się od tych Głębian, którzy podchodzili zbyt blisko – przy czym ciągle musiał pilnować, by jego płaszcz o nic nie zahaczył i nie obnażył skrzydeł, za które w tym mieście można było zginąć.

Wyobraźnia Hazara podsunęła mu obrazek, w którym Stróż był jakąś niegroźna rybką (neonkiem, albo inną stynką), którą ktoś przez przypadek wpuścił do akwarium pełnego piranii. Wszystko polegało na umiejętnym ominięciu ich i nie zwracaniu na siebie uwagi. Jedna kropla krwi w wodzie i już po nim.

Za wcześnie na takie makabryczne myśli, Haz – skarcił sam siebie. Już chyba lepiej było, jak myślałeś o tym jego bladym karku i miękkich skrzydłach. Na makabrę jest czas po obiedzie, a wy jeszcze śniadania nie zjedliście!

Ten drobny szczegół Hazar miał zamiar naprawić i to jak najszybciej. Całą noc spędził stojąc na rufie kołyszącej się łajby i walcząc z własnym żołądkiem, który groził mu wywróceniem się na lewo. Był zmęczony psychicznie i fizycznie, głodny i naprawdę potrzebował kąpieli. Obaj jej potrzebowali. Anioł pewnie też nie przespał całej nocy – większość zapewne przesiedział w tej dziurze, trzęsąc się z zimna i narzekając na ból w krzyżu. Potrzebowali jedzenia, kąpieli i odpoczynku, zanim zaczną kombinować, jak dostać się do kolejnej Bramy.

 


 

Zajazd Pod Psem mieścił się w pewnym oddaleniu od portu i większość klientów właśnie z tego powodu wybierała jego skromne progi. Przyjezdni kupcy woleli lokować się bliżej centrum miasta, gdzie było bliżej do targowiska i… pewniej. Zajazd ten był specyficznym lokalem – zbudowany z szarej cegły, praktycznie nie wyróżniał się na tle otaczających go kamienic i gdyby nie szyld z malowidłem ujadającego, dwugłowego psa, nikt by się nie domyślił, że nie jest to kolejna czynszówka. Klientela też była niezwykła: nie urządzali sobie w nim popijaw okoliczni szlachetkowie, nie dobijali tam targów handlarze jedwabiem. Tu zawierano umowy o zupełnie innej treści, poważni ludzie prowadzili poważne interesy. Na dobrą sprawę nikt nigdy nie lądował Pod Psem przez przypadek – dla takich gości zawsze brakowało pokoi.

Przekraczając próg przybytku, Hazar poczuł nagłe uderzenie ciepła od amuletów zawieszonych na szyi. Trwało tylko ułamek sekundy, ale wystarczyło, by uświadomić mu moc zaklęć ochronnych, które rzucono na drzwi. Euzebiasz Kreps – właściciel lokalu – nie miał w zwyczaju oszczędzać na urokach.

Hol prezentował się dość ponuro; co prawda podłoga była czysta, a ściany świeżo odmalowane, ale to tylko nadawało całości wyglądu dobrze utrzymanego bunkra. Po prawej stronie od wejścia znajdowały się schody prowadzące na górę, po lewej schody prowadzące w dół, a na wprost stał ciężki, obity żelazem kontuar, za którym ponuro wyglądający demon czytał gazetę.

Na widok gości podniósł głowę i w jednej chwili jego wodniste oczy otworzyły się szerzej, a wąskie usta rozciągnęły się w zaskoczonym uśmiechu.

- Hazar! – wykrzyknął.

Jednym susem wyskoczył zza kontuaru i złapał dłoń najemnika w stalowy uścisk. Z bliska było widać, że to jeszcze młodzik, ale mięśnie miał ze stali.

- Co ty tu robisz? – pytał, energicznie potrząsając uwięzioną ręką. – Rany, ależ się ojciec ucieszy! Myśmy tu wszyscy myśleli, że…

- Tak, wiem – przerwał mu Hazar z uśmiechem. – Ale za twardy mam łeb, Ski, żeby mnie takie małe kuku załatwiło!

- Kurcze, no to super! – nie przestawał się emocjonować Ski. – Ojca teraz nie ma, wiesz, poszedł do portu pucować swoją Luizę.

- Jeszcze mu się ta łajba nie rozpadła? – zdziwił się Hazar, umiejętnie uwalniając swoją dłoń z zacieśniającego się powoli uścisku. Wolał zachować palce, dzięki bardzo, przydawały się czasem.

Młody Głębianin machnął ręką.

- Jest w niej więcej uroków, niż sęków, stary. Styks wyschnie, a to cholerstwo będzie stało! Ale co, to chcesz, żebym posłał po ojca, czy… a to kto?

Hazar nieznacznie zesztywniał, gdy blade oczy Skiego spoczęły w końcu na zakapturzonej postaci, która stała za nim w milczeniu. Prawdę mówiąc, to miał nadzieje, że dziś za ladą będzie stała Miriev, córka Euzebiasza. Ski był ciekawskim jajem, które zawsze wsadzało nos w nie swoje sprawy – jego siostra lepiej rozumiała statut zajazdu, którego głównym punktem było nie zadawanie zbyt wielu pytań.

Ostrożnie przesunął skrzydła i ustawił się tak, by w razie czego łatwiej było mu złapać Stróża za fraki i zacząć uciekać. Miał nadzieję, że pierzasty pamięta to, co mu wcześniej mówił, i będzie siedział cicho.

- To… - zaczął pewnym głosem.

- Basvi jest wyższy, nie? – wszedł mu w słowo Ski.

…i szlag wszystko trafił. Hazarowi zabrakło nagle powietrza, słowa uwięzły mu w gardle, a przed oczami zaczęło się robić czerwono.

To już drugi raz. Drugi raz w ciągu dwóch dni, gdy ktoś wypowiadał to imię – nie wiedząc. Gdy on musi naprostować tę niewiedzę, po raz kolejny wypowiedzieć na głos to, o czym nawet nie chciał myśleć.

- Już nie jest – powiedział grobowym głosem.

Wiedział, że jego skrzydła zaczęły nabiegać krwią, ale nic nie mógł na to poradzić.

Na twarzy młodszego demona bezmyślna ciekawość przeszła w chwilowe zaskoczenie, aż w końcu pojawiło się na niej zrozumienie. Ski zbladł i uciekł wzrokiem w bok.

- Przepraszam – wybąkał. – To… przykro mi.

Tak, dzieciaku, nawet nie wiesz jak Mi jest przykro – pomyślał Hazar, starając się wziąć się w garść. Był zmęczony i denerwował się o byle co, dzieciak nie był niczemu winien.

- Jak długo jeszcze zajmie ci wynajęcie pokoju? – cichy, ale poważny głos przerwał pełną zakłopotania ciszę, która przedłużała się niezręcznie. – Nie płacę ci za pogaduchy z kolegami.

Co ciekawe, ten głos dobiegał zza pleców Hazara, spod kaptura, który zasłaniał twarz Stróża.

Najemnik powstrzymał swoje brwi od powędrowania na czubek głowy, choć było to niełatwe. Co jest, podmienili mu anioła, gdy nie patrzył?

W tym czasie Ski Kreps przedzierzgnął się w końcu mentalnie w syna właściciela zajazdu i skierował swoją niepodzielną uwagę na potencjalnego klienta. Hazara to czasami śmieszyło, czasami irytowało, jak „ludzie interesu” potrafili odstawić wszystko na bok, gdy w grę wchodził potencjalny zarobek. Ski był jeszcze amatorem, jeszcze nie potrafił instynktownie wyczuć, który z gości trzymał rękę na sakiewce – dopiero słowa anioła dały mu znać, że to z nim powinien rozmawiać o interesach – ale jego ojciec był w tym mistrzem.

- Witamy Pod Psem – nawet uprzejmy uśmiech, z którym te słowa były wypowiedziane, nie dodawał im uroku. – Z kim mam przyjemność?

- Z klientem – padła krótka odpowiedź.

Pierzasty był dobry.

- Tak, rozumiem – zgodził się usłużnie Ski. On też wiedział, jak się gra w tę grę. – Ale mamy tu zwyczaj rozmawiania z klientami twarzą w twarz. Jeśli byłby pan…

- Hazar – uciął zakapturzony gość. – Znasz inne zajazdy?

Kurza twarz, Hazar przez chwilę poczuł się, jakby wyjęto mu z dłoni karetę kier i zastąpiono ją kartami do Piotrusia. Anioł bez problemu przejął pałeczkę, zmienił kompletnie ton rozmowy i teraz mu ją oddawał.

Na moment się facet odwróci…

- Ski – odezwał się więc poważnie. – Na słówko, proszę.

Młody demon przez chwilę chyba się wahał, ale w końcu kiwnął głową i posłusznie odszedł za kontuar. Najemnik oparł się o drewniany blat, pochylając się w jego stronę.

- Słuchaj, to mój klient – powiedział cicho. Za jego plecami zakapturzona postać oparła się o ścianę i założyła ręce na piersi. – Dobry klient. Dobrze płaci, ale wymaga… specjalnych względów.

- Haz, rozumiem, ale co ojciec powie? – upierał się Ski.

To ciekawski gnojek!

- Ojciec zapyta cię, ile zapłacił za pokój – odpowiedział spokojnie Hazar, po czym sięgnął do sakiewki, wyjął z niej garść srebrników i bardzo ostentacyjnie położył je na kontuarze. – Dwójka, z posiłkiem.

Szczeniakowi na widok srebra zaświeciły się oczy, ale ciekawość walczyła w nim z chęcią przypodobania się ojcu. Hazar postanowił trochę pchnąć jedną z szal.

- Obiecuję, że nie będzie problemów. Facet ma do załatwienia sprawę, a potem się wynosi, ja razem z nim. Nie chcesz, żebym go zaprowadził Pod Hydrę, prawda?

Zajazd Pod Hydrą był droższy, większy i prowadzony przez Filiasza Starszego, zajadłego wroga rodziny Kreps. Takiej obelgi Ski nie mógłby przełknąć. Jego ojciec też nie byłby zadowolony z takiego rozwoju wypadków. Młodzieniec bez słowa zgarnął pieniądze do kieszeni, a na ich miejscu zostawił mosiężny klucz z drewnianą plakietką.

- Ósemka, na końcu korytarza. Obiad na którą?

- Za pół godziny. Dzięki, Ski – Hazar kiwnął mu głową i, odwracając się, dorzucił jeszcze. – Pozdrów siostry ode mnie.

Anioł już na niego czekał. Wystarczył nieznaczny ruch ręką, by podążył za nim po schodach prowadzących na półpiętro.

 


 

- No, na miejscu! – westchnął Hazar, zamykając za sobą drzwi pokoju.

Postawił Sivę przy niskim kominku i usiadł na jednym z dwóch posłań. Nie były one niczym więcej, jak grubymi siennikami, które nakryto kocami, ale po całej nocy bez snu i poranku spędzonym na przedzieraniu się przez zatłoczone targowisko, były, jak obietnica – tak, niestety – Raju. Poza tym koce były czyste i pachniały płynem do płukania, co było naprawdę zbytkiem luksusu.

Zaraz obok Stróż opadł na drugie wyrko, jakby podcięto pod nim nogi. Niecierpliwie ściągnął płaszcz z ramion i z westchnieniem ulgi rozprostował skrzydła, które do tej chwili musiał ukrywać.

Hazar z podziwem patrzył na to, jak białe pióra wracają na swoje miejsca, a końce lotek prawie zawadzają o sufit. Po raz pierwszy zauważył, że skrzydła dzieciaka były całkiem imponujące, gdy pozwoliło się im na trochę swobody.

- Mam dość tego płaszcza! – jęknął anioł, nie podnosząc twarzy z koca. – Skrzywię sobie przez niego kręgosłup i tak się to skończy! Wrócę do domu jako kaleka!

Brzmiał zupełnie inaczej, niż kilka minut temu, w holu zajazdu, gdy rozmawiał ze Skiim Krepsem. Zupełnie, jakby wtedy to ktoś inny przemawiał przez jego usta, ktoś odważny i wiedzący co robić, ktoś z jajami.

- Coś ty tam odstawił? – zapytał Hazar, przewracając się na bok tak, by móc widzieć go lepiej. – Miałeś siedzieć cicho, jeżeli dobrze pamiętam, i pozwolić mi zająć się wszystkim.

Stróż przechylił głowę, tak by móc spojrzeć na niego jednym okiem i spiekł raka. Ale nie wyglądał na zakłopotanego, raczej na kogoś, kogo dziwi sam fakt, że zadano mu to pytanie.

- Wyglądało na to, że zaraz zaczniesz zabijać – powiedział spokojnie i rzeczowo. – Jak wtedy, gdy olbrzymka wspomniała o… tym kimś. Tylko, że tym razem cały się spiąłeś i pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli coś powiem.

Że jak? Chwila moment!

Patrzył, jak anioł mości sobie gniazdo w koców i nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Czyżby pierzasty potrafił aż tak dobrze wyczytać jego emocje? I z czego, ze skrzydeł? Patrząc na jego plecy? Dlatego nie powiedział imienia Basviego, bo bał się jego reakcji?

- Obudzisz mnie na obiad? – zapytał anioł, już do połowy zagrzebany w kocach.

To było niedorzeczne. Cała ta przygoda była jakaś nienormalna i potłuczona.

- Tak, panie – odpowiedział mu Hazar, tylko odrobinę kpiąco. – Ale za to zapłacisz mi ekstra.

Niebieskie oczy spojrzały na niego z humorem i nie było w nich już ani odrobiny chłodu.

- Jeszcze nie doprowadziłeś mnie do domu – zauważył Stróż. – A póki co dorobiłem się przez ciebie jedynie bólu pleców, napastowała mnie straszna baba i, och, kilka razy omal nie umarłem. Nie wiem, czy nie zażądam rekompensaty za całe to zamieszanie.

- Och nie, nie możemy do tego dopuścić – Hazar jęknął teatralnie. – Ja się staram, jak mogę, żeby ci było jak najlepiej, a ty mnie szkalujesz! Ale nie lękaj się, pierzasty, mam remedium na twoje bóle!

Saturnin najwidoczniej powstrzymał się przed przypomnieniem, że „ma imię” tylko uniósł lekko jedną brew, oczekując na olśnienie ze strony najemnika. Jakież było jego zaskoczenie, gdy ten wysypał ze swojej sakiewki kilka srebrnych monet i rzucił mu dwie z nich.

- Obiecałem sobie, że przeznaczę je na jakiś zbożny cel – powiedział Hazar. – W tej chwili balia wrzątku i kubeł mydła brzmią całkiem zbożnie, nie zgodzisz się?

Anioł spojrzał na pieniądze w swojej dłoni, a potem uniósł na niego pełen wdzięczności wzrok. Wyglądał, jakby chciał się popłakać ze szczęścia.

- Jesteś kochany – wymamrotał ledwosłyszalnie.

- Trochę czasu zajęło ci spostrzeżenie tego drobnego faktu, ale jestem w stanie ci to wybaczyć, pierzasty.

- Mam imię – tym razem nie było w tych słowach żaru.

- Wiem, że masz – w tych też nie było już kpiny.

 


 

Saturnin domyślał się, że najemnik wybrał ten właśnie zajazd z powodów innych, niż znajomość z właścicielem. (I czy to nie robiło się trochę dziwne, ilu przyjaciół ten facet miał? Jak każdy z nich cieszył się, że Hazar jednak nie zginął w Bitwie? To było… ździebko przykre dla kogoś, kogo przyjaciół i znajomych można było policzyć na palcach jednej ręki.) Jednym z tych powodów mogła być całkiem przyjemna łaźnia, którą gospodarz urządził w piwnicy i czasami wynajmował po znajomości i za drobną dopłatą (przy czym jedno nie wykluczało w tym przypadku drugiego). Pomieszczenie było nieduże, czyste i wcale nie przypominało bunkra – w przeciwieństwie do reszty zajazdu.

- To marmur? – zapytał Saturnin z niedowierzaniem, przeciągając palcem po półeczce, na której stał rząd buteleczek zawierających kolorowe olejki.

- Tak, marmur – przytaknął najemnik, odkładając naręcze ręczników na jedną z ławek ciągnących się wzdłuż ścian łaźni. – Euzebiasz, jak już coś sobie umyśli, to idzie chłopak na całość. To był prezent dla jego pierwszej żony, świetnej babki, mówię ci. Omal go za to nie zabiła, bo nie miała już gdzie stawiać słoików z przetworami, ale jakoś się facet wykaraskał.

- Aha.

Zachowania godowe Głębian były zbyt skomplikowane, jak na jego zdolności pojmowania. Teraz liczyło się dla niego tylko to, że stojąca na środku pomieszczenia wanna miała prawie dwa metry w średnicy i była pełna parującej zachęcająco wody. Przeor Justyn miałby pewnie coś do powiedzenia na temat zbytku i złego wpływu, jaki wywiera on na czyste dusze Stróżów, ale Saturnin starał się o tym nie myśleć. Po tym, co przeszedł przez ostatnie kilka dni, był pewien, że jest na tyle przygotowany psychicznie, by odeprzeć wszelkie złe wpływy, które niosła ze sobą kąpiel-w-prawdziwej-wannie. I, jeśli go oczy nie myliły, z mydłem, które nie przypominało odprysku skały wulkanicznej.

Zdjęcie trzech wierzchnich warstw ubrania zajęło mu jakiś ułamek minuty i dopiero cichy gwizd ze strony najemnika oderwał jego uwagę od wanny i wyobrażania sobie, jak to jest być czystym. Przypomniał mu, że nie jest tam sam, że jeden wielki, półnagi demon patrzy na niego, jakby był ostatnim cukierkiem w torebce.

Dzięki Panu, było tam wystarczająco ciepło, by rumieniec, który wypłynął na jego policzki, mógł być przypisany temperaturze. Dobrze, że nie zaczął zdejmować spodni i podkoszulka!

- Rany Julek, ale ty tego nosisz – zaśmiał się Hazar. – Kiedy wam dadzą chustki do zasłaniania twarzy?

Jego oczy wydawały się być jaśniejsze niż przed kilkoma minutami, ale to mogło być tylko złudzenie; Saturnin nie patrzył w nie aż tak często ze względu na znaczną różnicę poziomów, a wcześniej pozwoli się posiekać, niż zacznie zadzierać głowę, by spojrzeć na tego tumana.

- To regulaminowy… ubiór Chóru Stróżów – odpowiedział sztywno, nie rozumiejąc, czemu czuje się zawstydzony. – Nie ma w nim nic dziwnego, jest ciepły i wygodny.

I przestań nabijać się z mojego Chóru! – chciał dodać, ale tego nie zrobił.

Mimo to najemnik chyba usłyszał jego myśli, bo przestał się wykrzywiać i uniósł ręce w pokojowym geście.

- To żart był – powiedział. – Musimy popracować nad twoim poczuciem humoru.

Nawet, gdy przepraszał, zdołał brzmieć protekcjonalnie. Saturnin nie wiedział, czy chce go za to zabić, czy mu zazdrości.

- Mam poczucie humoru – powiedział trochę ostrzej, niż zamierzał. – Byłbym tylko wdzięczny, gdybyś przestał robić sobie żarty z mojego Chóru.

Po czym odwrócił się z zamiarem poskładania ubrań i ignorowania jednego wielkiego osła, który najwyraźniej nie dawał za wygraną.

- No, hej, nie unoś się, pierzasty, to wszystko w żartach. Moja wina, że Stróże mają taką, a nie inną reputację?

Co? O czym on mówi?

- A poza tym, to ja też nie lubię, jak ktoś bierze mnie za przygłupa. Dla twojej wiadomości, mam w życiu inne cele niż pożeranie aniołków.

- Moja wina, że od kołyski uczą nas tego, że demony są złe? Zapewne się mylą i Głębianie to tak naprawdę pokojowo nastawiona rasa pacyfistów. Nie możesz mnie winić za bycie ostrożnym.

Nadal nie patrzył, w ten sposób łatwiej było się skupić na tym co chciał powiedzieć. Nie chciał się kłócić, ale też nie miał zamiaru pozwolić na to, by to najemnik miał ostatnie słowo w tej dyskusji.

- Wiesz, nas uczą, że Pierzaści to świętoszkowate mięczaki, ale, jak widzisz, mam na tyle otwarty umysł, by móc wyrobić sobie własne zdanie w tej materii.

- Co powiedział ktoś, komu wyjście z pokoju z odsłoniętą głową nie grozi śmiercią.

Mógł tak cały dzień, naprawdę. Calutki.

- Mówię tylko, że jak na pokojowe i prawe istoty, bardzo lubicie podtrzymywać degradujące stereotypy.

- Nie mamy zbytniej szansy na naprostowanie światopoglądu, wiesz, między demonami od Raguela, a lekcjami historii. Skądś się te stereotypy wzięły, więc wybacz mi, że w nie wierzymy.

- No tak, i pewnie wierzycie, jak wam mówią, że seks przedmałżeński jest zły.

W odpowiedzi na to stwierdzenie Saturnin prawie połknął swój język. Nie odwrócił się w stronę najemnika, wykrzykując obelgi, tylko dlatego, że wtedy ten drań zobaczyłby, jak czerwoną ma twarz.

To ze złości – powiedział sobie twardo.

- No co, jest zły? – demon nie dawał za wygraną.

- Nie myślimy o seksie – odpowiedział stanowczo, mając nadzieję, że to zakończy temat.

Niestety, nadzieja okazała się płonna.

- Co ty gadasz? – tym razem w głosie Hazara pobrzmiewało skrajne niedowierzanie. – A co robicie, jak was dopadnie chcica?

Czemu oni w ogóle o tym rozmawiali? Dzień zaczął się tak normalnie.

- Myślimy o Panu – wypalił Saturnin, czując, jak rumieniec zażenowania spływa mu na szyję.

- Każdemu wedle upodobań jego – odpowiedział demon po chwili ciszy.

- Modlimy się, głąbie, i wtedy przechodzi!

On nie chciał o tym mówić! Nie powinien nawet o tym myśleć! Jak tylko wróci do domu, spędzi tydzień klęcząc na grochu, żeby odpokutować za te sprośne myśli. Wszystko przez tego idiotę!

- Ściemniasz mnie, stary, to nie może działać.

- Nie mam nawyku kłamać.

- Nadal ci nie wierzę.

- Nie obchodzi mnie to.

No, skończone, najemnik w końcu się zamknął. Saturnin poskładał ubrania w kostkę tak równą, że mogłaby zawstydzić każdy kątomierz i wziął dwa głębokie, oczyszczające oddechy.

Nie mógł się rozebrać do końca. To było niedorzeczne, bo przecież w Zielonej Wieży nie było osobnych kabin prysznicowych i nie raz zdarzało mu się myć w towarzystwie. Nigdy nie wstydził się swojego ciała i nie odczuwał nic na widok ciał innych aniołów.

Tylko, że tu nie było innego anioła, tylko groźny, potężnie zbudowany Głębianin, który przewyższał go co najmniej o głowę.

To było głupie. Idiotyczne. Przecież nie był dzieckiem, był dorosłym aniołem, który znał swoją wartość. Tyle już razy pokazał Hazarowi, że nie da się zastraszyć i to w gorszych sytuacjach, tylko po to, by teraz dać się wytrącić z równowagi perspektywą wspólnej kąpieli.

Nie bał się!

- Hej, pierzasty, wchodzisz? Woda stygnie.

Nie bał się, do cholery! I miał na imię Saturnin!

Przyciągnął skrzydła do pleców i wymamrotał:

- Ty pierwszy. Ja poczekam.

Usłyszał, jak demon wzdycha, mamrocze „Żarty jakieś”, a potem omal nie wyskoczył ze skóry, gdy opalone ramię objęło go w pasie, uniosło z podłogi i bez ceregieli wrzuciło do wanny.

Woda była gorąca. Naprawdę gorąca. Jego skrzydła momentalnie nią nasiąkły, sprawiając, że podniesienie się i wystawienie głowy na powierzchnię stało się bardzo trudne.

- Idiota! – wrzasnął Saturnin, gdy tylko upewnił się, że ma w płucach wystarczająco dużo powietrza.

Co zaowocowało tym, że zaraz potem oberwał w czoło kostką mydła i został kopnięty w udo, gdy najemnik wtarabanił się do wanny, jak zwykle zagarniając całe wolne miejsce i zmieniając własność tego już zajętego.

- Myj się – polecił demon spokojnie, jakby nic szczególnego się nie stało. – Nie płacę za to, żebyś siedział na boku i pachniał, podczas gdy woda stygnie.

Saturnin musiał pomóc sobie rękami, by wyciągnąć mokre – i przez to trzykrotnie cięższe – skrzydła poza krawędź wanny i przy okazji nie pozwolić zabrać sobie już ani centymetra przestrzeni. Jedyna para spodni, którą posiadał, była mokra, suszenie piór zajmie mu godzinę, a idiota, który jest za to odpowiedzialny wygląda na cholernie zadowolonego z siebie. Z tymi swoimi tatuażami i nieprzemakalnym skrzydłami, siedzi sobie, jak król w kąpieli i uśmiecha się, drań jeden.

Tatuaże… zaraz, coś z tatuażami…

- Będziesz siedział i podziwiał, czy zaczniesz się szorować? – zapytał ten idiota. – Jeśli mamy spać w jednym pokoju, to wolałbym, żebyś pachniał olejkiem sandałowym, a nie sandałami.

Saturnin odgarnął w końcu grzywkę z twarzy i mrużąc oczy, nachylił się w stronę najemnika.

- Uduszę cię we śnie – zagroził grobowym głosem.

Co chyba nie zrobiło na demonie ważenia, bo on też nachylił się do niego – tak blisko, że ich nosy praktycznie się stykały – i zacisnął palce na rzemyku, który kilka godzin temu kazał mu założyć na szyję.

- Spróbuj tyko – odpowiedział.

Po kilkunastu sekundach i upewnieniu się, że nie, anioł nie spuści wzroku, ale nie ma zamiaru już nic mówić, puścił i oparł się na powrót o brzeg wanny, oddając się całkowicie czynności zmywania z ciała kilkudniowej warstwy brudu.

Saturnin w tym czasie odwrócił się na tyle, na ile ciasna przestrzeń pozwalała i zabrał się za zdejmowanie koszuli, która kleiła się do niego, jak druga skóra. Przy okazji sięgnął do szyi i przejechał palcami po koralikach, które przed chwilą trzeszczały pod smagłymi palcami. Rzemień, na które je nawleczono był zbyt krótki, by mógł unieść je do oczu, ale po dotyku przypominały – miał nadzieję, że się myli – czaszki.

Czaszki…gdzie on widział czaszki ostatnio?

- Hej, podaj mi mydło, pierzasty.

- Sam je sobie podaj.

- Wdzięcznością nie grzeszysz.

- Jestem Stróżem, my nie grzeszymy.

 


 

Niewiele było rzeczy, które mogły wprawić ją w nerwowy nastrój. Kiedyś obawiała się o zdrowie swojej rodziny, ale odkąd ją straciła, nie było to już potrzebne. Czasami odczuwała napięcie, gdy patrol zbliżał się niebezpiecznie blisko jej oddziału, ale to było napięcie zabarwione podnieceniem i oczekiwaniem na to, aż będzie mogła chwycić za miecz i zacząć zabijać. Czasami zdarzyło jej się martwić o swoich nielicznych przyjaciół, ale, podobnie, jak w przypadku jej rodziny, czas rozwiązywał i ten problem.

Hazar był jednym z tych nielicznych, o którego nigdy przedtem nie musiała się martwić. Był zdolnym, łebskim chłopakiem, nie dawał się wciągnąć w żadne idiotyzmy, którym tak często ulegali młodzi Głębianie, którzy wcześnie stracili domy i myśleli, że skoro potrafią przetrwać na własną rękę przez kilka miesięcy, to świat jest ich. Lubił dobrze wypić, lubił trzasnąć po pysku tych, którzy na to zasłużyli, szanował kobiety i nigdy nie wszczynał żadnej chryi, gdy nie był pewien, że sam da radę ją zakończyć.

Na jej oczach z niedożywionego wyrostka zmienił się w pewnego swojej siły faceta, za którym można było nie tylko pójść w ogień, ale mieć pewność, że wyjdzie się w jednym kawałku. Dobrze sobie radził, nie chciał od życia zbyt dużo, a to czego chciał, potrafił zdobyć.

Nigdy nie widziała go szczęśliwszym, niż wtedy, gdy oznajmił jej, że w końcu zdobył kogoś, z kim chciał to życie przejść do końca. Cieszyła się z tego zupełnie, jakby Haz był jej młodszym bratem, który w końcu się ustatkował. Basvi miał łeb na karku i ogień w sercu, był w porządku.

A potem przyszła Wojna i wszystko szlag trafił.

Widziała to w oczach przyjaciela – pustkę, której nigdy wcześniej tam nie było. Rozpacz i wściekłość, które pojawiły się w nich na chwilę, gdy wspomniała imię nieobecnego. Nic nie było już dobrze. Jej oczom nie umknęło to, że Hazar ma problemy nie tylko z prawą dłonią, ale i z lewym okiem, że oszczędza trochę prawe skrzydło i poci się, gdy tylko ma w dłoni coś bardziej kruchego, niż kamień. Musiał potężnie oberwać w głowę. Pewnie dlatego wciąż trzymał anioła blisko siebie, żeby nie zaczęła zadawać niezręcznych pytań.

Anioł. To było nieoczekiwane.

Wiedziała, że między nimi nic nie ma, że wojownik stara się ochronić przyjaciela w jedyny sposób, jaki mógł zadziałać w tych okolicznościach. Robiła sobie żarty, gdy „doradzała” im zajęcie się sobą, bo przecież minął dopiero rok, a to był Stróż – ładny i, przyznawała, przeleciałaby się z nim, oj tak… ale Hazar nigdy nie zaczynał nic, czego mógł nie skończyć.

Dlatego też wiedziała, że wojownik doprowadzi dzieciaka do domu. Gdyby wierzył, że nie da rady, udusiłby go we śnie i byłoby po sprawie. Nie, o to się nie martwiła.

W tej chwili martwił ją raczej czarny bełt z czerwonymi lotkami, który wystawał z belki podtrzymującej jej namiot. I ubrana na szaro postać, która z wprawą przeładowała kuszę.

Zorin Hwerr nie bała się nikogo. Odkąd przerosła własnego ojca, nie było w Głębi demona, który stawiłby jej należycie czoła.

- Nie mam tego, czego szukasz – powiedziała więc aniołowi odzianemu w szary płaszcz. I dodała twardo: – On też tego nie ma.

Wiedziała, że zdoła dobyć miecz, zanim wystrzelony zostanie drugi bełt, jej uroki może nie są tak dobre, jak te, których używają ci aniołowie, ale utrzymają ją przy życiu wystarczająco długo, by mogła się upewnić, że pierzasty pójdzie z nią. On też zdawał się to wiedzieć, choć w jego szarych oczach nie było nic poza spokojem.

- Zobaczymy – powiedział jedynie. – Moc.

I rozpłynął się w powietrzu.

Olbrzymka wróciła do namiotu i usiadła przy niskim stoliku, z którego zgarnęła na ziemię stertę map i notatek. Zamiast nich postawiła na nim dzbanek gorzały i przygotowała się na długą noc.

Miała nadzieję, że Haz nie kłamał i naprawdę wiedział co robić, by nie dać się złapać – bo skoro Malakim doszli po jego tropach aż do Samedy, to nic nie stało im na przeszkodzie, by odnaleźć go w Holl.

A ona była już stara, nie miała już zdrowia, by zacząć się o niego martwić.

Chapter Text

Saturnin nie udusił Hazara we śnie.

Nie z braku chęci, rzecz jasna, ale gdy w końcu wyszedł z wanny – czysty, odmoczony za wszystkie czasy i rozleniwiony ciepłem – oczy same mu się zamykały. Hazar nie wyglądał o wiele lepiej, choć podśmiewał się trochę pod nosem, gdy Saturnin zaczął wyżymać wodę ze skrzydeł. Znaczy, podśmiewał się dopóki anioł nie uderzył skrzydłami, strząsając z ich wodę, która przemoczyła go do suchej nitki.

Gdy dotarli do pokoju, dokończyli resztki, które zostały z obiadu, a potem każdy zawinął się w koc i odpłynął do krainy snów.

Jego kraina była od jakiegoś czasu domem strachów, ale tym razem – może dlatego, że był taki śpiący, może był zbyt zmęczony psychicznie – strachy trzymały się z daleka. Śniło mu się szare pustkowie, po którym hulał wiatr, ale nie było tam krwi, popiołów ani ciał. Ot, miejsce oddalone od cywilizacji, spokojne i ciche. Tego potrzebował. Po tym wszystkim, co działo się na jawie, chociaż w snach musiał odpocząć.

I odpoczął, jak chyba jeszcze nigdy przedtem. Siennik, na którym spał był miększy niż jego wygnieciony materac w Zielonej Wieży, a koce nie pachniały szarym mydłem, tylko jakimiś kwiatami. A do tego, gdy Saturnin wybudzał się czasem na kilka chwil, by zmienić pozycję skrzydeł, słyszał cichy, miarowy oddech Hazara. Nie był przyzwyczajony do dzielenia z kimś kwatery, ale spostrzegł, że nie było to takie złe. Wręcz przeciwnie, dziwnie kojąca była świadomość tego, że nie jest sam – świadomość tego, że gdyby coś powiedział, to usłyszałby odpowiedź.. „Zamknij się, chcę spać” albo „Uduś mnie w końcu, tylko przestań gadać”… cokolwiek.

Nie był sam, na Jasność, nie był sam.

Więc to może dlatego spało mu się tak dobrze.

Na tyle dobrze, że gdy w końcu go obudzono, nie chciał otworzyć oczu w nadziei, że ktokolwiek stał nad nim i mówił, zrozumie i zostawi go w spokoju.

- Pierzasty!

Do natrętnego głosu dołączyły wkrótce bezlitosne palce, które zaczęły ciągnąć za pióra na skrzydle, którym przykrył głowę i tego już nie mógł zignorować. To bolało!

- Hnn!

- I nawzajem. Elokwentny dziś jesteś, jak widzę.

Po prostu nie chciało mu się składać zdań, miał do tego prawo. Uniósł lekko skrzydło i zerknął spod niego na demona, który nie dawał mu spokoju. Demon, widząc, że zdobył jego uwagę, obdarzył Saturnina uśmiechem tak jasnym, że niemal bolesnym dla oczu.

- Wychodzę – powiedział. – Ty zostań tu i nie wyściubiaj nosa za drzwi. Na pukanie też nie odpowiadaj, bo Ski to ciekawski gnojek jest. Zostawiam zapaloną lampę, a na stole masz kolację. Wrócę przed północą, pierzasty.

- …Saturnin… - upomniał Saturnin sennie, ale demona już nie było w pokoju.

Przykrył się więc na powrót skrzydłem i wrócił do snu.

Obudził się na dobre jakiś czas potem, wypoczęty i zadowolony. Hazar powiedział, że ma się nie ruszać z pokoju, więc nie było chyba sensu wstawiać z łóżka.

Przeor Justyn dostałby chyba zawału, gdyby zobaczył go wylegującego się tak bezwstydnie. W Zielonej Wieży istniał ścisły grafik, który przewidywał sześć godzin snu i ani chwili dłużej. Saturnin otwierał rano oczy i w tej samej chwili stawiał stopy na podłodze, a potem, niczym dobrze zaprogramowany automat, mył twarz i zęby, ubierał się, w stołówce na stojąco zjadał śniadanie – gdyby usiadł na moment, pewnie znów by zasnął – i dziarsko maszerował do pracy. Dopiero wtedy świadomość wypierała auto-pilota i przejmowała stery.

Nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem przytrafiło mu się tak po prostu obudzić się i nic nie robić. Leżeć w łóżku, ciesząc się miękkością poduszki i zapachem pościeli, nigdzie się nie spiesząc.

Oczywiście, po jakiejś godzinie zaczęło się to robić ździebko nudne.

- Wyciągniesz anioła z Chóru, ale nie Chór z anioła – mamrotał Saturnin ponuro, wygrzebując się z koców.

Nie potrafił się nawet lenić! Hazar miał rację, że się śmiał, Stróże byli beznadziejni!

Wiedziony potrzebą zajęcia sobie czymś czasu, posłał łóżko, obmył twarz w misce i skubnął trochę chłodnej pieczeni, którą zaserwowano im na kolację. Głębianie jedli strasznie dużo mięsa – Saturnin musiał przyznać, że odkąd zaczęła się cała ta głupia przygoda, zjadł go przypuszczalnie więcej, niż przez cały ostatni miesiąc. Nic dziwnego, że Hazar urósł taki wielki, jego dieta przypominała zapewne tą, którą stosowali hodowcy smoków.

Pokój, który wynajęli, nie stwarzał wielu okazji do rozrywki. Poza łóżkami, znajdował się w nim niewielki stolik, dwa krzesła i niski kominek. Jedyne okno było wychodziło na zagracone podwórko z tyłu zajazdu, ale Saturnin i tak nie miał zamiaru przez nie wyglądać. Chwilowo był bezpieczny i nie chciał zmieniać tego stanu – Hazar by go utłukł, gdyby dał się zabić.

Dziwne, w jego głowie to zdanie miało sens.

Grunt w tym, że mu się nudziło. Do tego stopnia, że nawet pościelił łóżko najemnika, a potem obszedł pokój dookoła, licząc krokami odległość od ściany do ściany. Potem od drzwi do okna i z powrotem (na wypadek, gdyby jakimś cudem była inna), od okna do kominka, od kominka do stołu… i tak dalej.

W czekaniu też był kiepski. Osławiona anielska cierpliwość chyba nie działała w Głębi.

- Gdzie jesteś idioto? – mówił do pustego Hazarowego łóżka. – Pewnie poszedł pić, albo wywołał jakąś burdę. Albo oba na raz. Bęcwał jeden.

Mimo cierpkich słów, nie było w jego głosie złości. Tak naprawdę, to martwił się trochę o najemnika. Nie wiedział, czy północ już minęła, czy nie, i źle się czuł ze świadomością, że towarzysz kręci się gdzieś po nocy. Kto wie, na co mógł się natknąć? Saturnin przeklinał sam siebie, że nie przyszło mu do głowy zapytać go, dokąd idzie.

Czyżby martwił się o niego? O to nieokrzesane zwierzę?

O zwierze to może i nie, ale przecież Hazar nim nie był. Miał co prawda tragiczny gust jeżeli chodzi o muzykę, ale czytywał ciekawe książki, był obyty, inteligentny, miał poczucie humoru. Wiedział, jak się zachować w każdej sytuacji – nie to co jeden zagubiony Stróż. Był dobrym przyjacielem Drop, a anielica nie była głupia, nie zapraszała do domu byle kogo. Drago miał przyjaciół, których nawet nie chciała widzieć na progu, a co dopiero przy kuchennym stole!

Saturnin z bólem serca przyznawał, że pomylił się trochę w ocenie tego konkretnego Głębianina. Tak, jak kiedyś źle ocenił Drago, dając się zwieść pozorom i wyglądowi komandosa. Tym razem skupił się na fakcie, że to Hazar spalił w jego mieszkaniu zwłoki i przez długi czas konsekwentnie ignorował wszystkie dobre strony najemnika.

Ale, że czynić tak dalej było by głupotą, musiał w końcu przyznać, że się mylił.

Najemnik był irytującym dupkiem, który wciąż traktował go, jak dziecko i lubił sobie z niego żartować, ale to nie zmieniało faktu, że można było na nim polegać. Że był po prostu porządnym facetem – nie rozdrabniając się już na demony i anioły.

Saturnin leżał na łóżku, licząc sęki w belkach na suficie i nudząc się niepomiernie. Jego palce od niechcenia przeplatały haftki koszuli, aż w końcu zatrzymały się na koralikach, które zjechały mu na gardło.

Nie były zrobione z drewna – przynajmniej tyle mógł wywnioskować po ich teksturze. Nie metal, ani nie szkło. Chyba kość. A dodać do tego ich kształt i mały horror gotowy.

Był pewien, że to czaszki.

Na Jasność, nie dość, że znajduje się w Głębi, oddycha ich powietrzem i je to ich jedzenie, to jeszcze na dodatek nosi ich ozdoby! Ależ by się Drago uśmiał, gdyby zobaczył go w naszyjniku z czaszek! A Ananiasz? Pewnie by zemdlał, biedak. Przeor wytargałby Saturnina za uszy za szerzenie zgorszenia.

Hm, czaszki. Coś mu się z czaszkami kojarzyło, tylko nie do końca wiedział co. Jakieś mgliste wspomnienie, które…

Koraliki wyślizgnęły się z sztywnych palców anioła, gdy jeden ze snów o polu bitwy ożył nagle przez jego oczami.

W pewnym momencie zobaczył pośród tego morza znajomy zarys ramion pokrytych tatuażami, duże, ciemne skrzydła i mahoniowe włosy zaplecione w dziesiątki warkoczyków. Głębianin leżał w błocie, prawie ukryty pod skrzydłami smoka, który padł zaraz obok. Wyglądał, jakby nie żył.

Ale wydał mu się znajomy, więc pochylił się, by przyjrzeć się uważniej i zauważył, że pierś osłonięta podartym, skórzanym pancerzem porusza się.

Czaszki! No tak! Jak mógł zapomnieć? Hazar miał kiedyś całą głowę warkoczyków, na końcach których dyndały sobie te przeklęte koraliki! Saturnin widział je raz, wtedy, gdy oberwał od dżina i Drago ściągnął kolegę, by przypilnował na godzinę ich klienta. A te tatuaże, których najemnik pełno miał na ramionach? Jak mógł ich nie skojarzyć? Przecież od kilku dni widzi je niemalże cały czas!

Ale to by znaczyło, że… Łasko Pańska, to był on, na tym pobojowisku. Teraz komentarze o przygnieceniu smokiem miały sens. A Saturnin nie skojarzył go tylko dlatego, że brakło tych warkoczyków! Znaczy, Hazar ciągle miał ich kilka z tyłu głowy, ale Stróż nie zwracał na nie uwagi i…

Zaraz.

Inne wspomnienie pojawiło się niezapowiedziane.

Nie, nie wspomnienie, sen. Ciepło i ciężar przygniatający go do zimnej posadzki, zapach i smak cynamonu, ramiona pokryte tatuażami i oczy świecące czerwienią w półmroku. To musiał być sen, bo nie powinien czuć tych rzeczy, jego ciało nie powinno ich chcieć, zwłaszcza na podłodze w tej znajomej łazience i… och.

Sęki na suficie zostały zapomniane. Saturnin zajęty był walką z mdłościami.

 


 

Hazar był zadowolony. Wyspał się, najadł, wykąpał – jednym słowem, czuł się, jak trzydzieści srebrników. Wszystko było w porządku, póki co. Nawet spacer przez głębiańskie miasto po zmroku nie był w stanie zepsuć mu humoru. Holl było o wiele czystsze i bezpieczniejsze niż Sameda. Nie znaczy, że bezpieczne, bo w żadnym głębiańskim mieście nie było bezpiecznie w stu procentach. Ale tu prawdopodobieństwo oberwania w pysk za to, że szło się spokojnie ulicą, było śladowe.

Inna sprawa, gdy szło się niespokojnie, ale póki pilnowało się swoich spraw, można było dojść do celu. Przeważnie.

Hazar przemierzał ciemne uliczki i alejki tak ciasne, że musiał przyciągać skrzydła do boków, by nie trzeć nimi o ściany. Chciał dotrzeć na miejsce, jak najszybciej, ale nie mógł dać tego po sobie poznać. To była gra pozorów, w którą od zawsze grano po drugiej stronie Limbo. Pierwsze wrażenie liczyło się nie tylko na Ziemi – im pewniej ktoś wyglądał w swojej skórze, tym mniej idiotów go zaczepiało. A on, tak się składało, dziś czuł się w swojej skórze wyśmienicie, więc wszystkie cienie omijały go szerokim łukiem.

Do jego dobrego humoru przyczyniały się znacznie wspomnienia wczorajszej kąpieli i przedżeźnianek ze Stróżem. No, przyznawał, może nie powinien wrzucać go do tej wanny tak na chama, ale jak miał inaczej załatwić sprawę? Nie mieli czasu na uprzejmości, anioł go nie miał – i dlatego, że w każdej chwili ciekawski Ski mógł wsadzić łeb przez drzwi i zapytać „czy im czego nie potrzeba”, a także dlatego, że Stróż miał naprawdę pyszne ciało, a Hazar był tylko facetem.

Facetem, który – nie licząc tej ich pijackiej wpadki – nie uprawiał seksu od dawna.

O ile by życie było łatwiejsze gdyby jego oczy interesowały się tylko kobiecymi kształtami.

Patrzenie na to, jak dzieciak zdejmuje z siebie te pięć warstw łachów było bardzo przyjemne, i najemnik musiał siłą odciągnąć wzrok i skierować myśli na inne tory, by zostać tam, gdzie stał. Chciał obrócić to wszystko w żart, może nawet pokłócić się nieco – to zawsze rozładowywało napięcie między nimi – ale wtedy Stróż zauważył, że na niego patrzył i… luźny nastrój gdzieś prysł. Anioł spiął się cały, zaczął zasłaniać się tymi swoimi skrzydłami i kłócić się naprawdę.

I znów na niego nie patrzył. A Hazar nie lubił kłócić się z kimś, kto na niego nie patrzy, więc przeciągał sprzeczkę, zadał to idiotyczne pytanie o seksie, żeby tylko dać dzieciakowi okazję do wyrzucenia z siebie tego, co stało mu w gardle, i wrócić do bycia… no, nie wrogami.

A potem stracił po prostu cierpliwość i wrzucił go do wanny. I to chyba podziałało, bo od tego momentu wszystko było już okej.

Naprawdę nie spodziewał się, że anioł udusi go we śnie – Stróż padł na łóżko i z miejsca zaczął pochrapywać. Hazar z uśmiechem przyglądał się, jak jego skrzydła, w końcu nie ograniczone ciasnotą, układają się na boku, jak długie lotki składają się razem. Zdał sobie wtedy sprawę, że nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Skrzydła Głębian były inne, układały się ciasno do pleców, czasami otulały ciało, jak skrzydła nietoperzy, by zachować ciepło i zająć jak najmniej miejsca. Aniołowie mieli te pióra, które łatwo było pognieść lub wyrwać; ułożenie ich tak, by ryzyko obu było jak najmniejsze miało sens.

To było… fajne. Widzieć coś takiego, zauważyć te małe szczegóły, na które sam Stróż pewnie już nie zwracał uwagi. To… sprawiało, że czuł się, jak mięczak, że zawracał sobie głowę takimi duperelami.

Tylko, że gdy nie myślał o tych duperelach, myślał o tym, że jeszcze nie są w Limbo i nadal grozi im niebezpieczeństwo. Z dwojga złego, wolał zajmować się pierdołami.

Cel jego spaceru w końcu wyłonił się z mroku – odrapane drzwi z boku starej kamienicy, która zapadała się powoli pod własnym ciężarem. Z tego, co Hazar wiedział, zapadała się tak już od kilku stuleci, więc mogła to być tylko przykrywka.

Nie zawracał sobie głowy pukaniem, ten, którego chciał odwiedzić, już na pewno wiedział, że idzie. Śmiało pchnął drzwi, które mimo stawianego oporu, nie zaskrzypiały złowieszczo. Ech, a przecież tyle razy mu mówił…

- Od lat ci powtarzam, że odrobina klimatu tylko pomogłaby interesom.

- A ja od lat ci powtarzam, że moje interesy mają się dobrze i nie potrzebują sztucznych barwników – odpowiedział mu głos, który z powodzeniem rekompensował brak skrzypienia.

W małej, mrocznej izbie stał rozchybotany stół, przy którym brodaty karzeł tasował talię kart do Wisielca.

Hazar zamknął za sobą uparcie nienastrojowe drzwi i lekko skłonił głowę przed starcem, który nasunął na nos druciane lenonki i przyjrzał się mu uważniej.

- Hazar! – zawołał. – Mój ulubiony klient!

- Chyba od końca – zażartował najemnik.

- Razah? Niech ci będzie, choć brzmi z deczka debilnie.

Hazar zaśmiał się pod nosem i opadł ciężko na wolne krzesło, które przynajmniej zachwiało się klimatycznie.

- Ej, Moresz, dobrze cię widzieć – powiedział szczerze, ściskając małą, ale żylastą dłoń karła.

- I nawzajem, z deczka żem się stęsknił za twoim ciętym żartem – odparł starzec.- Ale nie pozwól mi na przesyt, tylko do rzeczy. Co cię sprowadza do starego Moresza?

Moresz, nie zmienił się ani o jotę. Nadal wszystko było dla niego „z deczka” i nadal nie miał cierpliwości do pogaduszek . Karły ogólnie znane były z zamiłowania do przekrętów i niechęci do towarzystwa nie-karłów – a jako, że jedno wykluczało w tym przypadku drugie, starały się ograniczyć kontakty z obcymi do minimum. Ten konkretny karzeł był jednym z tych bardziej towarzyskich.

- Potrzebuję papierów – powiedział więc prosto z mostu Hazar. – Na przejście przez Bramę do Drugiego, a stamtąd do Pierwszego.

Małe, wyblakłe oczka zaświeciły się na myśl o zarobku (co było jednym z powodów, dla których inne demony unikały karłów, bo nawet w Głębi istniały granice tego, co „zbyt dziwne”). Karty zostały odłożone na bok, a oplecione pierścieniami palce zaczęły skubać gęstą siwą brodę.

- Dla ciebie wszystko – zapewnił Moresz. – Kim chcesz być? Kupcem? Żołnierzem? Mogę cię nawet księciem zrobić, jak się z deczka ostrzyżesz!

- No widzisz, chodzi o to, że te papiery nie są dla mnie.

Stary fałszerz zamrugał z zaskoczenia i, czując ciekawą historię, pochylił sie w stronę najemnika. Przestał też skubać brodę.

- No, to opowiadaj.

Hazar wiedział, że sporo w tej chwili ryzykuje, ale wiedział też, że jeśli już był w Głebi ktoś, komu można było ufać, że nie puści pary z gęby, był nim właśnie Moresz. Nie dlatego, że był porządnym facetem, ale dlatego, że renoma do czegoś zobowiązywała – starzec zarabiał na poznawaniu informacji, o których nikt inny nie mógł wiedzieć. Długi język już niejednego karła doprowadził do śmierci, a Moresz zbyt bardzo lubił srebro, by tak głupio wpaść.

- Pośpiesz się z deczka, stary już jestem, nie mam czasu!

 


 

To był tylko sen. Tak, na pewno, to musiał być sen.

Nie było możliwości, by zrobił coś takiego. Zwłaszcza w ten sposób, w takim stanie, na podłodze w domu swoich przyjaciół, z… z nim. Z tym… barbarzyńcą, idiotą…

Z Hazarem.

Jego ciało nie mogło nawet – nie powinno nawet czuć takich rzeczy, był Stróżem, na Łaskę!

Nie powinien o tym myśleć. Powinien zapomnieć i to jak najszybciej. Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć, zwłaszcza przeor. To by był koniec jego kariery w Chórze. Zapomnieć, tak, to było najlepsze wyjście.

Tylko, że cały ten zamiar brał w łeb, gdy Saturnin spoglądał w stronę łóżka najemnika. Albo przypominał sobie, że nosi na szyi te przeklęte czaszki.

 


 

- Dzięki, Moresz.

- Nie ma sprawy – mruknął karzeł, chowając do sakiewki złote monety. – Interesy z tobą są miłym urozmaiceniem.

- Postarasz się na jutro?

- Z samego rana wyślę dzieciaka z papierami. Koło siódmej spodziewaj się wizyty.

Hazar nie mówił, gdzie się zatrzymał, założył, że Moresz już to wiedział. Lubił robić interesy ze starym wygą, ponieważ nigdy nie musiał się rozwodzić nad szczegółami, a jako stały klient, miał pewne fory, jeżeli chodziło o szybkość wykonywania zleceń. Co do cennika tych usług – tu nikt nie miał forów.

Sprawa załatwiona, nie było więcej powodów, by grzać stołek, więc wstał, przypasał miecz i skierował się w stronę drzwi.

- Hazar – zgrzytliwy głos Moresza zatrzymał go w ręką na klamce. – Widziałem ostatnio Kasawi.

To sprawiło, że drewniana klamka zaskrzypiała pod naciskiem dłoni, która chciała zbić się w pięść.

Jednak jego głos był zaskakująco spokojny, gdy zapytał:

- Bardzo ostatnio?

- Przedwczoraj. Ma jakąś sprawę do załatwienia z bandą Hreza. Na twoim miejscu uważałbym w drodze powrotnej – ostrzegł cicho starzec. – Pół miasta już wie, że tu jesteś.

Hazar zaklął pod nosem i uderzył czołem w niski próg.

- Niech zgadnę, Ski Kreps?

- We własnej osobie. Ledwo wpadł dziś do baru, a morda u się nie zamykała. Pomnisz moje słowa, albo mu ojciec wyrwie ten jęzor albo zabije szczyla pewnego dnia.

- Ej, daj spokój, to jego jedyny syn.

Na te słowa Moresz splunął na podłogę i aż uniósł się na krześle ze złości.

- Niech Mrok uchowa od takiej zarazy! Miriev jest lepszym synem, choć to dziewka! Nic dziwnego, że to jej Euzebiasz chce zostawić schedę!

- Powiadasz?

- Powiadam! Stary nie będzie za gnojem płakał. A teraz wynocha, mam pracę!

Hazar posłusznie skinął głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Na zewnątrz było ciemno i cicho, i wojownik czuł na sobie wzrok przynajmniej trzech par oczu. Odetchnął głęboko zimnym, zatęchłym miejskim powietrzem i skierował się w stronę, z której przyszedł; na zewnątrz uważny i pewny siebie, ale tak naprawdę zajęty jedną rzeczą.

Kasawi.

Dawno drania nie widział i prawdę mówiąc, nie pragnął zmieniać tego stanu. Trochę go martwiło ostrzeżenie Moresza – to, że pół miasta wiedziało o jego obecności w Holl znaczyło, że chodzi o tę połowę, która była mu nieprzychylna. Inaczej stary fałszerz nie zawracałby sobie głowy ostrzeżeniami. A Kasawi był najgorszym elementem ten nieprzychylnej połowy.

Nie dlatego, że Hazar bał się go – wiedział, że gdyby chciał, mógłby rozłożyć go na łopatki, zanim podrzucona w powietrze moneta spadłaby na ziemię. Był starszy, silniejszy i miał Sivę. Mógłby go zabić w dwóch ciosach.

I właśnie tego nie chciał. Bo o ile zabijanie idiotów, którzy wchodzili mu w drogę, nie ciążyło mu szczególnie na sumieniu, to konieczność zabicia tego jednego byłaby nie do zniesienia. W stanie, w którym obecnie znajdowała się jego głowa, Hazar nie mógł liczyć na to, że zdoła się powstrzymać od zadania ciosu, który skończy się dla przeciwnika kalectwem, albo gorzej. Szczyl chciał pozbawić go życia i Hazar rozumiał, naprawdę. W innych okolicznościach pewnie pozwoliłby mu się w końcu dopaść i może nawet trochę poturbować, żeby tylko chłopak poczuł się lepiej.

Ale teraz jego ciało decydowało samo, dawno wpojone odruchy uruchamiały się, nie czekając na jego zgodę. Coś takiego, jak walka „nie-na-serio” już dla niego nie istniało.

Nie chciał ryzykować, że zabije brata Basviego w jakimś brudnym zaułku. Przed bitwą obiecał mu, że gdyby cokolwiek…, to postara się zaopiekować dzieciakiem – w zamian za co Basvi obiecał mu, że weźmie pod swoje skrzydła Drop, gdyby nie wypaliło jej z Drago.

Żaden z nich nie przewidział, że Kasawiemu po śmierci brata kompletnie odbije. Że zapragnie zabić tego, kto w jego oczach był za nią odpowiedzialny.

Hazar stłumił przekleństwo, gdy jego serce szarpnęło się boleśnie w piersi, a oczy zaczęła zasnuwać czerwonawa mgiełka. Siva zadzwoniła, jak sznur dzwonków – dźwięk był pełen złości i rozpaczy, odzwierciedlał to, co działo się w jej właścicielu.

Chcieli coś zabić. Musieli coś zabić, albo ich zabije ten ból serca.

Nie, spokojnie, uspokój się, Haz – nakazała mu zimno ta jeszcze myśląca część jego mózgu. – Nie możesz ryzykować wywoływania burd, masz inny obowiązek, pamiętasz? Musisz wyprowadzić stąd anioła w jednym kawałku, odstawić go do Limbo. To twoje zadanie, musisz doprowadzić je do końca.

Tak, oczywiście. W zajeździe czekał Stróż, który był całkowicie zdany na niego, bezbronny w starciu z tubylcami. Stróż, który miał bardzo ładne skrzydła i bardzo ładne ciało, za które taki sobie na przykład Ski Kreps wyciągnąłby konkretne pieniądze.

Tak, trzeba było zająć się tym w pierwszej kolejności.

Krew w nim wrzała, a Siva śpiewała u jego boku, jego skrzydła świeciły wściekłą czerwienią, jak lampiony, ale szedł przed siebie. Szedł krokiem, który odbijał sie echem od ścian ciasnych uliczek, oznajmiając wszem i wobec, że tego Głębianina lepiej było zostawić w spokoju. Nadal chciał zabijać, ale potrafił stłumić w sobie tę chęć. Dlatego, że miał ważne zadanie do wykonania.

Dlatego nie zwracał uwagi na cienie umykające zaułkami, ani na spojrzenia, które czuł na plecach.

Dlatego, gdy w końcu dotarł do zajazdu, pierwsze kroki skierował nie na górę, ale za kontuar. Za ukrytymi za kotarą drzwiami było pomieszczenie, w którym, wedle jego przypuszczeń, Ski Kreps odsypiał na krześle wizytę w barze.

Hazar bardzo cicho zamknął za sobą drzwi i odpasał miecz. I powiedział głośno:

- Ski, synu, musimy zamienić kilka słów.

Zamglone spojrzenie wyrwanego ze snu demona wytrzeźwiało w ułamku sekundy.

Ale nic mu to nie pomogło, bo dobry nastrój Hazara został oficjalnie spieprzony i ktoś musiał za to zapłacić.

 


 

Saturnin nie chciał spać. Próbował już kilka razy – próbował wszystkiego, co mu przyszło do głowy, by nie myśleć o… tym. Ale nic nie pomagało. W szczególności nie pomagało to, że był zmuszony zostać w pokoju, do którego wróci ten… ten…

Nie chciał nawet myśleć o Hazarze.

Spanie wydawało się logicznym rozwiązaniem, ale za każdym razem, gdy zamykał oczy Te wspomnienia pojawiały się na spodniej stronie powiek, jak jakieś natrętne reklamy, których nie potrafił wyłączyć.

Powoli zaczął tęsknić za polem zwłok, które było mu już znane, do którego się przyzwyczaił, i które nie powodowało żadnych niechcianych reakcji jego ciała.

 


 

Hazar był spokojniejszy.

Minimalnie, ale był. Połamanie szczylowi ręki było oczyszczającym doświadczeniem. Był pewien, że od teraz Ski będzie się zastanawiał trzy razy zanim otworzy usta niepytany. Na pewno nie będzie chciał chwalić się brakami w uzębieniu.

Siva mruczała sennie, zadowolona z wymierzonej kary i Hazar zgadzał się z nią. Teraz pozostawało im tylko sprawdzić, czy ze Stróżem wszystko w porządku i doczekać do rana, gdy posłaniec od Moresza przyniesie zamówione papiery. A potem wyniosą się z tej dziury i wrócą do domu.

Taki był plan.

Hazar nie przewidział tylko tego, że gdy otworzy drzwi – ostrożnie, żeby w razie czego nie obudzić Stróża, gdyby ten akurat spał – zastanie go obudzonego. Że anioł będzie stał przy oknie – czyli najdalej od drzwi, jak było możliwe w zamkniętej przestrzeni – i, że będzie patrzył na niego wystraszonym wzrokiem.

A potem ten wzrok zmieni się szybko w coś, co sprawi, że spojrzenie, jakim go obdarzył dawno temu w kuchni Drago będzie się wydawało pogodne, jak wiosenny poranek.

To była burza śnieżna z całym dobrodziejstwem inwentarza i wszystkimi efektami specjalnymi, jakie Matka Natura trzymała w zanadrzu.

Siva zaświergoliła nerwowo, a Hazar chciał westchnąć i zapytać „Co tym razem zrobiłem źle?” Z tym, że chyba nie musiał. Bo twarz Stróża zaczęła się robić czerwona, jak cegła, a jego oczy, mimo, że wciąż lodowate, jak piąte piekło, z trudem patrzyły najemnikowi w twarz. To, że anioł chciał cofnąć się o krok, gdy on postąpił krok do przodu, było też niejaką podpowiedzią.

Czyli, że dzieciak przypomniał sobie o czymś.

Powiedzenie „W końcu!” chyba nie było dobrym pomysłem. Dziwne, myślał, że będzie zabawniej.

- Ty…

Anioł poruszał ustami, ale nie wydobywał się z nich głos. Dłonie mu drżały, dopóki nie zacisnął ich w pięści i to już bardziej przypominało złość, niż strach.

Hazar odpasał w tym czasie miecz i położył go z namaszczeniem na stole. Stanął na środku pokoju i czekał.

- Ty… ty…

- Idioto – zaczął za niego.

To chyba wystarczyło, bo dzieciak zagryzł zęby i ruszył w jego stronę, wściekły, jak wszyscy diabli. Skrzydła miał nastroszone, a niebieskie oczy ciskały gromy.

No proszę, okazuje się, że jeszcze nigdy nie widział go tak naprawdę wkurzonego.

- Idioto? – zapytał Saturnin zdławionym głosem. – Idioto?! Zwierzę!

No, zaraz, moment.

Zanim anioł znalazł w sobie tyle odwagi, by wymierzyć cios, Hazar chwycił go za rękę i uniósł ją nad jego głowę. Bez słów przypominał, jak niewiele siły potrzebuje, by połamać te kruche kości.

- Zdaje mi się, że o tym już rozmawialiśmy – powiedział niskim głosem. A potem ździebko zacisnął palce. – Nie lubię, gdy mnie tak nazywasz.

Anioł – trzeba mu to było przyznać – nie starał się wyrwać ręki, a odczuwany ból dał po sobie znać tylko lekkim zmrużeniem oczu.

- Nie powiedziałeś mi! – warknął. – Jak mogłeś mi nie powiedzieć o czymś takim?!

- A jak miałem to zrobić?

Czuł, że traci cierpliwość, więc szybko puścił przedramię pierzastego i odepchnął go od siebie, nie za mocno, ale tak, by znalazł się poza zasięgiem jego ramion.

Był wciąż nabuzowany złością, serce nadal go bolało, a jego głowa nie nadawała się teraz do tej konfrontacji. Nie chciał obudzić się rano i zobaczyć, że rozerwał go na strzępy, ale też nie był niczyim chłopcem do bicia!

- Słuchaj stary, nie wiem, czy pamiętasz, ale kilka miesięcy temu pieprzyliśmy się po pijaku? – zapytał. – To chciałbyś usłyszeć budząc się w lesie? O, nie pamiętasz, to cześć?! To miałem ci powiedzieć, pilnując, żeby ludzie Zorin nie dodali cię do gulaszu?! Czy to poprawiłoby w końcu twoje zadnie o mnie?!

Niedobrze, nawet nie zauważył, że co słowo podnosił głos. Że znów stał blisko anioła, który się-nie-cofał. Tylko patrzył, tym wzrokiem, który doprowadzał go do pasji. Hazar chciał wydłubać mu te oczy. Miał chęć chwycić tę cienką szyję jedną dłonią i ścisnąć, aż poczuje krew na palcach.

Z przerażeniem zauważył, że jego ręce uniosły się, zanim zdołał im to nakazać. I nie mógł ich opuścić, mimo, że bardzo się starał. Stróż stał teraz pod ścianą i wciąż-patrzył, ale jego pióra drgały niespokojnie.

Te ładne, miękkie pióra. Na tych skrzydłach, na które lubił patrzeć, których nie chciał połamać. Nie chciał, bo były tak podobne, do skrzydeł Drop.

Ta myśl pozwoliła mu odzyskać władzę nad ciałem i sprawić, że jego ręce, zamiast na gardle anioła wylądowały na ścianie po obu stronach jego głowy. Tylko tyle mógł teraz dla niego zrobić, opuszczenie skrzydeł było zbyt duży wyzwaniem.

- Słuchaj – jego własny głos brzmiał dla niego obco. Musiał to powiedzieć. Musiał go ostrzec. – Mam problemy z głową. Nie denerwuj mnie.

- Świetne wymówka – wyszeptał Stróż jadowicie, choć głos mu zadrżał.

- Słuchaj mnie!

Dla efektu uderzył pięścią w ścianę i z satysfakcją poczuł, jak tynk ustępuje pod siłą uderzenia. Anioł drgnął i zerknął na wgłębienie w murze, ale nadal nie spuszczał wzroku.

Hazar pochylił się nad nim, prawie opierając czoło o jego czoło i powtórzył szeptem.

- Nie denerwuj mnie. Bo skończy się tak, jak ostatnio, z tym, że teraz złamię ci ramię nie przez przypadek.

- Jesteś po prostu… barbarzyńcą, który nie potrafi przyznać się do błędu.

Czuł oddech na swojej twarzy, ciepły i szybki. Niebieskie oczy szkliły się powoli wilgocią, ale nawet nie mrugnęły. Za to białe skrzydła drżały i chciały przecisnąć się pod jego rękami, by złożyć się w jak najmniejszy cel.

- A ty jesteś niewdzięcznym gówniarzem, który nie potrafi odpuścić!

Wiedział, jak te skrzydła pachniały. Przyjemnie i uspokajająco.

- Imbecyl!

Jakie były miękkie.

- Świętoszkowaty mazgaj!

Jak bardzo, bardzo nie chciał ich zniszczyć.

- To nie jest… dobry pomysł…

- …wiem.

Tym razem obaj wiedzieli, ale co z tego?

Tym razem anioł nie pachniał cynamonem i nie ciągnął go za włosy. Pachniał czymś czystym i ciepłym, a dłonie miał zaciśnięte na jego koszuli. Całowanie nadal średnio im wychodziło, ale pasowało do całej tej popieprzonej sytuacji – rozgorączkowane, nieskładne, za dużo zębów i jedna strona chce za dużo, za szybko, a druga stara się nadążyć.

Z Basvim tak nie było, obaj wiedzieli czego chcą i jak tego chcą. Poruszali się razem, jak jedno ciało, pasowali do siebie, jak dwie połówki tej samej całości.

Stróż nie wiedział, jak go dotykać, nie wiedział chyba, czego sam chciał, bo każdy dotyk przyprawiał go z początku o nerwowy dreszcz. Był za niski, za szczupły, Hazar cały czas bał się, że zrobi mu krzywdę.

Basvi był głośny i bezwstydny, wiedział, jak się domagać tego, co lubił i nie przejmował się cienkimi ścianami. A anioł był tak cicho, jakby bał się, że byle głośniejszy jęk ściągnie mu na głowę gniew boży.

Był inny, Matko Głębio, było tak inaczej. Zamiast silnych mięśni miał pod palcami delikatne pierze, jasną skórę, na której łatwo zostawały ślady po zębach. Palce w jego włosach nie szarpały, tylko ostrożnie badały ukryte pod nimi blizny. I te oczy były niebieskie, a nie jadowicie zielone.

I, do cholery, to było to, czego teraz chciał! Uważając, żeby nie przygnieść anioła swoim ciężarem, żeby nic mu przez nieuwagę nie złamać, żeby nie ugryźć go za mocno tam, gdzie będzie to widać spod ubrania i żeby nie było krwi. Chciał tych cichutkich pomruków, tego, że miękkie pierze ocierało się o jego ramiona, gdy Stróż wyginał plecy.

Chciał tego tak i nie inaczej.

Zdecydowanie, miał problemy z głową, ale gówno go to w tej chwili obchodziło.

Gdy w końcu opadli bez sił na siennik, zziajani, spoceni, otoczeni skotłowaną pościelą, anioł zaczął drżeć. A potem trząść się, jakby jego ciało nie do końca wiedziało, czy jednak otarło się o śmierć, czy nie, bo przecież kilka sekund temu prawie zatrzymało się w nim serce.

Wtedy w tej łazience musiał naprawdę być nieprzytomny, skoro teraz nie pamięta, jak wygląda orgazm.

Hazar z westchnieniem przygarnął go bliżej do piersi. Gdzieś między drugim, a trzecim pocałunkiem opadła z niego cała złość i teraz mógł już dotykać Stróża delikatnie – uspokajająco głaskać go po plecach i udzie, po skrzydłach. Matko, uwielbiał te skrzydła. Albo był takim pieprzonym mięczakiem, albo odkrył u siebie jakiś nowy fetysz. Nawet się nad tym dłużej nie zastanawiał, zajęty mamrotaniem różnych głupot i dotykaniem, i cieszeniem się, że w końcu może, że już nie grozi mu za to kopniak w klejnoty. Zajęty był pilnowaniem tego, żeby drugi raz był właśnie taki: na spokojnie, bez pośpiechu. Żeby anioł poznał też tę drugą, mniej gorączkową, stronę seksu.

Sam po prostu miał ochotę na dokładkę.

Była to całkiem niegłupia decyzja, bo po tym drugim razie Hazar czuł, jak rozluźniają się w nim węzły, których nawet nie był świadom. Tego mu było trzeba. I pierzastemu też – jeżeli sądzić po niemalże płynnym stanie, w którym się znajdował.

- I znów wszystko na mojej głowie.

Sięgnął skrzydłem, zahaczył kościanym pazurem o drugi materac i przyciągnął go bliżej. Proszę, proszę, jego łóżko było posłane, ktoś miał chyba za dużo czasu. Nie chciało mu się podnosić, więc tylko objął Stróża mocniej i przeturlał ich na czystą pościel.

- To najgłupsze… co mogliśmy zrobić – wymamrotał anioł w jego ramię. – Najgłupsze…

- Tak – Hazar zgodził się bez namysłu. – Dwaj z nas kretyni. Ale przynajmniej zadowoleni kretyni.

- Hm…

Myślał, że Stróż zasnął i sam zaczął powoli zapadać się w siennik, gdy usłyszał:

- Myślę… że w świetle obecnej sytuacji… moje poprzednie pretensje są bezpodstawne.

- Ta, nie ma za co, mnie też poniosło.

Anioł – Saturnin, to był chyba dobry moment, by zacząć mówić mu po imieniu – uniósł głowę i prawie, prawie spojrzał mu w oczy. Tym razem Hazar nie miał mu za złe, bo po trosze rozumiał rozterki kogoś, kto po raz pierwszy w życiu świadomie uprawiał seks z partnerem tej samej płci. Niech przynajmniej się dzieciak cieszy, że jego partner ma tylko dwie ręce.

- Pamiętam cię – powiedział cicho Saturnin.

Co zabrzmiało trochę dziwnie w tej sytuacji.

- …Mam nadzieję?

- Nie, nie teraz… pamiętam cię z pola Bitwy.

A to zabrzmiało niepokojąco, bo była tylko jedna bitwa, o której mówiono z wielkiej litery.

- Widziałem cię, jak leżałeś koło smoka… myślałem, że nie żyłeś i nie mogłem sobie przypomnieć skąd cię znam.

- Coś ty tam robił?

- Oddziały medyczne.

Och. To… tak naprawdę to nic nie wyjaśniało, ale dobrze było wiedzieć, że do sytuacji, w której obecnie się znaleźli, wiódł szlak nieco podejrzanych zbiegów okoliczności.

- Hazar…

- Hm?

- Czy kiedyś znów zaczynasz śnić o czymś innym?

- …czasami, pierzasty. Czasami.

Anioł hmm-nął i oparł głowę na jego wyciągniętym ramieniu, wyglądał, jakby szykował się do snu, co nie było głupim pomysłem. Najlepiej zostawić wszystkie te niezręczne rozmowy – bo takie będą miały miejsce, na pewno – na jutro, gdy będą mogli odwrócić od nich uwagę innymi rzeczami. Teraz było im obu dobrze, gdy postkoitalny leń rozlewał się po kościach, a przy odrobinie starań można było zapomnieć, że o mały włos, a ta noc miałaby inne zakończenie.

Hazar poczekał, aż oddech Stróża wyrówna się i dopiero wtedy przyciągnął go bliżej, tak, by móc wtulić policzek w jego skrzydło. O mały włos – mały, rudy kłak – udało mu się… nie opanować, bo w tym co zrobili nie było opanowania. Ale nie zrobił mu krzywdy – a to już coś.

Może jego mózg zaczął się naprawiać?

No nic, jutro z samego rana ruszą na szlak, do tego czasu może się pocieszyć swoim nowo odkrytym fetyszem na anielskie pióra.

 


 

- Chcę jego głowy!

Młody demon chodził od ściany do ściany, jak zamknięty w klatce tygrys.

Hrez wodził za nim znudzonym wzrokiem, ale jedną rękę trzymał na rękojeści zatkniętego za pas sztyletu. W towarzystwie tego dzieciaka lepiej było trzymać się na baczności. Nie ważne w jakich celach przyszedł, wystarczyło jedno źle wypowiedziane słowo, by stać się celem ataku.

Zwykle nie zawracałby sobie głowy rozmawianiem z nim, ale tym razem gnojek przyniósł mu ciekawą wiadomość, która ciekawie łączyła się z inną wiadomością, która dotarła do niego tego dnia.

Widać, że dzień był pełen niespodzianek.

- Mówisz, że jego kompan nie pokazuje twarzy ani skrzydeł? – zapytał.

Podobną informację słyszał od syna starego Krepsa. Ciekawe, ciekawe.

- Tak mówią – młodzieniec zatrzymał się na moment i zmierzył go kalkulującym spojrzeniem. – O czym myślisz, Hrez?

O tym, że pewni Zaufani poszukują bardzo nietypowej pary i słono płacą za to, by im ją dostarczyć – ale tego ci nie powiem, bo nie jestem głupi.

Nie lubił układać się z szaleńcami.

- Mogę ci pomóc – powiedział na głos. – Hazar jest twój, ale, jak już z nim skończysz, chce zobaczyć jego ciało.

Odpowiedział mu drapieżny uśmiech.

- Jak z nim skończę, to nie będzie ciała do oglądania.

- No, to zanim skończysz.

- A ten drugi?

- Zajmę się nim, o to się nie martw.

Młody demon przez chwilę przyglądał mu się uważnie. Gdyby był normalny, byłby wspaniałym zaufanym – pomyślał Hrez. Tak, jak jego brat, zdolny i inteligentny. Ale niestety, w tej rodzinie szaleństwo było najwyraźniej dziedziczne.

- Po co ci ciało, Hrez?

Na to pytanie był przygotowany.

- Chciałbym zobaczyć drania raz, na własne oczy zanim go skasujesz.

Czekał na odpowiedź. Nie lubił układać się z szaleńcami, ale tym razem mógł tylko zyskać.

- Ale jak ich wybierzemy od Krepsa?

I na to miał odpowiedź.

- To już zostaw mi.

 

 

Chapter Text

Ranek, w mniemaniu Hazara, przyszedł zbyt szybko. Słońce w Drugim Kręgu wstawało wcześnie, a jeszcze przed nim podrywali się z łóżek mieszkańcy Holl. Krzyki, trzaski i bluzgi były w tym mieście, niczym poranny hejnał, wygrywający pobudkę.

Wiedział, że bardzo niedługo będzie musiał wstać i przygotować się na przybycie posłańca od Moresza, a potem zacząć planować, jak dostać się do Bramy. To było ważne, nie mógł zawieść.

Co nie zmieniało faktu, że w tej chwili oderwać go od łóżka można było tylko za pomocą palnika acetylenowego. Było mu po prostu zbyt ciepło, zbyt wygodnie i przyjemnie. Jak zawsze po dobrym seksie, jego ciało chciało jak najdłużej pozostać w stanie płynnym i zadowolonym.

Głębio, gdyby mu ktoś opowiedział o czymś takim miesiąc temu, Hazar wyśmiałby gościa dokumentnie i pogratulował mu bogatej wyobraźni. Żeby demon z aniołem! I to w dwie sekundy po tym, jak jeden chciał zabić drugiego! I, żeby ten seks był taki dobry!

Nie był to jakiś szalenie wspaniały seks – anioł był wyraźnie niedoświadczony, a Hazar miał tylko pół mózgu sprawne, – ale był… dobry. A tego mu właśnie brakowało, czegoś dobrego z kimś, komu nie trzeba było płacić i kogo się w miarę lubiło.

To było trochę dziwne. Że czuł się z tym tak swobodnie i… normalnie. Że nawet przez chwilę nie zaświecił mu się w głowie napis „UWAGA PIERZASTY!.” No, może poza momentami, gdy musiał się świadomie wysilić, by nie ścisnąć go zbyt mocno, ale to zdarzało mu się za każdym razem, gdy jego partnerzy byli drobniejszej postury. Taką już miał fobię. Ale poza tym, nawet się nie zastanawiał nad faktem, że właśnie przymierza się do uprawiania seksu ze Stróżem.

A co było najciekawsze w tej całej sytuacji, to, że gdy gładził policzkiem ramię, na którym się opierał, był świadom tego, do kogo należało. Nie wyobrażał sobie, że trzyma w ramionach kogoś innego, nie spodziewał się tego, że gdy otworzy oczy, zobaczy ciemne włosy i tatuaż w kształcie węża wijący się wzdłuż kręgosłupa partnera. Był świadom tego, kto leży obok niego, nie zasłaniał tej wiedzy pobożnymi życzeniami. Nie chciał jej zasłaniać i nie odczuwał z tego powodu poczucia winy.

W tym momencie skupiał się jedynie na tym, że było mu dobrze po raz pierwszy od dawna. Jedyny mankament, to, że, cholera, nos go swędział, a podrapanie się w niego wymagało zastosowania zaawansowanej kombinatoryki. Zasnęli z Saturninem w pozycji podobnej do tej, w jakiej spali w lesie i w namiocie nad rzeką, – co już chyba można było uznać za wyjściową pozycję, w której kończyli po większości kłótni. Saturnin leżał plecami do Hazara, z głową opartą na jego wyciągniętym ramieniu; jedno skrzydło było ściśnięte między nimi (będzie na to narzekał, jak nic) a drugie nakrywało ramiona demona. Z kolei Hazar jedną ręką nie mógł ruszyć (też sobie później ponarzeka, a co!), a drugą nie chciał, bo akurat oplatała anioła w pasie, dzięki czemu mógł trzymać dłoń na jego nagim brzuchu.

Rozwiązał problem swędzenia, pocierając nosem o szorstkie pióra rosnące u podstawy skrzydeł Stróża. Przy okazji zauważył, że w tym właśnie miejscu zapach migdałów jest najsilniejszy, a skóra bardzo czuła – tak wywnioskował, gdy ciało w jego ramionach mruknęło zadowolone i przysunęło się bliżej.

- No, nie mów… - szepnął z niedowierzaniem. – A myślałem, że to przesąd.

Jego przypuszczenia sprawdziły się, gdy ponowne połaskotanie wąskiego odcinka skóry między skrzydłami, przyniosło ten sam efekt. Czyli, że pierzaści naprawdę mięli tam jakąś strefę erogenną. Zupełne przeciwieństwo Głębian, którzy nie dopuszczali nikogo w okolice swoich skrzydeł, a na próbę dotknięcia ich podstaw reagowali bardzo, ale to bardzo, agresywnie. To był obszar zakazany – największe arterie przechodziły tam zaraz pod skórą, więc chronienie go było priorytetem, z którego nikt nie robił sobie żartów.

Hazar widział już, jak jeden dobrze wymierzony cios między skrzydła powalał największych osiłków i wolał nie ryzykować. Nawet z Basvim… Basvi mógł go drapać po ramionach, przyduszać i szarpać za włosy, ale nawet on wiedział, żeby nie pchać paluchów dalej, niż na łopatki. To był instynkt, z którym się nie walczyło, coś tak naturalnego dla demonów, jak jedzenie mięsa i niechęć do Pierzastych.

No, ale oto był Hazar, leżący sobie w ciepełku anielskich piór, z twarzą wetkniętą między anielskie skrzydła.

Gdyby chciał, w tej chwili wystarczyłoby żeby zacisnął zęby na cienkiej skórze, do której przytykał wargi, i byłoby po dzieciaku. Czuł, jak pulsuje pod nią krew wędrująca do skrzydeł i z powrotem, czuł jej ciepło i – prawie, prawie – zapach. Na Głębię, kilka centymetrów w lewo, tam, gdzie przechodziły nerwy i mógłby przykuć go do ziemi na resztę życia. Gdyby tylko chciał…

- Haz…ar? – wymamrotał anioł, wyrwany ze snu. – Co… robisz?

W tym samym momencie demonowi przyszedł do głowy wspaniały pomysł.

- Zróbmy to jeszcze raz – mruknął w białe pióra, pod którymi chował twarz.

Saturnin nie odpowiedział od razu, co Hazar – jako, że był demonem, a wszystkie demony to oportuniści – bez wahania wziął za zgodę. Nie przypuszczał, że ta cisza wynikała z chwilowego osłupienia i, że gdy tylko Saturnin odzyska mowę…

- Chyba żartujesz!

- Cicho, jestem zajęty.

- Haz-ah!

Tak, zdecydowanie, na plecach Pierzastych jest jakiś super-ekstra łóżkowy skarb, który tylko głupek by zignorował. A, że najemnik nigdy nie miał się za głupiego, wykorzystał chwilowy bezruch anioła, który wywołało nie tak znowuż mocne ugryzienie go między skrzydłami, i przewrócił go na plecy – pilnując oczywiście, by nie pognieść mu piór. Cieszył się z faktu, że w nocy byli zbyt zmęczeni, żeby się ubrać przed snem, miał dzięki temu mniej roboty. Chciał to zrobić porządnie tym razem – twarzą w twarz, z porządnie nagim, porządnie podnieconym partnerem, który nie padnie mu zaraz potem ze zmęczenia, czy z przepicia.

No, więc miał go pod sobą, tak, jak chciał, nagiego i – tak, oczy go nie myliły – podnieconego.

- Możesz… przestać się… gapić?

I czerwonego, jak cegła.

- Przestań… głupi… nie mamy czasu!

- To twoja jedyna wymówka?

- Tak… znaczy, nie! Haz…!

Zabranie się do sprawy na poważnie wymagało obu rąk, oraz, po chwili zastanowienia, skrzydeł (kto by przypuszczał, że oberwanie w głowę kantem takiego miękkiego skrzydełka będzie tak boleć?).

- Głębio, jaki ty jesteś brutalny.

- Puść… mnie! Chcę wrócić do domu… dziś!

- Wrócisz… Ałć! Wypoczęty i wyseksiony, jak nigdy!

Hazar pochylił głowę, gotowy uciszyć trajkotanie Stróża pocałunkiem…

- Hazar! Puść mnie!

I zamarł. Ten ostatni protest w niczym nie przypominał słabych wymówek sprzed sekundy. Głos anioła brzmiał poważnie i groźnie. Brzmiał, jak głos… Zorin.

A to było wystarczającym powodem, by przyhamować libido każdego zdrowego na umyśle samca.

Demon uniósł się na łokciach i spojrzał w poważne niebieskie oczy, zimne, jak stal. Cholera, nie spodziewał się, że tak szybko wrócą do tego przeklętego status quo, w którym to on jest tym złym, miał nadzieję na… miał nadzieję, że to się zmieniło. Że przynajmniej dziś, po nocy spędzonej razem, nie będą musieli skakać sobie do oczu.

Najwyraźniej tak mieli zapisane w kartach. Szkoda, bo seks był fajny.

- Słuchasz mnie teraz?

Nie zdążył podnieść się do końca, bo Stróż położył mu dłonie na policzkach, zatrzymując go w miejscu.

- Nie jestem taki, jak ty – powiedział cicho, patrząc mu w oczy. – Nie mogę tak… znów, tak szybko… po raz kolejny.

Gdy nie zobaczył na twarzy demona zrozumienia, westchnął i powiedział z naciskiem i z pewną dozą desperacji:

- Jestem Stróżem, Hazar. Nie wolno mi!

I, nareszcie, Hazar załapał.

I zaraz też poczuł, jak spada na niego świadomość tego, co zrobił… co zrobili. Dwa razy.

No tak, przespał się ze Stróżem! Kompletnie zapomniał o tym, że oni mieli to wszystko inaczej, te ich prawa i zasady. To całe myślenie o Panu…

- Tylko nie zacznij mi się tu teraz modlić – poprosił, opierając czoło na obojczyku anioła. – Bo wtedy, jak babcię kocham, poczuję się wykorzystany.

Nie mówiąc już o tym, że przy trzecim Amen pewnie mi klejnoty odpadną.

Saturnin zaśmiał się słabo i poklepał go po głowie. Już normalny i ciepły, jak wcześniej. Wciąż zarumieniony i zażenowany, ale z tym Hazar wiedział, jak sobie radzić. Tamten chłód był czymś, czego nie rozumiał.

- Słuchaj – postanowił, więc wykorzystać okazję. – Jak ty to robisz?

Stróż był akurat w trakcie próby nakrycia się, – co było o tyle trudne, że Hazar wciąż na nim leżał i pasywnie utrudniał wszelkie próby zasłonięcia sobie ładnego widoku. Nie wolno mu było dotykać, ale patrzeć nikt nie zabraniał.

- O co ci chodzi?

- O ten numer, który teraz odstawiłeś. I ten, co odstawiłeś wczoraj w holu. Że raz brzmisz, jak ty, zaraz potem, jak poborca podatkowy, albo zawodowy podrzynacz gardeł, a potem przestajesz i odchodzisz, jak gdyby nigdy nic! Masz rozdwojenie jaźni, czy co?

A naśladowanie Zorin było już zdecydowanie grubą przesadą. Zwłaszcza w takim momencie.

Saturnin patrzył gdzieś w bok, coraz bardziej czerwony na twarzy, i zdecydowanie szarpnął koc, którym chciał się przykryć. Hazar skapitulował i w końcu mu na to pozwolił, kładąc się obok. Jemu nagość nie przeszkadzała, a ponad to bawiło go, jak pierzasty starał się skupić wzrok na wszystkim, tylko nie na jego ciele.

Cóż, był piękny, nic nie mógł na to poradzić.

- To nie „numer” – powiedział anioł, konsekwentnie gapiąc się w sufit. – To zwykła modulacja głosu. Uczą nas tego w Chórze.

- Uczą was mówienia, jak poborcy podatkowi?

- Nie! – „tumanie” zostało niedopowiedziane, ale obaj wiedzieli, że przyczaiło się gdzieś za wykrzyknikiem. – To do pracy – Saturnin westchnął i przegarnął włosy dłonią. – Naszym zadaniem jest wpływanie na ludzi, by zmierzali w stronę Światłości. Do każdego trzeba przemawiać inaczej, żeby posłuchał, trzeba mieć inne podejście. Nie możemy iść i ich zastraszyć, jak… konkurencja. Trzeba wybierać słowa tak, by posłuchali.

- Przymus pośredni – podsumował pracownik konkurencji.

- Wolimy to nazywać poznaniem Klienta. Inaczej mówisz o Panu do dziecka, inaczej do starca, inaczej do nastolatka, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. My do niczego ich nie zmuszamy, Hazar, bo wtedy to gotowa katastrofa.

- To potrafisz tak na biegu zacząć udawać kogoś innego? – zapytał Hazar, zaciekawiony. – Każdego, kto się nawinie?

- To nie tak – anioł wyglądał na zakłopotanego. – To nie naśladowanie, tylko… trudno to wytłumaczyć, wiesz? Nie staram się naśladować nikogo w szczególności, tylko…

- Tylko tego, kogo mógłbym posłuchać – chyba zaczynał jarzyć. – W tym przypadku smoczycę.

- Nie dokładnie. Nie uczą nas, jak naśladować głosy innych, tylko tego, jak… wynajdywać w nich elementy, które… działają? W określonej sytuacji liczy się określona tonacja, akcentowanie, takie rzeczy. Po latach nauki dobry Stróż wie, jak złożyć je w całość. Do dzieci musisz mówić miękko, ale w miarę wysokim głosem, bo takie fale akurat słyszą najlepiej. Do dziewczynek inaczej, niż do chłopców. Nastolatki to zupełnie inna sprawa, do nich się nie przygotujesz, musisz zmieniać strategię na biegu. To sporo pracy, wiesz?

Hazar powoli zaczynał odczuwać iskrę szacunku dla tego całego Chóru. Może to i stado wymoczków, ale skoro uczą ich podobnych numerów… niby to nic wielkiego, ale sam przekonał się na własnej skórze, jak efektywna jest ta sztuczka.

Jednak rzeczą, która zwróciła jego uwagę bardziej, było to, że w miarę, jak Saturnin mówił, jego twarz smutniała, a głos stawał się coraz cichszy. To był już drugi raz, gdy rozmowa o Chórze i Klientach wywoływała u niego ten dziwny nastrój, – co samo w sobie nie byłoby dziwne jeszcze przedwczoraj, gdy obaj nie byli pewni, czy przeżyją następny dzień. Ale teraz, gdy mieli już tak blisko… Czy nie powinien się cieszyć?

- Pierzasty, co jest? – zapytał, gdy cisza zaczęła się przedłużać. – Nie cieszysz się, że wrócisz do domu?

- Pewnie i tak nie będę miał dokąd wrócić – odpowiedział Stróż.

- Co ty gadasz? – Hazar aż uniósł się na łokciach.

Saturnin przymknął oczy i westchnął cicho.

- Zostawiłem Klienta i zniknąłem bez słowa prawie na tydzień – wyszeptał. – Tego przeor nie przyjmie na spokojnie.

- Ale możesz im wytłumaczyć…

- Co powiem? Że wdałem się w bójkę i przez tydzień błądziłem po Głębi w towarzystwie demona? Nawet jeśli mi uwierzą… to żadne usprawiedliwienie. Mój Chór kieruje się bardzo surowym kodeksem.

- Przecież to nie twoja wina!

Jeżeli już, to wina była… niczyja, tak naprawdę. To był wypadek – idiotyczny i nieprawdopodobny, ale jednak wypadek. Kto mógł przewidzieć, że sytuacja potoczy się w tym kierunku?

Ale Stróż milczał, najwyraźniej uznał, że w tej sprawie nie ma już nic do powiedzenia. Co wkurzyło trochę Hazara, bo nie był przyzwyczajony do tak szybkiej kapitulacji w świetle jawnej niesprawiedliwości. Tym bardziej, że dzieciak nie znosił, gdy nim pomiatano i nie poddawał się bez walki.

Najwyraźniej w przypadku tego całego Chóru obowiązywały inne zasady.

Do dupy z takim Chórem!

W czasie, gdy najemnik był zajęty zagryzaniem zębów, Saturnin próbował jednocześnie wstać i nie wypuścić koca, którym się okręcił. Uparcie starał się nie myśleć o tym, że Hazar jest nagi, ani o tym, co to oznaczało w połączeniu z jego własną nagością. Ani z uczuciem błogostanu, z którym się obudził, z opalonymi ramieniem, które obejmowało go w pasie – i z tym, jak wiele siły woli potrzebował, by przerwać to, co…Hazar chciał znów zrobić.

Miał w głowie mętlik: ostry, karcący głos przeora Justyna mieszał się tam z czymś innym, mówiącym, że to nie mogło się skończyć inaczej. Że powinien się cieszyć, że demon nie wybrał innej metody rozładowania napięcia miedzy nimi. Przeor wyklinał go z Chóru, przypominał o Kodeksie, podczas, gdy zdrowy rozsądek Saturnina kłócił się, że do takich sytuacji, jak ta, Kodeks go nie przygotował. Inną sprawą było opierać się jawnej pokusie, a jeszcze inną przez kilka dni z kolei spacerować po kładce nad przepaścią, ze świadomością, że jego życie wisi na włosku, tylko po to, żeby w chwili, gdy wreszcie poczuł się mniej-więcej bezpiecznie, stanąć oko w oko z rozwścieczoną bestią. I odkryć, że nie potrafi przed nią uciec, że jego nogi nie chcą się ruszyć z miejsca, a głowa wypełnia się watą i pozostaje w niej tylko ośli upór.

W Kodeksie nie było rozdziału mówiącego, co robić, gdy zainstalowane w Stróżach poczucie lęku przed Stwórcą zawiedzie. Gdy potrzeba bliskości kogoś, kto nie chciał go zabić! stanie się zbyt silna.

Kodeks ani słowem nie wspominał, że istniały demony, które… demony takie, jak Hazar.

A już na pewno nie było tam nic o tym, że po wszystkim można się tak dobrze czuć.

- To co masz zamiar zrobić? – zapytał w końcu najemnik.

Na co Saturnin odpowiedział z całą godnością, na jaką było go stać:

- Muszę się umyć. Mógłbyś się odwrócić?

- Chyba żartujesz – powiedział poważnie demon, obserwując jego starania, by powstrzymać wypływający na twarz rumieniec zażenowania. – Widziałem już wszystko, co trzeba.

Rumieniec wygrał. Znów.

Saturnin potarł dłonią skroń i zebrał się w końcu na nogi.

-Proszę, nie wszystko na raz… auć!

I z powrotem usiadł, trzymając się za bok.

Hazar natychmiast poderwał się na kolana. Cholera, jednak zrobił mu krzywdę! A tak się starał!

- Hazar, czekaj!

- Pokaż mi to! – nakazał, odgarniając z drogi skrzydła i siłując się z kocem. – Zabierz rękę.

- To nic, tylko plecy… coś mnie zakłuło… jak zawsze.

- Chcę zobaczyć. Weźmiesz tę rękę?

Nie czekał, aż rozkaz zostanie wykonany, sam ją odsunął, razem z kocem. Dzieciak może i miał rację, że zasługuje na odrobinę przyzwoitości, ale większość fobii Hazara miała realne podłoże. Jeżeli tym razem nacisnął zbyt mocno, chciał wiedzieć. Żeby następnym razem wiedzieć, że ma trzymać łapy przy sobie.

Odetchnął nieco, gdy na plecach anioła nie zobaczył odcisku własnej dłoni, ani śladów po paznokciach. Choć nie podobało mu się to, że nieco powyżej prawego biodra widniała sporej wielkości plama, która odcinała się czerwienią od jasnej skóry. I była ciepła.

- Tu cię boli? – zapytał, oglądając plamę z bliska. – Uderzyłeś się o coś?

- Nie – głos anioła drżał lekko. Pewnie przez palce, które bardzo lekko przesuwały się po jego skórze. – To nic, możesz już… nie dotykaj!

- Czekaj, to nie wygląda dobrze.

Wyglądało, jak oparzenie – przy czym wojownik był pewien, że nie widział go tam wcześniej, a tej nocy miał ku temu kilka dobrych okazji. Jakie oparzenia powstają same z siebie?

- Mogę się chociaż umyć? – Saturnin zapytał zrezygnowanym głosem. – Pozwolisz mi?

Hazar spojrzał na jego twarz i… rany, dzieciak nawet szyję miał czerwoną! Spiekł raka, jak nic.

Ależ to było klawe.

- Dobra, dobra – uniósł dłonie i grzecznie odwrócił się w drugą stronę. Be żenady pozbierał swoje rozsnute po podłodze ciuchy i ubrał się. - Idę skombinować nam jakieś śniadanie – oznajmił, nadal nie patrząc za siebie. – Jak wrócę, to bądź już ubrany. Inaczej uznam to za kuszenie i nie będę się opierał.

- Samce – mruknął anioł, tak cicho, by było go słychać przy drzwiach. – Siano w głowach, tylko jedzenie i spółkowanie, i jedzenie, i tak dalej…

Hazar śmiał się idąc korytarzem i przestał dopiero, gdy zobaczył, że siedząca za ladą w holu Miriev Kreps przygląda mu się zaciekawiona.

 


 

Posłaniec nie przyszedł o siódmej. Nie przyszedł też o ósmej, ani o dziewiątej.

W okolicach dziesiątej Hazar zaczął się irytować nie na żarty. Moresz nigdy nie łamał słowa danego klientowi – zwłaszcza takiemu, który już zapłacił za usługę. Istniały tylko dwie instancje, które były wyjątkami od tej reguły:

Pierwsza była taka, że stary fałszerz zmarł w trakcie roboty.

Druga taka, że ktoś trzeci bardzo nie chciał, by zlecenie zostało wykonane.

Obie możliwości były równie nieprzyjemne, a jedna z nich wróżyła wręcz bardzo źle dwóm zbłąkanym wędrowcom, z których jeden był aniołem, a drugi miał zatargi z gorszą połową miasta.

Hazar starał się nie okazywać po sobie zdenerwowania, nie chciał, żeby anioł zaczął się denerwować – bo to oznaczało lawinę pytań, na które niezbyt chciał odpowiadać. Wolał polenić się jeszcze trochę w towarzystwie Stróża, który nie był tak irytujący po seksie, jak najemnik się spodziewał. Nie było żadnych „porozmawiajmy o tym” ani „co ja najlepszego zrobiłem!?” Prawdę mówiąc, to nie było między nimi nawet zbytniego zażenowania, atmosfera praktycznie nie odbiegała od tej ze wczoraj. Może to dlatego, że żaden z nich specjalnie nie widział co tak naprawdę stało się tej nocy? A może Stróżom wcale nie była obca idea one night standu?

Grunt w tym, że Hazar przyjął brak pytań z ulgą. W tej chwili musiał zdecydować, co robić dalej. Nie dostaną się do Drugiego Kręgu bez papierów dla Saturnina, nie było na to szans. Inna Brama znajdowała się dwa tygodnie drogi od Holl, w mieście, do którego nikt nie wchodził, jeżeli nie musiał. Sirch było zapadłą dziurą, o której większość Trzeciego Kręgu wolała nie pamiętać.

Tak naprawdę to nie było innego wyboru.

- Muszę wyjść.

Było w pół do jedenastej i Hazar miał dość czekania. Saturnin spojrzał na niego znad swojej herbaty (i czy to nie wspaniałe, że udało im się znaleźć jedyną paczkę herbaty miętowej w Głębi? Hazar był pewien, że jakieś przekleństwo ciągnie się za nim od Limbo) i powoli kiwnął głową na znak, że rozumie niedopowiedziane „nie otwieraj obcym, gdy mnie nie będzie, a najlepiej to w ogóle nie wychodź spod prześcieradła.” Najemnik przypasał Sivę i skinął mu głową na pożegnanie.

- Hazar.

Zatrzymał się z ręką na klamce.

- Tak? – zapytał.

- Wróć… w lepszym humorze, niż wczoraj – powiedział Saturnin, uśmiechając się lekko.

Na co demon wyszczerzył zęby i zasalutował krótko.

- Postaram się, ale nic nie obiecuję.

Nie mógł nawet obiecać nawet tego, że w ogóle wróci – ale postanowił go tym nie martwić. W niczym mu ta wiedza nie pomoże, jeżeli dojdzie do najgorszego.

 


 

W pięć minut po wyjściu Hazara, Saturnin poczuł się dziwnie. Niespodziewany dreszcz przeszedł mu wzdłuż kręgosłupa, sprawiając, że krótkie pióra na grzbietach skrzydeł nastroszyły się.

Coś się stanie – wyszeptał cichutki głosik w jego głowie. Coś się stanie i wcale nie będzie dobre. Ten idiota powinien zostać z nami.

Saturnin z natury nie poddawał się panice i starał się nie słuchać dziwnych głosów, które czasem odzywały się w jego myślach. Nie wierzył w prorocze sny ani w przeczucia. Stróże byli racjonalistami, przynajmniej się starali.

Ale tym razem bardzo trudno mu było odepchnąć od siebie niepokój i nie martwić się o „tego idiotę”. Nie byli z Hazarem przyjaciółmi, a po ubiegłej nocy, samo określenie „towarzysze podróży” nie kleiło się jakoś specjalnie. Trzecią możliwość Saturnin wyśmiał, zanim zdążyła się do końca uformować. To, co zrobili, było… przyjemne, ale dziwne i bez wątpienia głupie – nie wspominając już o tym, że zakazane. Mimo to, nie wydawało mu się złe samo z siebie. Po prostu się stało, nie miało wytłumaczenia, ani usprawiedliwienia.

Saturnin nie żałował i nie miał pretensji do najemnika. Tym bardziej więc nie chciał, by jego złe przeczucie okazało się prawdą. Hazar obiegał mu, że odstawi go do domu w jednym kawałku, a wyglądał na faceta, który nie lubi łamać obietnic.

 


 

Tym razem Hazar się śpieszył i nie obchodziło go, czy ktoś to zauważy, czy nie. Nie miał czasu, ani cierpliwości na grę pozorów. Jeżeli ktoś wejdzie mu w drogę, był gotów po nim przejść, by jak najszybciej znaleźć się u celu. Wybierał drogę na skróty, przez podwórka i uliczki tak ciasne, że nawet światło purpurowego, Głebiańskiego słońca miało trudność z dostaniem się do nich. Niby zbliżało się południe, ale dzień był pochmurny, drobny deszczyk nieustannie siąpił z nieba, a od Styksu w głąb miasta ciągnęła chmura zimnej mgły. Nawet Targowisko przycichło i skurczyło się w sobie, jakby samo chciało się ukryć przed wilgocią i chłodem.

Hazar nie lubił takich dni. Miał wrażenie, że wlecze się za nimi jakieś przekleństwo – coś w nich było niepokojącego, ziemnego, jak ziemia z dna grobu – coś przeszywało dreszczem. Takie dni lepiej było przesiedzieć w barze, popijając piwo i słuchając opowieści współpijących, albo w łóżku, leniąc się lub uprawiając seks.

Dni takie, jak ten, zwiastowały kłopoty.

A Hazar miał już dosyć kłopotów, jak na jedno życie. Chciał tylko załatwić swoje sprawy i wynieść się do Limbo. Nic więcej.

No, może jeszcze przydałoby się zgubić ogon, który przyczepił się do niego w chwili, gdy wyszedł z zajazdu.

Dlatego szedł podwórkami i kluczył, korzystając z cieni i załomów w murach, ze swoistego labiryntu, którym było Holl. Ale nic to nie dało, ogon nie chciał się zgubić.

Hazar przyciągnął skrzydła do pleców, by osłonić się przez deszczem, ale także po to, by powstrzymać pojawianie się na nich czerwonych znaków ostrzegawczych. Jego ogon nie był amatorem, nie było go widać, nie było słychać, nawet zapach potrafił ukryć – najemnik wyczuł go tylko dlatego, że z latami wypracował sobie dziewiąty zmysł, który mówił mu, gdy ktoś na niego patrzy.

A teraz ktoś patrzył, psiakrew.

Może nie powinien zostawiać Saturnina w zajeździe? Może powinien go złapać pod pachę i wydostać się z tego cholernego miasta tak szybko, jak to tylko możliwe? Musiałby rozwalić po drodze kilka łbów, ale to byłaby ta łatwiejsza część. Nie musiałby teraz wysłuchiwać każdego szelestu i czekać na moment, w którym zatruta strzała wbije mu się w kark.

Wtedy przypuszczalnie nie byłby tak skupiony na ogonie, i mógłby wcześniej zauważyć, że alejka przyległa do tej, do której skręcał, nie jest pusta. Wtedy zapewne nie potrzebowałby ostrzeżenia Sivy, by zatrzymać się na kilka centymetrów przed rozłożoną na ziemi pułapką. Mimo, że w nią nie wdepnął, poczuł, jak amulety na ramieniu rozgrzewają mu się nieprzyjemnie.

- Kurwa… - wyrwało mu się, gdy kątem oka dostrzegł dodatkowe symbole uroku wyrysowane na ścianach po bokach uliczki.

Wystarczyłby jeszcze jeden krok i skończyłby, jako żarcie dla psów!

- Nie martw się, nie zabiłyby cię – oświadczył nagle chrapliwy głos, który rozległ się za jego plecami. – Inna sprawa, że i tak nie pożyłbyś długo.

Hazar odwrócił się w mgnieniu oka, dobywając miecza i ustawiając się w pozycji do ataku, pilnując jednocześnie, by trzymać się z daleka od pułapki. Znał ten głos – znał go, psiakrew, i miał nadzieję, że nie usłyszy go przez następne sto lat.

- Pułapki! – warknął, zdegustowany. – Hańba! Co by twój brat na to powiedział?

Na te słowa od cienia wypełniającego boczną uliczkę oderwał się jeden mniejszy kawałek, który stanął naprzeciw Hazara. Ubrany na czarno demon z krótkimi, czarnymi włosami i oczami zielonymi, jak malachit. Jego twarz pokrywały rytualne tatuaże, a wyraz satysfakcji, który na niej gościł, zmienił się w zimną furię, gdy mężczyzna warknął przez zęby:

- Nie waż się mówić do mnie o moim bratu! – I dodał: - Jego śmierć nie ujdzie ci na sucho, Haz, postaram się o to osobiście.

W odpowiedzi na to, Hazar jedynie mocniej ścisnął rękojeść miecza.

Żałuj, że go nie widzisz, Basvi – pomyślał ponuro. – Kas wyrósł na prawdziwego przystojniaka.

 


 

Saturnin denerwował się coraz bardziej – a sytuację potęgowało to, że wiedział, że nie ma ku temu powodów i to denerwowało go jeszcze bardziej.

Hazar wyszedł, Hazar wróci – powtarzał sobie. Tak, jak zawsze, wróci po niego i pójdą dalej, wrócą do domu. Może nawet obejdzie się bez sprzeczek i wyzywania? I bez… tego trzeciego.

Z braku zajęcia – znów – ponownie zaczął bawić się w mierzenie pokoju krokami. Wyniki nie różniły się od tych z dnia poprzedniego, ale przynajmniej miał jakieś zajęcie. Nie chciał myśleć nawet o ścieleniu łóżek – to by zbyt bardzo przypominało ten poprzedni dzień. Poza tym, póki nie patrzył na pogniecione prześcieradła, mógł nie myśleć o tym, co doprowadziło je do takiego stanu. Teraz musiał przede wszystkim powstrzymać się od wspominania. Musiał jak najszybciej zapomnieć o tym, jak obce dłonie dotykały jego ciała, rozpalając w nim ogień, który intensywnością dorównywał prawdziwym płomieniom. Chciał zapomnieć o tym, jak ciemne ciało demona przyciskało go do siennika – nie mocno, nie za bardzo, dziwnie ostrożnie, idealnie.

Powinien… powinien zapomnieć, jak to jest, gdy ktoś wodzi wargami po delikatnej skórze między jego skrzydłami.

Nie mógł wrócić do Królestwa w takim stanie! Gdyby tylko mógł się pomodlić… modlitwa pomogłaby mu oczyścić myśli i uspokoić się nieco. Ale było to niemożliwe – gdy tylko wypowiedział jej pierwsze słowa, naszyjnik z czaszek rozgrzewał się na jego szyi do punktu, w którym zaczynał parzyć. Najwyraźniej uroki, które trzymały go przy życiu niezbyt się lubiły z modlitwami.

To wybijało go z równowagi jeszcze bardziej, przypominało gdzie był, czym był otoczony. Trujące powietrze było jedną rzeczą, sama atmosfera Głębi była kompletną antytezą tego, z czego Saturnin był zbudowany. Miejsce w zgięciu łokcia, gdzie nosił urok ochronny, jeszcze czasami mrowiło nieprzyjemnie, mimo, że zaklęcie zostało zdjęte. Z każdym dniem, który tu spędził, czuł, jakby jego skrzydła stawały się coraz cięższe. I nie miało na to wpływu to, co zrobili z Hazarem. To było samo to miejsce, które czuło, że Stróż tam nie pasuje i chciało się go pozbyć.

Saturnin nie bał się, że przeor odkryje, że przestał się z demonem. Bał się, że gdy tylko postawi stopę w Królestwie, każdy anioł, który na niego spojrzy, zobaczy… coś nieczystego, skażonego mrokiem.

Gdy patrzył na sprawę obiektywnie, wiedział, że Głębia to nie piekło, o którym go uczyli. Były tam też piękne rzeczy, istniały przyjaźnie i demony, które potrafiły zbudować mały pałac w podziemiach bunkra, żeby przypodobać się swojej żonie. Tu też wiedzieli, jak to jest kochać – o czym świadczył przykład Hazara, który najwyraźniej jeszcze się nie otrząsnął po stracie bliskiej sobie osoby.

Ale to nadal była Głębia, nie było tu Pana, nie było Jego Światła, Saturnin czuł się, jakby wisiał w próżni, nie miał na czym zatrzymać wzroku.

Może to było powodem tego niewytłumaczonego strachu? Chciałby wiedzieć. Naprawdę, chciałby mieć pewność, że to tylko jego wyobraźnia, pobudzona rozterkami wewnętrznymi tak mu miesza w głowie.

Hazar wyszedł, Hazar wróci – powtórzył sobie, tym razem mocniej, bardziej zdecydowanie.

Pukanie do drzwi omal nie przyprawiło go o zawał.

To nie był najemnik, Saturnin pomyślał od razu. On by nie pukał, miał przecież klucz. To musiał być…

- Kto tam? – zapytał, zanim zdołał to przemyśleć, obniżając głos, starając się by brzmiało w nim zniecierpliwienie.

Może lepiej byłoby udawać, że nikogo nie ma? Przecież nie może się pokazać nikomu!

- Najmocniej przepraszam, ale niosę wiadomość – odpowiedział usłużnie głos, który Saturnin poznawał. Głos syna właściciela zajazdu.

Wiadomość? Hazar o niczym go nie uprzedzał, ale…

- Jaką wiadomość? – zapytał, robiąc ostrożny krok w stronę drzwi.

- Od Hazara, panie – powiedział Ski Kreps.

Tym razem Stróż na siłę zmusił się, by nie dać po sobie znać desperacji, która pojawiła się w jego sercu.

- Jaka wiadomość? – powtórzył spokojnie. – Czemu sam mi jej nie przyniósł?

Chwila ciszy, która zaległa po tym pytaniu nie wróżyła najlepiej. Tym bardziej cichy głos, którym syn właściciela zajazdu odpowiedział tym razem.

- Jest ciężko ranny, panie. Czeka na dole. Moje siostry się nim zajmują.

Saturnin poczuł, jak serce opada mu do pięt.

- Chce cię widzieć, panie. Jak najszybciej.

Wyciągnął palce do zamka, zanim zdążył się nad tym zastanowić.

 


 

Obserwował zajazd od dobrych kilku godzin. Jego płaszcz przesiąkł wilgocią, a palce, zaciśnięte na rękojeści kuszy, skostniały z zimna, ale nie śmiał ich rozprostować. Trwał na posterunku nieruchomy, jak kamień, jak gargulec przykucnięty na spękanym gzymsie starej kamienicy. Niewidoczny dla tych nielicznych Głębian, którzy przemykali uliczką pod nim, ani dla nikogo innego – urok maskujący zadbał o to.

Takie było jego zdanie, obserwować cel. Zdobyć informacje. A, gdy już był pewien, że ma racje, odzyskać to, po co ich wysłano.

Wilgotne ubrania nie chroniły go przed chłodem, a niewygodna pozycja odbijała się na jego plecach – ale nie drgnął. Byli zbyt dobrze wyszkoleni, by odczuwać zimno, czy niewygody. Byli Malakim, elitą wśród Zastępów. Raz wysłani w pogoń, niczym psy myśliwskie, zawsze dopadali zdobycz, nie ważne, gdzie się skryła ani jak długo biegła.

Ta była, co prawda, nieco kłopotliwa, bo zachodziło podejrzenie, że sama nie wiedziała o tym, że jest śledzona. I, raczej niż uciekać, dawała się popychać do przodu różnym dziwnym zrządzeniom losu. I było ich dwóch, co samo w sobie nastręczało pewne trudności. Zwłaszcza, gdy się rozdzielali.

Jego partner pół godziny temu wyruszył za demonem, który w pośpiechu opuścił zajazd. Jemu pozostawało pilnowanie tego drugiego. Anioła.

Co za niewydarzona historia.

Ostrożnie, nie czyniąc najmniejszego szelestu, zmienił palec na spuście kuszy i napiął kilkakrotnie mięśnie ramion, by nie zesztywniały do końca. Minęło już ponad pół godziny, a jego partner jeszcze nie przesłał mu raportu, to go trochę niepokoiło. Istniała możliwość, że nie miał ku temu okazji, ale była raczej niewielka. Malakim zawsze pracowali w parach i rzadko się rozdzielali – gdy zaszła taka konieczność, meldunki o stanie i położeniu partnera były obowiązkowe. Zwłaszcza w środowisku miejskim, gdzie mieli ograniczone możliwości sygnalizacji.

Dlatego, w momencie, w którym amulet na jego nadgarstku, który miał za zadanie przekazywać mu informacje o stanie partnera, zrobił się zimny, jak lód, Malakim poderwał się ze swojego posterunku i ruszył w stronę, w którą odeszła jego druga połowa.

I tylko dlatego przegapił zamieszanie przy drzwiach zajazdu.

 


 

Hazar siłą woli zwalczył odruch, który kazał mu rzucić się na tego, kto wspomniał o jego zmarłym partnerze, o miłości jego życia, tylko dlatego, że ta miłość wróciłaby z zaświatów i skopała mu dupę, gdyby zrobił krzywdę jej bratu. Basvi nigdy nie był szczególnie rozmowny na temat swojej rodziny, ale o swojego młodszego brata dbał, jak tylko potrafił. Nawet, gdy przeniósł się z Hazarem do Limbo i ich stosunki znacznie się przez to ochłodziły, miał na niego oko za pomocą siatki wspólnych znajomych. Przed Bitwą wręcz wymógł na Hazarze obietnicę, że ten zajmie się Kasawim, gdyby sam nie przeżył.

To była okropna noc, spędzona w namiocie na obrzeżach obozu, pena szeptanych obietnic i desperackiego momentami seksu. I strachu, który dusił w gardle.

Ze wszystkich obietnic, które sobie wtedy złożyli, tej jednej Hazar nie mógł dotrzymać, ponieważ jej główny obiekt oszalał.

To bardzo subtelne szaleństwo – myślał najemnik, przyglądając się uzbrojonemu po zęby młodzikowi. Uszłoby niezauważone w Głębi, gdzie oczy błyszczące gorączką i krwiożercze uśmiechy nie są niczym niepotykanym. Nikt nie zwróciłby uwagi na jeszcze jednego najemnika w czarnych skórach, z wygolonymi zakolami i twarzą pokrytą tatuażami.

Gdyby tylko te tatuaże nie układały się w imię zmarłego, który był dość dobrze znany w tych stronach. Gdyby ich właściciel nie zabijał bez litości każdego, kto przeczytał je na głos.

Młodszy brat Basviego był, jak oszalałe z bólu zwierzę, które w akcie litości powinno się uśpić.

Hazar zastanawiał się, czy oto właśnie nadeszła chwila, w której będzie musiał okazać tę litość.

- Zejdź mi z drogi, Kasawi – powiedział tak spokojnie, jak tylko potrafił. – Nie mam ci nic do powiedzenia. Odstąp, zanim zrobi się nieprzyjemnie.

Wedle jego przypuszczeń, te słowa nie zrobiły wrażenia na młodym demonie. Miecz, który trzymał oburącz, był ciężki od uroków – dzieciak zawsze miał smykałkę do magii. Pułapka za plecami Hazara zapewne też była jego dziełem.

- Nie masz mi nic do powiedzenia – papugował Kasawi, robiąc ostrożny krok w jego stronę. – To wspaniale, bo je nie chcę cię słuchać. Chcę wyrównać rachunki, raz na zawsze, w tym miejscu!

Zaatakował z szybkością, która zaskoczyła najemnika. Nie spodziewał się, że tak wymagająca broń pozwoli dzieciakowi na tak szybkie ruchy. Sparował odruchowo i odepchnął go, wyprowadzając własny cios, po skosie, licząc na to, że Kasawi odstąpi i pozwoli mu odsunąć się od pułapki.

Kasawi przejrzał jego plan, bo zaraz po zablokowaniu cięcia, znów natarł.

- Co jest grane, Haz? – warknął, wyprowadzając kolejny cios. – Starzejesz się? Walcz na poważnie!

- Gdybym walczył na poważnie, już byś nie żył – odpowiedział spokojnie Hazar.

Przymierzył się do bloku i kopnięcia gnoja w kolano – szybki i paskudny sposób, by zakończyć każdą walkę – Kasawi mógł być szybki, ale siłą mu nie dorównywał. Nie wziął pod uwagę tego, że uroki na mieczu rozjarzą się błękitem i ciężar opadającej broni omal nie złamie mu ręki, którą trzymał Sivę. Księżniczka jęknęła z bólu, a Hazar musiał pomóc sobie drugą ręką i przez to prawie stracił równowagę. Odruchowo rozłożył skrzydła, by ją odzyskać i jedno z nich wpadło w pole rażenia pułapki – po zaułkach rozszedł się zapach palonej skóry.

Kasawi nie okazał po sobie zadowolenia. To nie był ten rodzaj szaleństwa.

- To twoja wina, że opuścił Sirch! – warczał, zachodząc Hazarowi jedyne wyjście z zaułka.

- Twój brat opuścił Sirch dlatego, że miał go dosyć! – odpowiedział Hazar, siłą woli uciszając ból skrzydła. – Rzygać mu się chciało na wspomnienie tego miasta! Wiesz o tym!

- Wszystko przez ciebie! – zawył Kasawi, a zaklęcia na jego mieczu rozbłysły jeszcze jaśniej. Jak każdy młody drapieżnik, szybko zwęszył słabość przeciwnika. Prawa ręka, oko. Kolejny cios był jeszcze cięższy, osławiona Księżniczka ledwo zniosła jego siłę. – Basvi był silny, nosił anielskie pióra we włosach! A potem ty… zmieniłeś go! Pociągnąłeś go na tą cholerną wojnę pierzastych!

- To była też nasza wojna, debilu! O ciebie, o mnie, o wszystko! Przejrzyj na oczy, durniu jeden, twój brat walczył po to, żebyś ty miał gdzie snuć te swoje farmazony! Żebyś ty miał gdzie żyć!

Głębio, jak to trudno było powiedzieć. Po całym roku starania się, by nawet jedna myśl o zmarłym kochanku nie pojawiła się nieproszona, by utrzymać kruchą równowagę psychiczną, której Hazar trzymał się opuszkami palców… teraz wydzierać te wspomnienia z ukrycia i oglądać to wszystko na nowo, tylko dlatego, że jeden debil nie chciał słuchać!

Zmarkował zablokowanie kolejnego ciosu, a potem w ostatniej chwili uskoczył w bok, by nie dać się zepchnąć w pułapkę, która już przypaliła mu końcówkę lewego skrzydła. Dzieciak się wycwanił, te pieprzone zaklęcia niemalże wyrównywały różnice poziomów między nimi.

Siva dzwoniła, wściekła, domagając się, by przestał się wstrzymywać, by pozwolił jej odpłacić przeciwnikowi pięknym za nadobne, ale Hazar trzymał ją krótko. Musiał jak najszybciej skończyć tę potyczkę i zając się ważniejszymi sprawami.

Anioł. Saturnin czekał na niego. Obiecał, że go odprowadzi do domu, a tej obietnicy nie miał zamiaru łamać.

- Nie mów o moim bratu, jak o jakimś pieprzonym słabeuszu! – Kasawi wściekał się coraz bardziej. Twarz pod tatuażami zbladła, oczy rozjarzyły mu się blaskiem, który dorównywał symbolom na skrzydłach. – Basvi nie był taki, nie pchałby się tam, gdyby nie ty! Przestał nosić pióra, bo zabrałeś go tam… tam gdzie są pierzaści! Powinni cię za to powiesić, psie! Pieprzony wielbiciel aniołów! Nawet tu jednego przywlokłeś!

To ostatnie sprawiło, że Hazar zmylił krok i musiał się ratować szybką korektą, znów wystawiając skrzydła. Tym razem żadne z nich nie dosięgło pułapki, ale prawego sięgnęła końcówka miecza Kasawiego, rozcinając kilka centymetrów cienkiej błony.

- Och, tak , wiem o nim – tym razem na twarzy młodszego demona pojawił się cień uśmiechu. – Tak się składa, że nie tylko ja. Myślisz, że jak go odstawisz do Krepsa, to będzie bezpieczny? Nie ukryjesz anioła w Głębi, Hazar, nie ma takich szans. Wywęszą go, te jego pióra. Brat mówił, że ich pióra pachną wanilią… jeszcze dziś przekonam się, czy jego skóra smakuje tak samo!

Hazar zagryzł zęby i zadał cios, który dzieciak w ostatniej chwili ominął – została po nim głęboka na pół dłoni bruzda w murze kamienicy. Nie mógł dać się sprowokować.

- Nie zdajesz sobie sprawy, że pachniesz piórami, prawda? – Kasawi nie przestawał mówić. – Głębio, jaki ty jesteś chory! Dobrze się go pieprzyło?

- Zamilknij – wyrwało się najemnikowi przy następnym ciosie.

- Czuły punkt? – zaśmiał się młodszy demon. To nie był przyjemny odgłos. – Głośno krzyczał, czy modlił się do tego ich Boga?

Za dużo. Basvi to za dużo, nie pozwoli wplątać w to też anioła. Stróż na to nie zasługiwał!

- Milcz!

- Lepszy był, niż mój brat?

Siva zadrżała w jego dłoniach. Nie wydała z siebie głosu, ale ten jeden krótki dreszcz powiedział mu więcej, niż słowa. Bo sam poczuł to samo.

Tym razem jego wzroku nie zasnuła czerwień, nie przesłoniła go krwawa mgła.

Wręcz przeciwnie, wszystko się wyostrzyło. Niczym obraz w obiektywie fotograficznym, świat zamknął się wokół sylwetki Kasawiego, który stał przed nim, gotowy do ataku, z szaleństwem w oczach i z krwiożerczym uśmiechem na twarzy. Uroki, którymi obłożył swoją broń musiały zabierać mu więcej sił, niż dawał po sobie poznać, dlatego był tak blady.

Dlatego cię prowokuje, ukochany – powiedziała Siva. Chce to zakończyć jak najszybciej, na więcej nie ma siły. To wściekły pies, zabijmy go!

Jego księżniczka była tak samo krwiożercza. Ale Hazar walczył. Nie miał nic przeciwko zabijaniu, ale tego jednego… równie dobrze sam mógł tak skończyć, oszalały z żalu, nie widzący nic poza rozpaczą. Gdyby nie Drago, który regularnie tłukł do po głowie, gdyby nie Drop, której miękkie ramiona potrafiły utulić jego smutek. Gdyby nie przyjaciele, którzy nie chcieli widzieć go martwego – to mógłby być on.

Obaj cię kochaliśmy, Basvi. Obaj kochaliśmy cię zbyt bardzo.

Tym razem nie oszczędzał sił. Zaatakował w mgnieniu oka, gdy Siva zderzyła się z pokrytym urokami ostrzem, posypały się iskry. Ale to nie był koniec, kolejny cios był jeszcze szybszy, kolejny trudniejszy. Odepchnął dzieciaka na środek uliczki, zrobił sobie miejsce, a potem okręcił sie na pięcie, zanurkował pod jego skrzydłem i, wykorzystując pozycję za jego plecami, z całej siły uderzył rękojeścią miecza między skrzydła.

Rozległo się głuche chrupnięcie. Kasawi jęknął krótko i złożył się, jak domek z kart.

Hazar, oddychając trochę ciężej, wyprostował się i kopniakiem posłał jego miecz pod ścianę. Oparł czubek Sivy na karku młodzieńca – obiecał Basviemu, że zajmie się jego bratem, ale to… stworzenie, już nim nie było. Nie było leku na taką rozpacz, nie było sposobu, by pomóc komuś, kto nie chciał pomocy.

W tej chwili prawdziwym aktem miłosierdzia byłoby ukrócenie mu męki.

- Masz pecha, Kas – wyszeptał najemnik z żalem. – Bo wiem dokładnie, co czujesz.

Zamknął oczy i oparł się na mieczu. Siva milczała, wsuwając się w ciało i przechodząc przez kości, i tak było najlepiej. Jej ostrze zaświeciło czerwienią, gdy zasmakowała krwi, ale na krótko, tylko liźnięcie.

- Szef dobrze przewidział, że gnój nie da sobie rady.

Hazar nie był zaskoczony, gdy z bocznej alejki wyszło czterech osiłków. Prawdę mówiąc, to czekał, aż zdecydują się dołączyć do zabawy.

Wyciągnął miecz z martwego ciała u swoich stóp i spojrzał na ostrze, na którym nie pozostał nawet ślad krwi. Krwiożercza – było w tym przypadku dosłownym określeniem. Powoli przeniósł wzrok na czterech Głębian, z których każdy był pokryty bliznami i nosił się, jak profesjonalista. Dwóch z nich trzymało w rękach naładowane i odbezpieczone kusze, co sprawiało, że sytuacja przestała być zabawna.

- Nie ładnie, chłopcy – powiedział bardzo spokojnie. – Nie trzeba było pomóc koledze, gdy jeszcze dychał?

Największy z czwórki splunął w stronę ciała.

- Taki on nasz kolega! Świr, jak wszyscy z Sirch.

Wyglądali na rozsądnych, a Hazar, z jakiegoś dziwnego powodu, czuł się bardzo spokojnie. Bicie własnego serca słyszał jakby przez koc. Jakby nie znajdywało się w jego piersi, tylko gdzieś daleko, gdzie nie mógł go dosięgnąć.

- Złóż broń, chłopcze – powiedział przywódca drabów. – Nie chcemy tu jatki. Szef ma do ciebie kilka pytań, to wszystko.

Co nie do końca zgadzało się z prawdą. Bo, gdyby Kasawiemu się powiodło, to Hazar w najbliższej przyszłości nie odpowiadałby już na żadne pytania. Musiało chodzić o coś innego.

- Kim jest ten wasz „szef” jeśli można wiedzieć? – zapytał.

- Hrez Shiwiszyn – odpowiedział bez wahania drab.

Hazar wątpił, by któryś z nich potrafił nawet odczuwać wahanie. Wyglądali na prostolinijnych chłopaków, takich, którzy idą prosto do celu. Jeśli dobrze rozplanuje kroki, może uda mu się zdjąć dwóch, zanim go zastrzelą.

- Nic z tego, chłopaku, odłóż miecz.

Kusze uniosły się znacząco, palce na spustach drgnęły.

- Czego może chcieć ode mnie stary Hrez? – zastanowił się na głos. – Na oczy go nie widziałem.

O szefie mafii w Holl słyszał wiele, ale nigdy nie miał przyjemności nadepnąć mu na odcisk. Nawet ktoś taki, jak on miał pewne granice w robieniu sobie wrogów.

Potencjalną odpowiedź draba uprzedziły dwa ciche gwizdy – a zaraz potem dwa ciała zwaliły się ciężko na bruk. W oczodołach obydwu tkwiły czarne bełty z czerwonymi lotkami. Pech chciał, że byli to akurat ci dwaj, który trzymali kusze.

Hazar nie miał zamiaru zaglądać darowanemu koniowi w zęby. Siva zaśpiewała, gdy rzucił się na dwóch pozostałych. Musiał im przyznać, zachowali się, jak zawodowcy – nie zwracając nawet uwagi na martwych towarzyszy dobyli mieczy i odpowiedzieli na atak. Byli dobrzy, wiedzieli, jak walczyć w tandemie i nie brakło im sił.

Ale Hazar miał jedno skrzydło przypalone, drugie dziurawe, a jego serce było gdzieś daleko, daleko. Co znaczyło, że nie miał ochoty na zabawę. Pomny pułapki, która wciąż znajdowała się dalej w uliczce, zepchnął przeciwników dalej, oddając się instynktowi. Tu już nie musiał uważać, mógł stracić kontrolę.

Odzyskał ją na krótki moment, gdy czarno-czerwony bełt śmignął mu koło ucha i o milimetry chybił twarz jednego z drabów. Kątem oka widział, jak zakapturzona postać w szarym płaszczy opada na bruk za jego plecami i znów unosi kuszę, celując w drugiego z demonów.

A więc mnie dogonili – pomyślał, ale nie miał czasu na zamartwianie się tym odkryciem, musiał uskoczyć w lewo, by uniknąć paskudnego ciosu po skosie, którego celem było pozbawienie go nogi. Usłyszał brzęknięcie kuszy i świst kolejnego bełtu. Jeden z drabów, ten niższy, skulił się nagle, trzymając się za brzuch. Ten większy zaatakował… i wypadki potoczyły się błyskawicznie.

Szara postać najwyraźniej stwierdziła, że zrobiła swoje, bo opuściła nieco broń – w tym momencie leżący na bruku demon sięgnął za siebie, unosząc kuszę jednego ze swoich martwych towarzyszy i strzelił w jej stronę. By uniknąć trafienia, zakapturzony uskoczył i przeturlał się po ziemi… i zatrzymał się na środku pułapki.

Po uliczce rozszedł się krzyk, potem trzask, jak strzelenie z bata, a potem zapachniało spalenizną.

Hazar wykorzystał trwającą ułamek sekundy konsternację napastnika, by porządnym kopniakiem złamać mu kolano. Drugi kopniak wymierzył w głowę leżącego, ale wciąż jeszcze żywego demona – z zamiarem naprawienia tej sytuacji. A potem już tylko wystarczyło opuścić miecz i głowa pierwszego z drabów spadła mu w ramion.

Został sam. Obolały i zdyszany, przez chwilę po prostu oddychał, starając się opanować szaleńcze bicie serca (w końcu wróciło) i uspokoić nerwy. Spojrzał na ciało Kasawiego – wciąż leżące na bruku, z podkurczonym skrzydłami, w kałuży krwi. Podszedł do niego i przyklęknął obok, wyciągając dłoń, kładąc ją na jego głowie. Na tych idiotycznie obciętych czarnych włosach, tak podobnych do włosów jego brata.

- Śpij dobrze – wyszeptał mu. – Śpij dobrze, Kasawi, ty nieodżałowany idioto. A jak spotkasz tam gdzieś brata… to go przeproś, głupku jeden.

Podźwignął się z trudem i schował Sivę do pochwy. Zapach krwi wypełniał powietrze, mieszając się w nim z wonią spalonej skóry i… piór. Hazar spojrzał w stronę pułapki i osoby, która się w nią dostała.

Szary płaszcz, nadpalony i obstrzępiony, pod nim szare ubranie. A wokoło pełno białych piór, osmalonych i dymiących.

Malakim. A jednak to oni, doszli za nim aż do Holl.

- Z deszczu pod, kurwa, rynnę! – warknął, coraz bardziej zmęczony całą tą sytuacją.

Cichy szelest za plecami sprawił, że odwrócił głowę, ale nie śmiał dobyć Sivy – a to przez kolejny cichy brzęk odbezpieczanej kuszy. Zaczynał nienawidzić tego cholernego wynalazku!

Drugi koleś w szarym płaszczu, wspaniale. Kurwa, wspaniale.

- Witaj, Halfielu – powiedział spokojnie. – Szujo jedna.

- Witaj, Haz – odpowiedział ubrany na szaro, zakapturzony agent. – Nawet nie masz pojęcia, w jakie gówno wdepnąłeś.

- Powiedz mi tylko, że to nie ma nic wspólnego ze sprawami wewnętrznymi Królestwa.

Tym razem Halfiel milczał.

- …psiakrew!

 


 

Prawie otworzył drzwi. Prawie.

Zatrzymał się tylko dlatego, że tknęło go kolejne przeczucie. Hazar nie ściągałby go na dół, nie po tym, jak bardzo wyraźnie dał mu znać, że ma zostać w pokoju, choćby nie wiadomo co. Nie po tym, jak powiedział mu, że nie ufa do końca temu całemu Skiiemu. Saturnin sam mu nie ufał – nie po tej scenie, która odegrała się poprzedniego dnia w holu zajazdu.

Co prawda nie miał powodu, by mu nie wierzyć, ale… coś tu nie trzymało się kupy.

Hazara nie łatwo było pokonać – tego postanowił się trzymać, jak dziecko wierzące w niezniszczalność rodziców. Hazar wyszedł, Hazar wróci!

- W takim razie, niech odpoczywa – starał się, by głos mu nie drżał. – Gdy poczuje się lepiej, przyślijcie go do mnie.

Jeżeli Ski mówił prawdę, to powinno wystarczyć.

- Panie – odezwał się głos zza drzwi. – Z nim naprawdę nie jest dobrze. Wątpię, by… by wydobrzał.

O Łasko Pańska! A co jeżeli on mówi… prawdę? Jeżeli Hazar… co on zrobi? Gdy zabraknie najemnika, co on sam pocznie w Trzecim Kręgu?

Nie! Uspokój się! – powiedział sobie. Ciągle coś mu tu nie pasowało. Nie przez pobożne życzenia, ale – niepewność, którą odczuwał, odkąd najemnik wyszedł z pokoju, skumulowała się w tej jednej chwili, gdy stał z ręką na zamku. Nie wierzył w przeczucia, ale po prostu wiedział, że nie jest tak, jak się wydaje. Że nie powinien otwierać.

- Trudno więc – wydusił i nienawidził się za to, jak dobrze potrafił udawać. – Nie widzę powodu, dla jakiego miałbym oglądać jego agonię.

Przez chwilę nie słyszał nic. Potem doszło go ciche westchnienie i mamrotanie. Dwa słowa, które ledwo usłyszał, ale które sprawiły, że natychmiast cofnął się w głąb pokoju. Zrobił to w ostatniej chwili, ponieważ w ułamek sekundy później drzwi zostały wyrwane z futryny i rzucone na podłogę, ledwo mijając jego palce.

Ski Kreps wpadł do pokoju i chwycił go za koszulę na piersi. Zanim Saturnin zdążył zorientować się w sytuacji, został pociągnięty na korytarz, dodatkowe pary rąk chwyciły go za ramiona, wykręciły mu ręce za plecy i okręciły nadgarstki szorstkim sznurem. Ktoś narzucił na niego płachtę ciężkiego materiału, a jeszcze ktoś upchnął pod nią jego skrzydła, niemalże wyłamując je ze stawów i wyrywając pióra. Walczył z nimi, dopóki miał możliwość, szarpał się, jak tylko mógł, ale nic to nie dało, było ich zbyt dużo, a Saturnin był zbyt zszokowany, by myśleć logicznie. Nie mógł nawet wydobyć z siebie głosu, przerażenie ścisnęło mu gardło.

Przez materiał słyszał strzępki rozmowy, słowa wypowiedziane chrapliwymi głosami z ciężkim, Głębiańskim akcentem.

- Aż tu go przyprowadził, szaleniec…

- Miał jaja… przyznać chłopakowi…

- Myślisz, że jak już… to szef nam pozwoli…

- Poluzuj trochę, kretynie! – jeden głos wzniósł się nad innymi. – Szef mówił, że ma być żywy.

A potem znów tylko urywki.

- …tak, więcej kasy… żywy…

- Skrzydła… całe…

Ale poluzowali pętlę, którą ktoś zawiązał mu wokół ramion, dzięki czemu Saturnin mógł zaczerpnąć głębszy oddech. A było mu to potrzebne, bo zaraz potem duże, silne dłonie chwyciły go po obu stronach głowy i unieruchomiły ją. Musiał prawie wspiąć się na palce, by nie dać sobie skręcić karku.

- Słuchaj uważnie, kurczaku – powiedział powoli ten chrapliwy głos. – Jeden pisk z ciebie usłyszę, to będziesz musiał nauczyć się chodzić na połamanych nogach, rozumiemy się?

O Panie. O nie, co on… o Łasko, to nie było możliwe!

- Rozumiemy się? – warknął demon, unosząc go jeszcze wyżej, grożąc mu kalectwem.

- …tak – wyszeptał Saturnin.

Nie miał okazji czuć się źle z tego powodu, bo musiał szybko złapać równowagę, gdy wielkie ręce puściły go, ale zaraz potem jedna z nich chwyciła go za kark i pociągnęła do przodu.

- Przed siebie, kurczaku.

Saturnin starał się dotrzymać kroku demonowi, ale utrudniała mu to płachta na twarzy i niewygodna pozycja, w której znajdowały się jego skrzydła, sprawiająca, że trudno mu było utrzymać równowagę. Miał mętlik w głowie, nie mógł wymyślić niczego konkretnego, mógł tylko iść, jak ta owca na rzeź.

Gdzie był Hazar? Czyżby jednak coś mu się stało? Skąd oni wiedzieli, że jest aniołem i gdzie go zabierali?

Usłyszał trzaśnięcie drzwi i kobiecy głos, wystraszony i rozgniewany, wykrzykujący przekleństwa.

- Ski, co tu się dzieje? Co oni tu robią, tumanie? Ojciec…

Trzaśnięcie, jak uderzenie skórą o skórę i cichy, znajomy głos.

- Zamknij się, suko.

- Ładnie to tak mówić do siostry? – zapytał ktoś inny z rozbawieniem w głosie.

- …to nie jest moja siostra.

Saturnin znów został szarpnięty do przodu i tym razem omal nie wylądował na twarzy.

- Ostrożnie, aniołku, bo schody są strome – zaśmiał się trzymający go demon i zawtórowało mu kilka innych głosów.

- Zabierzcie go stąd, zanim ojciec wróci – powiedział Ski Kreps.

Właśnie w tym momencie, Saturnin zaczął się modlić.

 


 

- To ty mnie śledziłeś.

Hazar siedział pod ścianą zaśmieconego zaułka i obserwował, jak Halfiel stara się opatrzyć najgorsze z oparzeń, którymi pokryty był jego partner. Nie zaproponował pomocy bo wiedział, że nie byłaby mile widziana. W końcu był tylko Głębianinem.

Gdy nie otrzymał odpowiedzi na swoje pytanie, postanowił spróbować czegoś innego.

- Założę się, że Avariel nie wie – powiedział lekkim tonem, patrząc w zachmurzone niebo, którego skrawek widać było wysoko nad nimi.

Anioł zesztywniał i na moment zaprzestał gmerania przy opatrunkach. Trwało to tylko ułamek chwili, ale Hazar i tak to zauważył. Nie widział twarzy przyjaciela spod kaptura, ale podejrzewał, że wie jaki się na niej maluje wyraz. Halfiel zastanawiał się, czy go zabić, czy nie.

- Biedak, ciągle myśli, że cierpisz niedostatki – wbił szpilę trochę głębiej. – A ty się tym czasem rozbijasz po świecie, jak ten James Bond…

- Starczy.

Głos Halfiela był cichy, ale pełen emocji. Żadnej z nich Hazar nie znał bliżej, ale potrafił docenić to rzadkie zjawisko.

- To mu złamie serce – dokończył myśl. I dodał cicho. – Po trochu go rozumiem.

Ramiona anioła opadły nieznacznie, choć mogło mu się tylko wydawać. Skończył opatrywać kolegę i zabrał się za wyrysowywanie pentagramu, który odeśle go do Królestwa. Malakim rzadko korzystali z dywanów z racji tego, że zbyt łatwo było wytropić ich ślad. Zwłaszcza w zabudowie miejskiej, gdzie krzyczane na głos „Moc!” przyciągało niepotrzebną uwagę. Hazar odwrócił wzrok, wiedząc, że nie powinien się przyglądać zakazanej magii królewskich zabójców.

Zaułek, do którego się przenieśli był przynajmniej suchy, osłonięty od deszczu dachami pochylonych w swoją stronę kamienic. Osłaniało go to również od ciekawskich spojrzeń, co było nieocenione w tej sytuacji.

- Naprawdę nie chcę wiedzieć, o co tu chodzi, prawda? – zapytał.

Halfiel westchnął ciężko i schował kawałki kredy do sakiewki przy pasku.

- Nie, nie chcesz – powiedział. – A teraz się zamknij, mam pracę.

Hazar milczał, gdy anioł aktywował przejście i przesłał swojego nieprzytomnego partnera na drugą stronę. Gdy zadanie zostało wykonane, zabrał się za zacieranie pentagramu, w czym najemnik też nie zaoferował pomocy.

Dopiero, gdy ostatnie smugi kredy zostały zmieszane z błotem, anioł stanął nad nim i spojrzał na niego z cienia kaptura.

- Chcę, żebyś pomyślał naprawdę mocno, Haz – powiedział cicho. – Pomyśl o tej chwili, gdy wpadł na ciebie złodziej. Co mogłeś od niego wziąć?

- Już ci to oddałem – odpowiedział najemnik głosem bez emocji. – Kasa, nasza i Ziemska. I płaszcz, którego teraz nie mam. To tyle.

- Pomyśl, Hazar – nalegał Halfiel. – To nie wszystko, co miał. Czy mógł ci coś podrzucić, gdy na was wpadł?

Tym razem Hazar udał, że się zastanawia, tylko po to, żeby móc trochę dłużej pogapić się w przestrzeń.

- Nie – powiedział w końcu. – Facet był martwy, gdy skończył wzywać moc.

- A aniołowi?

Na to zareagował bez zastanowienia, słowami, które Saturnin wbijał mu do głowy od pierwszego dnia tego koszmaru.

- Anioł ma imię, które dobrze znasz.

Na twarzy Halfiela odbił się konflikt wewnętrzny – walczyła w nim chęć przeproszenia za kłamstwa, z chęcią postrzelenia przyjaciela w nogę. Hazar nie chciał mu ułatwiać, ale i nie specjalnie się nad nim znęcał. Po prostu w tej chwili niespecjalnie go to wszystko obchodziło. Był dużym chłopcem, miał prawo do małego załamania nerwowego raz na jakiś czas, prawda?

Wiedział też, że ten uciekający złodziejaszek (który wpadł głębiej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać) nie podrzucił nic ani jemu, ani Saturninowi. Nie wzięli od niego nic poza pieniędzmi i płaszczem, który wcześniej najemnik dokładnie obejrzał, żeby przypadkiem nie zabrać nic, czym mógłby być zainteresowany pościg. Stróż też nic nie miał, jego szaty nie miały kieszeni – o czym Hazar doskonale wiedział, widział wszystkie warstwy. Jeżeli nie przykleili mu nic do czoła, to raczej nie było szansy na to, by…

- Haz…? Hazar!

Jak atakujący wąż, poderwał się na nogi i chwycił garści szarego płaszcza, przyciągając Halfiela do siebie, unosząc go na palce, by zajrzeć w cień kaptura, prosto w szare oczy anioła.

- Co to jest, Halfielu? – zapytał z groźbą w głosie. – Bez pieprzenia, bez uników, za czym was wysłano? Co jest tak ważne, że spuszczono ze smyczy Królewskie Ogary, i za czym Hrez Shiwiszyn wysyła swoich ludzi?

- Nie mogę ci powiedzieć – odpowiedział sucho anioł. – Jeżeli ci powiem, będę cię musiał zabić.

- To nie mów mi, co, tylko jak! Jak to wygląda? Papier? Żelazo? Jak można to komuś podrzucić?

Albo przykleić! Psiakrew!

- To słowo – wyszeptał Halfiel, jakby zdradzał jakiś wielki sekret. – To Zaklęcie.

Psiakrew!

Puścił go i zaczął iść. Gdy anioł chwycił go za ramię, by go zatrzymać, omal nie złamał mu ręki.

- Haz, wiesz o czym mówię! – warknął Halfiel. – Widziałeś to? Cholera, powiedz mi! Który z was to ma!

Hazar wyszarpnął ramię w uścisku i położył dłoń na rękojeści Sivy, by się uspokoić. Halfiel wiedział, że nie jest to oznaka agresji, więc nie sięgnął po broń, czekał.

- On to ma – powiedział w końcu demon. – Saturnin. Nosił to na sobie od początku, ale myśleliśmy… myśleliśmy, że to przez skrzydła… Matko, idioci z nas! Zostawiłem go w zajeździe, muszę wracać.

Halfiel skinął głową, jakby rozumiał wszystko, co najemnik powiedział.

- Pójdę z tobą – powiedział.

Wystarczy mu jeden skok i machniecie skrzydłami, by znaleźć się na dachu najbliższej kamienicy. Hazar zaklął, spoglądając na własne skrzydła – jedno nadpalone, drugie rozcięte – potem zaklął jeszcze raz i zaczął biec.

Załamanie nerwowe mogło poczekać jeszcze parę godzin, teraz miał coś do zrobienia.

 


 

Gdy zobaczył leżące na podłodze drzwi, już wiedział, że niepotrzebnie wracał.

Halfiel stał na środku pokoju, okno za jego plecami było otwarte.

- Zabrali go niedawno – powiedział zziajanemu najemnikowi. – Było ich czterech.

- Pięciu.

Hazar odwrócił się w progu i napotkał wystraszony wzrok Miriev Kreps, która stała w korytarzu i starała się tak odwrócić twarz, by nie widać było sińca na jej prawym policzku. Dalej, za jej plecami stały jej cztery siostry, zbite w ciasną grupkę, wszystkie młodsze i tak podobne do ojca…

- Pięciu – powtórzył, starając się mówić na tyle spokojnie, by nie wystraszyć ich jeszcze bardziej.

- Piątym był mój brat – wyszeptała dziewczyna. – On ich przyprowadził. Przepraszam, nie wiedziałam, gdybym była szybsza…

Była szczupła, jak wierzbowa witka. Nawet córka Euzebiasza Krepsa nie mogła w pojedynkę stawić czoła pięciu mężczyznom.

- Posłałam Kastę po ojca, będzie tu za kilka chwil – powiedziała.

Ale on nie miał kilku chwil! Saturnin nie miał kilku chwil!

- To powiedz mu, co się stało – powiedział, mijając ją w drodze na klatkę schodową. – Gdy wrócę, chcę mieć obiad na stole i ciepłą kąpiel. Na koszt szefa.

Nie odwrócił się, by sprawdzić, czy zrozumiała. Musiał się skupić. Mógł znaleźć Stróża, ale do tego musiał się skupić. Jeżeli tylko nie zdjęli z niego jego czaszek, znajdzie go.

A potem… się zobaczy.

Chapter Text

Chyba w pewnej chwili stracił przytomność. Nie zdziwiło go to zbytnio. Pod płachtą było mało powietrza, a szybki marsz wymagał głębokich oddechów. Mgliście pamiętał, że jego porywacze w końcu się zdenerwowali i ten wielki zarzucił go sobie na ramię. A taka pozycja była stanowczo niekorzystna dla jego płuc.

Ocknął się, gdy zdjęto z niego płachtę. Leżał na zbitej z niestruganych dech podłodze, w czymś, co przypominało piwnicę. Nie było okien, światła było, jak na lekarstwo. Z tego, co zdołał zauważyć, walcząc z mdłościami i zawrotami głowy, w rogu pomieszczenia utknięty był stół i dwa krzesła. Na stole stała pojedyncza lampa naftowa, której niepewny płomyk ledwo rozpraszał panujący wokoło półmrok.

Nadal miał związane ręce, a skrzydła bolały go, jakby przepuszczono je przez prasę. Dłoni praktycznie nie czuł.

To wszystko był jakiś zły sen. Jakiś wielki kosmiczny żart. Niemożliwym było, by jeden Stróż miał takiego pecha w życiu.

Próbował podnieść głowę, ale w pół ruchu ogarnęły go mdłości i musiał położyć ją z powrotem na podłodze. Nie uszło to niezauważone, jeden z cieni poruszył się i wszedł w jego pole widzenia. To był demon, niewysoki, ale za to szeroki w barach. Miał wielkie dłonie, – które Saturnin poniekąd poznawał.

- Obudził się już, wspaniale – powiedział demon głosem przypominającym pękający granit. Tak, to ten. Ciekawe, czy był spokrewniony z Zorin? – W samą porę, szef będzie za chwilę.

Szef? Jaki szef? Czego ten szef mógł od niego chcieć?

Chciał zadać przynajmniej jedno z tych pytań, ale gardło miał suche, jak pustynia. Poza tym, jedna z tych wielkich łap ponownie chwyciła go za kark i podciągnęła w górę. Saturnin prawie zwymiotował, gdy demon postawił go na kolanach.

- Zostań, albo przybiję cię do ściany za skrzydła! – zasyczał Głębianin i to wystarczyło, by anioł zaczął się naprawdę starać by ustać o własnych siłach. – Grzeczny kurczak!

Saturnin już miał mu powiedzieć, co myśli o byciu nazywanym „kurczakiem,” ale ugryzł się w język. Pyskowanie drabom nigdy nie wychodziło mu na dobre. Nie każdy był taki, jak… Hazar.

Och tak, już wiedział czemu go tak bolało gardło. Od modlitw. Naszyjnik z czaszek właśnie w ten sposób wyrażał swój sprzeciw odnośnie świętych słów, nawet jeśli te były wypowiadane za jego wcześniejszego właściciela. Tak, Saturnin modlił się za najemnika, choć równie dobrze mógł mu tym zaszkodzić (kto wie, jak to działało w Głębi?), miał nadzieję, że nie ześle przez to na niego gromu z jasnego nieba. To było po prostu coś, co robił odruchowo w chwilach, gdy świat zaczynał szaleć wokół niego.

Czego by teraz nie dał za szklankę wody, nawet Głębiańska kranówa mogła być.

Ale nie zanosiło się na to, by ją dostał. Demon, który trzymał go w pionie, nie wyglądał na takiego, co chciałby ułatwiać życie komukolwiek. Prawdę mówiąc, to wyglądał, jakby rozważał swoją poprzednią groźbę na poważnie. Dzięki Łasce, zanim zdecydował się na wprowadzenie jej w życie – ot tak, dla zabawy – drzwi do piwnicy otworzyły się i weszło przez nie trzech mężczyzn.

Głębianie, dwóch z nich było praktycznie klonami tego, który trzymał Saturnina, ale trzeci był inny. Starszy, wysoki, ale szczupły, z bardzo ciemnymi włosami i równo przystrzyżoną ciemną brodą. Ubrany był też inaczej, bez przepychu, ale z klasą, wyglądał, jakby chwilę temu wyszedł od krawca. Gdy jeden z karków zamknął za nim drzwi, Saturnin poczuł, jak uścisk palców na jego szyi nasila się, a jego strażnik pręży się na baczność.

Ach, wiec to pewnie ten cały szef.

Demon poruszał się nieśpiesznie, zdjął z dłoni czarne rękawiczki, ukazując smukłe palce pokryte pierścieniami. W końcu jego zielone oczy spoczęły na Stróżu i jego strażniku. Wtedy się uśmiechnął.

Był to bardzo zimny uśmiech.

- Widzę, że nie było problemów, Mohimerze – powiedział bardzo cicho.

Jego głos brzmiał, jakby z trudem wydobywał się z gardła.

Przysadzisty drab, Mohimer, zasalutował krótko i potrząsnął od niechcenia więźniem.

- Jak z płatka, szefie – odpowiedział z odcieniem zawodowej dumy w głosie. – Dzieciak Krepsa się przydał.

- Ach, tak? – demon zajął i miejsce przy stole, zgrabnie składając skrzydła za oparciem krzesła. – Proszę, proszę, może nawet nie będzie go trzeba zabijać. Ktoś z tym nazwiskiem przydałby się w rodzinie, nie uważasz?

Mohimer wzruszył ramionami, najwyraźniej pragnąc pozostawić tę decyzję w gestii pracodawcy.

- Mamy kurczaka, szefie – powiedział, jakby nie było to oczywiste. – Ale po co ta cała tajemnica? Jeżeli chciałeś pierzastego, to mogliśmy po prostu zgarnąć jednego w Limbo…

Szef najwyraźniej spodziewał się tego pytania, bo uśmiechnął się pobłażliwie, jak ojciec, któremu jedno z dzieci zadało wyjątkowo zabawne pytanie.

Saturnin, prawdę mówiąc, też był ciekaw odpowiedzi. Zawroty głowy nasilały się im dłużej był zmuszony klęczeć i zastanawiał się mgliście, czy jego wcześniejsza utrata przytomności nie była przypadkiem skutkiem uderzenia w głowę. Nie mógł sie skupić na niczym, powietrze przechodzące przez poparzone gardło wydawało mu się gorące, a na dodatek plecy… musieli mu naprawdę coś zrobić, gdy był wyłączony, bo prawie cały prawy bok zdawał się płonąć bólem. Gdy głowa opadła mu na pierś, nie miał siły jej podnieść.

A przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie usłyszał cichego głosu Szefa, który bardzo spokojnie rozkazał swoim zbirom:

- Rozbierzcie go.

Mohimer prawie zaśmiał się na głos, gdy dotychczas potulny więzień momentalnie ożył po tym, jak Szef rozkazał im rozebrać go do rosołu. Zawsze tak było, groźba śmierci nie robiła na nikim takiego wrażenia, jak te dwa proste słowa.

Jego dwaj młodsi bracia uśmiechnęli się do siebie znacząco i zabrali się za wypełnianie rozkazu. Mohimer puścił anioła i odsunął się nieco, robiąc im miejsce. Prawdę mówiąc, to nie rozumiał o co to całe zamieszanie. Gdyby szef naprawdę chciał przerżnąć anioła, wystarczyłoby mu strzelić palcami, by jego Zaufani przyprowadzili mu prawdziwą piękność. Ten nie był co prawda brzydki, mogliby szarpnąć za niego niezłą kasę, ale był zbyt chudy, zbyt pospolity. A Hrez Shiwiszyn lubił ładne rzeczy, których inni mogliby mu zazdrościć. Nie, tu chodziło o coś innego.

Sprawa była większa, niż mogłoby się wydawać. Samo wplątanie w nią tego świra Kasawiego było dziwnym posunięciem, nie mówiąc już o nadepnięciu na odcisk staremu Krepsowi.

Właściciel zajazdu nie należał może do Zaufanych, ale cieszył się w Drugim Kręgu, a w Holl szczególnie, sporym szacunkiem i posiadał znaczne wpływy. Niewielu odważyło się wejść w drogę ojcu piętnastu córek, z których każda była sukubem. Euzebiusz nie potrzebował innej ochrony, żaden zdrowy na umyśle mężczyzna nie szukał zwady z jego rodziną.

No, i jeszcze ten najemnik, Hazar, którego ciało Szef chciał koniecznie zobaczyć. Chłopak nie był z tego Kręgu, ale tu i ówdzie chodziły o nim słuchy; ponoć dobry, ponoć jeden z najlepszych – ale, z tego, co Mohimer wiedział, nie było powodu, by go ukatrupić.

A raczej – demon poprawił się w myślach, - powód nie jest powszechnie znany.

Hrez Shiwiszyn nie musiał się spowiadać nikomu, zwłaszcza swoim ochroniarzom. Mohimer postanowił zadowolić się tym faktem i całą uwagę poświęcił rozgrywającej się na jego oczach scenie. Było to nawet zabawne, jak jedno tak małe, tak słabe ciało potrafiło się bronić. Hir i Dan przez chwilę nie za bardzo wiedzieli, jak zabrać się do rzeczy i przy okazji nie zabić anioła, wyglądali przy tym, jak dwaj gówniarze, którzy bali się złapać w ręce rannego wróbla. Szef wybuchnął śmiechem, gdy w końcu zdecydowali się na najprostszy sposób – jeden chwycił garść jasnych włosów i szarpnął głowę pierzastego do tyłu, a drugi w tym czasie zaczął rozrywać warstwy białego materiału.

W tym momencie Hrez Shiwiszyn przestał się śmiać. Mohimer nawet tego nie zauważył, dopóki nie usłyszał, jak krzesło upada na podłogę i nie zobaczył swojego pracodawcy, który opierał się jedną ręką o stół, wbijając wzrok w odsłoniętą twarz Stróża.

- Podnieście go! – powiedział głosem, którego żaden z nich jeszcze u niego nie słyszał.

Zrobili, jak kazał, dźwigając anioła na nogi, trzymając, by nie przewrócił się pod własnym ciężarem, którego nagle nie mógł utrzymać. Milczeli, gdy ich pracodawca podszedł powoli do więźnia, nie odrywając wzroku od jego bladej twarzy. Wyglądał, jakby zobaczył ducha, choć ani Mohimer, ani jego bracia nie ośmieliliby się powiedzieć tego na głos.

Jakkolwiek by nie wyglądał, to wyciągnął dłonie do Stróża, ale go nie dotknął, zatrzymał je kilka centymetrów od celu i… po prostu patrzył.

- Niemożliwe – powiedział, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego.

To nie było możliwe – myślał Hrez Shiwiszyn, nie mogąc oderwać wzroku od tej twarzy. Tej bladej, ładnej twarzy i niebieskich oczu, w których pełno było strachu.

Zupełnie tak, jak wtedy… gdy te oczy patrzyły na niego w ciemności innej piwnicy, pełnej kurzu i robactwa, w której zamknęli anioła, by zobaczyć, jak długo jego włosy będą świecić. Te same oczy patrzyły na niego z tej samej twarzy, gdy brał go na brudnej podłodze. Gdy Basvi łamał mu palce…

Ale to nie może być on, nie ten sam. Gdy już było po wszystkim, gdy miasto przestało się palić, Basvi powiedział mu, że go zjadł. Że zabił go i zjadł, więc to nie mógł być ten sam…

Z tym, że Basvi był wtedy niespełna zmysłów, majaczył o przekleństwach i o tym, że Hrez jest duchem, że sam chyba umarł. Choć nie dziwił mu się, Sirch było koszmarem, o którym chcieli zapomnieć wszyscy, którzy je przeżyli.

- Taki podobny – wyszeptał, dotykając w końcu tej bladej skory.

Poczuł, jak anioł wzdrygnął się, zupełnie tak, jak kiedyś. Taki młody i ładny, z potarganymi włosami i porwanymi szatami, wystraszony, jak mysz w łapach kota.

Pierwszy anioł, którego Hrez w życiu zobaczył, zarył mu się w pamięci na całe życie. Na moment przestało się liczyć zaklęcie, którego poszukiwała większa połowa Głębi i tajni agenci Królestwa. Było tylko wspomnienie miękkiego ciała i skrzydeł pachnących wanilią.

I tego, jak bardzo chciał być na miejscu Basviego. On zapłacił za tamtego anioła, on powinien go jeść! Wtedy… to była najpiękniejsza rzecz, jaką posiadał, chciał ją mieć dla siebie!

Ale w chwili, gdy skończył tę myśl, coś się zmieniło. W tych niebieskich oczach pojawiło się coś innego niż wtedy, chłód, który całkowicie wyparł strach.

- Zabieraj łapy – wyszeptał anioł. – Przeklęte zwierzę!

Mohimer i jego bracia patrzyli bez ruchu, gdy ich pracodawca zabrał ręce, jak oparzony. Jak cofnął się o krok, a potem najwyraźniej opanował się i zdzielił Stróża przez twarz. Anioł zachwiał się pod ciosem, a oni stwierdzili, że tylko im się wydawało – bo Hrez Shiwiszyn na pewno nie wyglądał przez moment, jakby się przestraszył. Na pewno nie.

 


 

Saturnin stwierdził, że był to jeden z jego głupszych pomysłów. Cios był na tyle silny, że odrzucił mu głowę w bok, a ostry kant jednego z pierścieni rozciął mu policzek. Rana musiała być głęboka, bo zaraz potem poczuł, jak gorąca krew spływa mu po wargach i szyi.

Tak, to było zdecydowanie głupie, zdecydował. A potem zemdlał.

Problem był w tym, że nikt inny o tym nie wiedział.

 


 

- Śmieć! – Hrez splunął na podłogę i odruchowo rozmasował knykcie.

Anioł zachwiał się na nogach, ale udało mu się ustać, choć głowę wciąż trzymał opuszczoną i przekrzywioną w bok. Strużka krwi szybko spłynęła mu po policzku i zaczęła kapać na podłogę.

- Zedrzeć z niego te łachy! – rozkazał swoim ludziom. – Szukajcie znamion, zaklęć zapisanych na skórze. Jeżeli żadnego nie znajdziecie, możecie z nim zrobić, co wam się podoba.

Odwrócił się, by wrócić na swoje krzesło. Idiota, bał się cieni! To całe gadanie Basviego rzuciło mu się na mózg, ot co!

- Przeklęte…

Zatrzymał się w pół kroku. Anioł wciąż nie podnosił głowy, jakby nie mógł. Jakby miał uszkodzony kręgosłup. Co wcale nie przeszkadzało mu w patrzeniu na Głębianina jednym okiem zza postrzępionej jasnej grzywki.

- Przeklęte zwierzęta – powtórzył głuchym głosem, niczym echo samego siebie.

- Zamknij dziób! – warknął Hir, zamierzając się do kolejnego ciosu.

Zanim jego ręka dosięgła celu, dał się słyszeć cichy trzask pękającej liny. Potem kolejny trzask, głośniejszy, gdy drobna, sina dłoń anioła zatrzymała pięść demona zanim ta dosięgła celu. A potem jeszcze więcej trzaskania, gdy pod wpływem nacisku szczupłych palców zaczęły pękać kości.

- …zwierzęta – powtórzyło echo anioła.

W głowie Hreza stare majaki Basviego zaczęły nabierać sensu.

Twarz pierwszego anioła, jakiego w życiu widział, byłą też ostatnią twarzą, jaką zobaczył przed śmiercią.

 


 

Hazar nie oglądał się za siebie, by się upewnić, że nie zgubił towarzysza. Jeżeli Halfiel był Malakim, to nie powinien mieć problemów z nadążeniem za nim. (Halfiel jako Malakim, to ciekawe, będzie musiał nad tym mocniej pomyśleć w najbliższej przyszłości). Dziękował Ciemności, że zdecydował się podrasować urok na Stróżu – i dodać tę część, która pozwalała mu odnaleźć dzieciaka, gdyby ten się zgubił. Teraz to właśnie ta część uroku prowadziła go śmierdzącymi, portowymi uliczkami do celu. Skupiony całkowicie na cichym szepcie zaklęcia, które wskazywało mu drogę, nie zwracał uwagi na otoczenie. Nawet nerwowy śpiew Sivy nie był w stanie wytrącić go z tego stanu pół-tansu, w którym się znajdował.

Nie mógł teraz myśleć, bo zaraz zacząłby pamiętać, że pół godziny temu zabił szmaciaka, którym obiecywał się zaopiekować. Że zanim to zrobił, jego serce zostało przeciągnięte po tłuczonym szkle w tę i z powrotem. Zacznie zastanawiać się, jak ma powiedzieć Drop, że przez jego nieuwagę zabito jej przyjaciela.

Póki o tym nie myślał, mógł śledzić zaklęcie, mógł iść do przodu i w jakiś niezwykły, magiczny sposób sprawić, że wszystko będzie dobrze.

Budynek, do którego dotarł, stał w pobliżu portowych magazynów. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, poza tym, że na jego ganku siedziało dwóch uzbrojonych Głębian. Na widok zbliżającego się obcego poderwali się na nogi i dobyli broni, ale nic im to nie dało. Hazar, niczym pies gończy na tropie, nawet nie zwolnił, w biegu dobył miecza i pierwszego demona, który stanął mu na drodze, rozpłatał od obojczyka po pachwinę. Drugiego nie zdążył dosięgnąć – zawirował przed nim szary płaszcz i facet padł na ziemię, z nowym uśmiechem poniżej podbródka.

Najemnik kopniakiem otworzył drzwi i wszedł do budynku.

Halfiel odciągnął ciała strażników w cień pod schodami i podążył jego śladem, zamykając za sobą drzwi.

Wewnątrz natknął się na kolejne zwłoki – większość leżała na podłodze w sieni, głowy nie udało mu się zlokalizować. Hazar stał w rozwidleniu korytarza i zdawał się nasłuchiwać, jakby chciał wyłowić jakiś odgłos w niemalże martwej ciszy wypełniającej dom.

Halfiel już miał się odezwać, zaproponować, że sprawdzi pierwsze Pietro, gdy rozległ się pierwszy krzyk. Jak jeden mąż spojrzeli na schody prowadzące do piwnicy i ruszyli w ich stronę.

Przy drugim krzyku Hazar zaczął kląć na głos, choć był tego tylko w połowie świadom. Schody wydawały się ciągnąc bez końca, strome, ciasne, zalane ciemnością. Jeżeli jego anioł był na dnie tej dziury…

Trzeci krzyk zaczął się, gdy był w połowie drogi i nie urywał się.

Nie spodziewał się drzwi na samym dole, ale nie zatrzymał się, by je otworzyć – w starciu z rozwścieczonym demonem to drzwi przeważnie ustępowały miejsca jako pierwsze. Te nie różniły się pod tym względem od innych.

Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy jego oczom ukazało się pomieszczenie, które się za nimi znajdowało i to, co miało w nim miejsce.

Cztery demony i jeden anioł.

Trzech Głębian, rozrzuconych po rogach piwnicy, jak szmaciane lalki, powykręcane i bezwładne. W słabym świetle lampy naftowej połyskiwały żółtawe odłamki kości, krew zalewająca podłogę i spływająca po ścianach błyszczała, jak czarne szkło.

Czwarty Głębianin stał przed Stróżem, sztywno, bez ruchu… a potem anioł cofnął rękę i demon padł na plecy. W jego piersi widniała dziura wielkości... dłoni.

Hazar stał w progu, jak sparaliżowany. Nie tego się spodziewał. Nie tego, że na środku koszmaru będzie stał jego Stróż, półnagi, obryzgany krwią, wpatrujący się w niego oczami, które wcale nie były niebieskie.

Poruszył się tak szybko, że jego sylwetka prawie rozmyła się najemnikowi w oczach. W jednej chwili stał kilka metrów od niego, a w ułamek sekundy potem jego okrwawione ręce (te szczupłe, blade dłonie) sięgały Hazarowi do gardła.

Ale nie dosięgły go, zatrzymały się kilka milimetrów od ciała, jakby natrafiły na jakąś niewidzialną barierę. Z takiego bliska Hazar widział dokładnie, jak inna była twarz anioła. Skóra była szara, bezbarwna, w kącikach ust i wokół oczu widać było żyły, które przypominały siatkę drobnych pęknięć. Ta twarz wyglądała, jak jakaś upiorna maska zrobiona z cienkiego papieru, za którą kryło się coś innego. Jakaś inna istota spoglądała zza niej przez oczy czerwone, jak rubiny. Z tej odległości najemnik widział, jak pojawiły się na nich cienkie złote nitki, które rozszerzyły się na kształt monet, wpychając czerwień, która spłynęła po policzkach.

To jest krew – obiło mu się w myślach. Dzieciak ma oczy pełne krwi.

Z tym, że to nie był dzieciak. To nie był Saturnin! To było coś… coś…

Gdy na żółtych krążkach pojawiły się w końcu czarne kreski pionowych źrenic, a palce oddalone o milimetry od jego szyi zadrżały – Hazar nie mógł zrobić dosłownie nic. Czuł, jak Siva wyślizguje mu się ze sztywnych palców i nawet go to nie zainteresowało. Patrzył w oczy czegoś, co było dużo straszniejsze niż wszystko, co z życiu widział. To nie był potwór – to był ojciec wszystkich potworów, które istniały w Głębi!

- Hazar, padnij!

Zareagował instynktownie. Uchylił się przed zaklęciem, które przemknęło mu nad głową, osmalając włosy, i trafiło Stróża-nie-Stróża prosto w czoło. Co by nie powiedział o Halfielu, miał chłopak oko.

- Łap go, zanim sobie łeb rozwali!

Również odruchowo chwycił ciało Stróża, który upadł, tak, jak stał, prosto do tyłu.

Hazar zaklął, gdy dłoń, którą dotknął jego skóry zapiekła, jakby położył ją na rozgrzanych fajerkach. To było niemożliwe!

- Połóż go na podłodze! – rozkazał Halfiel, obrzucając piwnicę krótkim, beznamiętnym spojrzeniem. – Kurwa, zaczęło się – wymamrotał. A potem już całą swoją uwagę poświęcił nieprzytomnemu Stróżowi. – Haz, gdzie widziałeś ten znak?

- Na plecach – odpowiedział ponuro najemnik i, zanim kolejne polecenie zostało wydane, sam odwrócił Saturnina, kładąc go ostrożnie twarzą do podłogi. Na widok jego odsłoniętych pleców nabrał powietrza do płuc i powiedział bardzo spokojnie: - Halfielu, to mówiłeś, że za czym was wysłano?

Gdy usłyszał, że Malakim poszukują zaklęcia, nie spodziewał się zobaczyć… tego.

Niewielka czerwona plama na boku anioła rozrosła się, teraz zakrywała już całe jego plecy. Czerwona i gorąca, jakby skóra pod nią była zainfekowana. W miejscach, gdzie wyrastały skrzydła, gdzie zaczynały się pióra, skóra pociemniała, a krótki, szorstki puch skręcał się z gorąca.

- Zaczął się przebijać – mamrotał Halfiel, wyjmując z sakiewek przy pasku kawałki papieru i metalu, w których Hazar rozpoznawał amulety. – Wybudza się, cholera, za wcześnie. To pewnie przez te uroki, które na niego założyłeś, poczuł ich zapach…

- Halfielu, o czym ty pieprzysz?! – Hazar nie mógł zmusić się, by oderwać wzrok od miejsca między skrzydłami Stróża, gdzie jeszcze kilka godzin temu wtulał twarz. Kilka godzin temu… - O jakim „nim” mowa?!

- O tym, kto jest odpowiedzialny za tą jatkę! – warknął anioł. – Jak się nie zamkniesz i nie pozwolisz mi pracować, to ten biedny dzieciak już nigdy nie obudzi się we własnym ciele!

Hazar się zamknął.

 


 

Kilka razy w życiu zdarzyło mu się oglądać, jak zdejmuje się „przesyłkę” z czyjegoś ciała – kilka razy było to jego własne ciało. Każdy przemytnik wiedział, że czasami nawet najlepiej ukryte kieszenie nie sprawdzają się w starciu ze strażą graniczną niektórych księstw. Czasami jedynym wyjściem było schowanie czegoś pod własną skórą – zwłaszcza, jeżeli była to informacja. Dawno temu ludzcy władcy przesyłali sobie informacje wytatuowane na głowach posłańców, które były widoczne dopiero po zgoleniu włosów.

Magia Głębiańska była trochę bardziej subtelna, pozwalała ukryć zaklęcia między tatuażami, sprawić, by list z pogróżkami przypominał znamię w kształcie motylka – i tym podobne. Jeżeli przedmiot był materialny, istniały sposoby na złączenie go ze swoim ciałem, dosłowne stopienie z nim na wymaganą ilość czasu.

Odzyskiwanie takich rzeczy było skomplikowany zabiegiem, o wiele bardziej złożonym, niż zwyczajne zdejmowanie uroków. Przeniesienie czaru z ręki Saturnina na naszyjnik z czaszek było dziecięca zabawą w porównaniu z tym, czego podjął się Halfiel.

Hazar siedział w ciszy na progu piwnicy, gdzie wygnał go przyjaciel, miecz trzymał na kolanach, w gotowości – to też poradził mu przyjaciel. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, miał zareagować.

Gdyby cokolwiek poszło nie tak – chciał złapać te słowa i wcisnąć je Halfielowi z powrotem do gardła. Słowa, które sprawiały, że ogrom sytuacji zaczął przygniatać najemnika do podłogi.

Milczał, tak, jak mu kazano. I patrzył, i starał się nie reagować. Dopiero, gdy dojdzie do najgorszego…

Wiele już widział w swoim życiu zaklęć i uroków, ale od tych, które wyrysowano kredą na podłodze tej piwnicy, dostawał dreszczy. Powietrze drżało od ich mocy i ciężko się nim oddychało. Jak Stróż to znosił, leżąc w samym środku pentagramu?

Imię – Halfiel powiedział, że to imię. Cóż strasznego mogło być w imieniu? Każda istota miała przynajmniej jedno, z czego tylko jedno było tak naprawdę ważne. Nie to, które nadali mu rodzice, ale to, które nadał mu Pan, gdy tworzył jego rodzaj. Imię posiadała każda Rzecz stworzona przez Boga – istota bytu, która cechowała jego kształt, jego cel i przysługujące mu prawa. Anioł, demon, człowiek, chryzantema, pies, czarna jagoda, granit i żelazo… Imiona zapisane były w każdej Rzeczy, stanowiły jej trzon.

Hazar znał skutki nieprawidłowego korzystania z takich Imion – czarna magia miała właśnie taką definicję. Znając nazwę, można było zmienić materię, którą reprezentowała. Tak działała też biała magia, ale wyznawcy tejże z zasady nie mieli jaj, by wykorzystać ją w pełni.

W imionach była zaklęta moc.

Więc, co to musiało być za imię, które zmieniło prostolinijnego Stróża w maszynę do zabijania? Które zaczęło zmieniać jego istotę, opanowywać jego ciało i… Głębio, co to zrobiło z jego oczami!

Nie należało ani do demona, ani do anioła – tego najemnik był pewien. To było coś większego.

Sądząc po tym, jak broniło się przed zamknięciem, to było coś, kurwa, niesamowitego.

Broniło się, jak żywa istota. Jak Słowo mogło się bronić? To najwyraźniej wiedziało jak.

Hazar nie odrywał wzroku od… materii, która pulsowała, drżała, wyginała się na wszystkie strony, byleby tylko uniknąć dłoni Halfiela, byleby nie dać się odkleić od pleców Stróża, w którym się zagnieździło. Gdy agent w końcu chwycił je jedną dłonią i zaczął ciągnąć w stronę przygotowanego wcześniej kawałka kryształu, słowo „zagnieździło” nabrało dosłownego znaczenia.

To cholerstwo miało pieprzone korzenie, którymi wpiło się w ciało nieprzytomnego anioła!

I było wściekłe. Wściekłe, jak diabli. Hazar musiał świadomie powstrzymać się przed ucieczką, gdy poczuł na sobie jego wzrok.

Matko Głębio, co oni przyczepili do tego dzieciaka?! Czemu wcześniej tego nie zauważył, nie poczuł?

Ciało Stróża drżało, rozkrzyżowane na zimnej podłodze, blade. Gdy krew zaczęła mu płynąć z ust, Hazar prawie rzucił się w jego stronę, ale jedno ostre spojrzenie Halfiela zatrzymało go w miejscu. Nie mógł pomóc, mógł co najwyżej zaszkodzić, wiec został w miejscu i odliczał w myślach sekundy do końca. Żałował trochę, że nie wiedział, jak się modlić, bo w tej chwili byłoby to chyba na miejscu. Nie chciał, żeby dzieciak umarł, do cholery! Nie po tym wszystkim, co razem przeszli, nie po tym, jak zdążył go polubić, nie po… ostatniej nocy.

Gdy Saturnin – wciąż nieprzytomny – zaczął krzyczeć, Hazar oparł czoło o rękojeść Sivy i zamknął oczy. Nie chciał widzieć, jaką formę przybierze to cholerne imię, nie chciał jej znać.

Chciał żeby dzieciak przeżył, tylko tyle. To z pewnością nie było zbyt wiele do życzenia, prawda?

 


 

Wyszedł zza rogu i skierował się w stronę domu w pobliżu magazynów. Dziwne, pomyślał, nie widząc strażników, którzy mieli pilnować wejścia. Może psia pogoda zagoniła ich do wewnątrz? Było zimno i mokro, nawet szczury nie wyściubiały nosów ze swoich nor.

Może mieli tam jeszcze trochę gorzałki, tak, na rozgrzanie? Jeśli jeszcze nie skończyli z aniołem…

Zwolnił kroku, gdy zbliżył się do budynku – a potem zatrzymał się kompletnie, gdy zobaczył plamę krwi – rozmytej przez deszcz, leniwie spływającej do rynsztoku.

Niemożliwe – było jego pierwszą myślą. Ten pieprzony najemnik nie mógł wyślizgać się z zasadzki. To było niemożliwe. Hrez obiecał mu, że Hazar zginie tego dnia!

Był tak zaaferowany widokiem krwi, że nie usłyszał nawet, jak za jego plecami pojawia się rosły mężczyzna.

- Ski – przemówi obcy.

Ski Kreps odwrócił się na pięcie i skrzywił się, gdy nagły ruch poruszył jego zawieszoną na temblaku ręką.

- Ojcze – wydusił przez zęby.

Euzebiusz Kreps podszedł do niego i wyciągnął rękę, powoli, gestem, który nie miał na celu zadawania bólu – ale młodzieniec odsunął się od niej, jakby była opleciona wężami.

- Nie dotykaj mnie!

Ręka została cofnięta.

- Przyprowadziłeś do domu obcych i zszargałeś moje dobre imię – powiedział Euzebiasz spokojnym głosem. – Zawiodłem się na tobie synu.

- Ty na mnie? – prychnął Ski. – Wolne żarty!

Na widok niewzruszonej twarzy ojca ogarnął go gniew. Palący gniew, który rósł w nim przez lata niezauważony, spychany na krańce świadomości w nadziei, że zgaśnie, zanim Ski zdobył się na odwagę, by dać mu upust.

- Nie nazywaj mnie synem.

Niezwykłe oczy jego ojca spojrzały na niego, potem na budynek za jego plecami i z powrotem na niego. Przez chwilę mógł w nich widnieć zawód, ale trwało to zbyt krótko, by powiedzieć na pewno.

Nienawidził tego – tego najbardziej ze wszystkiego, czego nienawidził w swoim ojcu. Tej cholernej niewzruszonej maski, którą zdejmował tylko wtedy, gdy zwracał się do którejś z jego sióstr.

- Myślałeś, że nie wiem? – zapytał, czując, jak głos więźnie mu w gardle. Siłą woli zmusił je do mówienia. – Że to dla niej wszystko trzymasz? Że to jej chcesz wszystko zostawić? Słuchałem cię, zawsze. Wszystko robiłem po twojej myśli, zawsze dla ciebie, dla tej pieprzonej rodziny! I co z tego mam? Bycie pośmiewiskiem Holl!

- Sam to sobie zawdzięczasz, synu – powiedział Euzebiasz.

- Nie nazywaj mnie tak! Ty postawiłeś ją na moim miejscu! Zawsze tak było, najpierw ta twoja pieprzona łajba, potem Miriev i reszta suk, a na końcu ja. I czemu? Bo ma twarz tej wywłoki, którą nazywałeś żoną?

- Starczy, synu.

Zawsze tak było, był „synem” tylko wtedy, gdy miał się zamknąć, gdy miał coś zrobić, gdy czegoś od niego wymagano. Ale gdy szło o podział majątku był tylko śmieciem, który można było kopnąć pod szafę. Gdy trzeba było powiedzieć komuś „dobra robota” to Ski nie istniał. Gdy trzeba było kogoś pocieszyć, podnieść na duchu, to nigdy nie jego.

Gdy potrzebował w nocy kogoś, kto by mu pomógł nastawić ramię, żadnej z jego sióstr nie było przy nim, musiał szukać pomocy u obcych.

- Nie nazywaj mnie synem – powtórzył po raz trzeci, starając się, by w jego głosie słychać było cały gniew, cały smutek i cały zawód, które odczuwał. – Mam nową rodzinę.

I wtedy, po raz pierwszy, zobaczył, jak twarz jego ojca zmienia się, jak niewzruszony spokój ustępuje na niej miejsca czemuś innemu. Nie był to wyraz, na jaki liczył – coś, co chociaż po części odzwierciedlałoby jego własne uczucia. To było coś zimnego, co mogli znać ci, którzy kiedykolwiek weszli Euzebiaszowi Krepsowi w drogę i nie mieli wystarczająco dużo rozumu, by z niej zejść.

- Skirmisz… - wyszeptał mężczyzna. – Ty głupcze.

Ski, zahipnotyzowany przez jego niezwykłe oczy, nie miał szansy na uchylenie się, gdy ojciec wyciągnął do niego rękę po raz drugi.

 


 

Gdy Halfiel w końcu zgasił ostatnie zaklęcie i pozwolił sobie odetchnąć, Hazar już tam był. Nie obchodził go kawałek kryształu, za którym uganiały się i Głębia, i Królestwo. Mogli go sobie wsadzić tam, gdzie słonce nie dochodzi!

Obchodziło go tylko to blade ciało, które wciąż leżało bez ruchu na podłodze, pośród amuletów, porysowane kredą i pokryte zakrzepłą krwią. Obchodziło go to, że piersią anioła poruszał oddech (dzięki ci, Matko, dzięki ci), nawet jeśli nie otwierał oczu, gdy do niego mówił. Ściągnął kurtkę i założył ją ostrożnie na Saturnina, na jego nagie plecy, które wyglądały, jakby smagano je przez pół dnia wierzbową miotłą. Delikatnymi ruchami wygładził mu pióra, starał się obetrzeć krew z twarzy, by przekonać się, jak głęboka jest rana na policzku.

Zachowywał się kompletnie po babsku i nie miał sobie tego za złe.

W tym czasie Halfiel sprzątnął amulety i zatarł pentagram. Zaczął ściągać ciała Głębian w jeden kąt pomieszczenia i obrysowywać je nowymi znakami. Nie patrzył w stronę najemnika i Stróża, jakby chciał dać przyjacielowi czas na ochłonięcie. Wyszedł na kilka minut, przypuszczalnie po to, by zająć się ciałami strażników sprzed domu, a gdy wrócił, pachniał dymem.

Stanął nad Hazarem i czekał w ciszy na jego słowa.

- Możesz odstawić nas do Krepsa? – zapytał najemnik.

Agent uniósł pytająco brew.

- Musimy pogadać, Halfielu – westchnął Hazar, przygarniając Stróża do piersi i wstając z podłogi. – Na poważnie, bez ściemniania, zanim wrócimy do Limbo.

Jego szare oczy zdawały się mówić „Jesteś strasznie pewny siebie, jak na poszukiwanego listem gończym, Haz,” ale anioł nie zaprotestował, po prostu zabrał się za rysowanie przejścia.

Skończył w momencie, gdy ogień zaczął się przedostawać przez deski sufitu.

 


 

Saturnin był pewien, że ten wypadek musiał być widowiskowy. Wszak nie co dzień podrzędny anioł zderza się z rozpędzoną Chalkedrą – a to, że wychodzi z tego zdarzenia żyw, pogłębiało jeszcze niezwykłość zdarzenia.

Tak się czuł, jakby uderzyło w niego coś bardzo dużego i bardzo rozpędzonego. Conajmniej smok bojowy.

Przynajmniej ktoś miał na tyle rozumu, by zabrać go z miejsca zdarzenia i położyć w wygodnym łóżku, nakryć ciepłym kocem. Gdyby jeszcze mogli mu dożylnie podać szklankę wody, byłoby idealnie. Jego ciało było ciężkie, jak granit, poruszenie ręką było praktycznie niewykonalne. Skrzydła miał drętwe, a plecy… zaskakująco, po raz pierwszy od długiego czasu plecy go nie bolały. Pewnie dlatego, że ten ktoś, kto przeniósł go do łóżka (błogosław mu, Panie, to musi być dobra dusza), wykazał się sercem i ułożył mu skrzydła tak, jak powinny leżeć, na boku, lotki prosto. Tak, jak lubił.

Niezwykłym wysiłkiem woli udało mu się otworzyć oczy i pierwszym, co zobaczył była paleta kolorowych plam, które bardzo wolno nabierały ostrości. Gdy już to zrobiły, Saturnin na chwilę zapomniał, jak się oddycha.

Bardzo blisko jego twarzy pochylał się najpiękniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widział. A widział już na własne oczy Regenta Królestwa i, musiał przyznać, duma narodowa, czy nie, ten tutaj nie miał sobie nic do zarzucenia. Absolutnie nic. Idealna cera w odcieniu ciemnej miedzi, kaskady srebrzystych włosów, symetryczne rysy twarzy – które zakłócał jedynie brak prawej brwi, która została najwyraźniej skrupulatnie wygolona. Ale nic to nie ujmowało ideałowi, bo gdy tylko spojrzało się w te oczy…

Mężczyzna wyciągnął do niego dłoń i dotknął delikatnie jego policzka.

I wtedy właśnie Saturnin zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo go ten policzek boli.

- Nic mu nie będzie – powiedział mężczyzna poważnym, suchym głosem. – Szew jest równy, zostanie mała blizna.

Blizna?

- Dzięki, Euzebiaszu – odezwał się znajomy głos.

Saturnin zmusił swoje ciało do ruchu i nieco uniósł głowę, i tak, zobaczył Hazara rozpartego wygodnie na krześle, które stało koło łóżka. Nie poznawał tego pokoju, ale poznawał imię, które padło z ust najemnika.

Euzebiusz. TEN Euzebiasz?

Ski Kreps musiał odziedziczyć urodę po matce. A może został zaadoptowany?

- Interesy wzywają – powiedział zbywająco właściciel zajazdu i ojciec szesnaściorga dzieci. – Wiesz, gdzie mnie znaleźć, Hazar.

Po czym skinął najemnikowi głową i opuścił pokój.

Hazar wyglądał, jakby tylko czekał, aż zamkną się za nim drzwi, bo gdy tylko usłyszał szczęknięcie zamka, od razu nachylił się w stronę Saturnina.

- Jak się czujesz? – zapytał i brzmiał, jakby zależało mu na szczerej odpowiedzi.

Saturnin przez chwilę przerzucał się w myślach przymiotnikami, by w końcu wybrać jeden, który całkiem dobrze sumował jego samopoczucie.

- Upokorzony – powiedział. – Wciąż tracę przytomność i budzę się w nieznanych mi miejscach.

To zdawało się rozwiać większość czarnych chmur, które wisiały nad głową najemnika, który odetchnął lekko i poklepał go po ramieniu.

- Nie każdy może być ultra męskim twardzielem – pocieszył go. – Światu potrzebni są też maminsynkowie. Tylko niech ci to nie wchodzi w krew, co pierzasty?

Saturnin przewrócił oczami i skrzywił twarz w grymasie.

- Mam imię, które… ałć!

…i zapomniał, że, wedle słów Euzebiasza, miał na policzku szwy.

Hazar skrzywił się, gdy anioł jęknął i posłał mu współczujące spojrzenie.

- Naprawdę są małe – powiedział. – Może nawet nie będzie blizny.

Nie wyglądał na przekonanego, więc Saturnin postanowił nie robić sobie nadziei. Sądząc po ostatnim tygodniu, to naprawdę wykpił sie tanio. Jedna blizna to prawie żart po tym, przez co przeszedł.

A właśnie, przez co przeszedł.

- Co się stało? – zapytał. – Pamiętam, że zawlekli mnie do jakiejś piwnicy… jak mnie znalazłeś?

Mogło mu się tylko zdawać, ale uśmiech na twarzy Hazara był lekko wymuszony.

Hazar opowiedział aniołowi o wszystkim, co wydarzyło się od momentu, gdy opuścił ich pokój. Oczywiście, jego wersja wydarzeń była mocno ocenzurowana – nie było powodu, by mówić mu o Kasawim, o tym, co się stało w tej piwnicy. Saturnin nie potrzebował tej wiedzy i najemnik przyznawał, że sam z chęcią by się jej pozbył. Wspomnienia tego, jak z rąk Stróża kapała krew, jak przez jego oczy patrzył na niego jakiś cholerny bazyliszek.

Sam osobiście zadbał o to, by ani kropla krwi nie została na ciele anioła. Miriev potraktowała poważnie jego słowa, zuch dziewczyna, i przygotowała mu wannę wody, w której moczył Stróża tak długo, jak to było konieczne, by oczyścić go z krwi, kredy i wierzchniej warstwy naskórka.

To była tylko informacja – to, co podrzucono Saturninowi. Jakieś plany taktyczne, albo coś, agenci Królestwa nie chcieli powiedzieć. Sądząc po minie Stróża, gdy mu o tym powiedział, dobrze zrobił, że zataił prawdę.

- Czyli, że chodziłem po tej waszej Głębi, wdychałem to wasze powietrze, jadłem to wasze jedzenie… i przez cały czas miałem to coś na sobie?! – wykrztusił Saturnin.

- Niestety – Hazar pokiwał głową. – Jesteś skażony na całe życie, lepiej się z tym pogódź.

- Nie – jęknął anioł.

- Tak – uśmiechnął się demon. Ale zaraz spoważniał. – Co jest złego w naszym jedzeniu?

- Jest wasze.

- Ach, tak.

Ale już wszystko było dobrze. Hazar go uratował, zbirami Hreza zajął się agent Królestwa, którego najemnik absolutnie nie znał. Mogli wrócić do domu, jak tylko Saturnin poczuje się lepiej.

Wszystko było już dobrze.

- No, to pomóż mi usiąść – poprosił anioł, gdy opowieść dobiegła końca. – Muszę się napić.

Hazar nie ociągał się, choć sprawa zaczęła być trochę podejrzana, gdy po podciągnięciu go do pozycji siedzącej, Saturnin nie zabrał ramienia, którym objął go za szyję. Wręcz przeciwnie, trochę je jeszcze zacieśnił, zmuszając najemnika, by oparł głowę na jego obojczyku.

- Ej, pierzasty?

- Wyglądasz, jakbyś… - wymamrotał Stróż i urwał w połowie.

Ale wcale nie musiał kończyć na głos, po prostu uniósł jedno skrzydło i pozwolił, by nakryło skrzydła Hazara – miękkie i ciepłe, i… musiało go to kosztować dużo wysiłku.

Hazar zrozumiał i pozwolił mu na to. Sobie pozwolił uklęknąć przy łóżku i mocniej oprzeć się na piersi anioła. I na to, by w końcu przestać się uśmiechać i zacząć myśleć.

Ach, tak, właśnie po to zrobiono Stróżów, głupi był, że się nie domyślił. Nie byli potężni, nie potrafili się porządnie bronić, ale wiedzieli i na krótką chwilę potrafili uciszyć ból.

Teraz już naprawdę było po wszystkim. Saturnin był bezpieczny, Drop nie zapłacze mu się na śmierć. Drago nie obije mu mordy na kwaśne jabłko. Euzebiusz Kreps dzięki niemu już nie ma pierworodnego syna, a Kasawi już nigdy nie wejdzie mu w drogę.

Będzie się za to smażył w Czyśćcu na wieki.

Ale jeszcze nie teraz. Teraz chciał tak zostać, nie musieć się ruszać, dopóki potok emocji rozrywających mu serce nie przestanie płynąć. Dopóki nie poczuje się trochę mniej, jak brudny sukinsyn, którym jest. To pewnie kolejny grzech, tak kraść skrawki czystości, żeby zakryć nimi najciemniejsze plamy na swojej duszy, ale inaczej nie mógłby funkcjonować.

Wszystkie te obiadki w domu Drago właśnie temu służyły; uśmiechy Drop były dla niego, jak narkotyk, który sprawiał, że przez kilka chwil czuł się ze sobą dobrze i zawsze wracał po więcej.

A teraz ktoś dawał mu całą działkę, tyle, ile mu tylko potrzebne i Hazar nie potrafił odmówić. Saturnin i tak mu wybaczy, bo jest dobrą istotą. Stróże potrafili puścić w niepamięć wiele głupich błędów (a ten jeden nie pamiętał, że tego samego dnia zmasakrował czterech Głębian, którzy chcieli zrobić mu krzywdę).

Będzie dobrze. Jeszcze chwilę i będzie dobrze.

- Saturnin… - odezwał się cicho.

- Tak? – mruknął Stróż.

- Zróbmy to jeszcze raz.

Minuta ciszy, która nastąpiła po jego prośbie była chyba najdłuższą minutą w historii.

- W twoich snach, Hazar.

Tak, wszystko było tak, jak powinno być.

I psiakrew, bo seks był naprawdę fajny.

 


 

- Więc, co z kluczem?

- Oto on, panie.

- A świadkowie?

- Zajęto się nimi.

Westchnienie.

- Dobrze, więc. Możesz odejść.

Książę Magów starał się nie mrugać, gdy klęczący przed nim, odziany na szaro szpieg rozpłynął się w powietrzu.

Cholera, i tym razem mu się nie udało! Od wieków już starał się rozpracować, jak im się udaje ta sztuczka bez pomocy dywanów i za nic nie mógł do tego dojść. Dowódca Malakim z miejsca odmówił dzielenia się sekretami, co było bardzo nieuprzejme, ale nie dało się obejść żadnym sposobem. Malakim odpowiadali wyłącznie przed Regentem i to w bardzo ograniczonym zakresie. Z zasady byli monosylabiczni i wszystko wypowiadali tonem beznamiętnego stwierdzenia faktu – z takimi trudno było negocjować, a uzyskiwanie szczegółowych odpowiedzi na zadane pytania było drogą przez mękę.

Ale byli przydatni, doskonale przygotowani do pełnienia swoich funkcji i dyskretni do bólu. W historii Królestwa jeszcze się nie zdarzyło, by nie wykonali powierzonego sobie zadania.

Tym razem też spisali się na medal.

Razjel zmęczonym krokiem podszedł do ozdobnej kotary wiszącej na jednej ze ścian w jego gabinecie i odgarnął ją na bok. Szeptane zaklęcie odsłoniło więcej niż pomalowaną w gustowny deseń ścianę – za kotarą znajdowała się niewielka wnęka, w której wisiało lustro. Wysokie, jak sam Archanioł, wykonane z polerowanego srebra, w którym nie odbijał się ani gabinet Księcia Magów, ani on sam.

- Ufam, że tym razem upilnujecie go lepiej – przemówił cierpko Razjel do postaci, której twarz pojawiła się na srebrnej powierzchni.

- Ufam, że następnym razem będziecie w stanie utrzymać swoją wiedźmę na wodzy – odpowiedział mu uprzejmie Asmodeusz.

Razjel już czuł zbliżający się ból głowy.

- Nie zapominaj, że Sophia działała w zmowie z waszą wiedźmą – upomniał.

- Zapominasz, że Lilith nikt nie utrzyma na wodzy – odpalił ponuro demon.

Co było, niestety, prawdą.

Ale nie zmieniało faktu, że Asmodeusz był jedyną istotą na świecie, w rozmowie z którą Razjel nigdy nie potrafił wcisnąć ostatniego słowa. Było to poniekąd frustrujące. Dobrze, że znajdywali się po przeciwnych stronach barykady, bo inaczej Michał pewnego dnia zabiłby w szale jednego z nich. Królestwo było zbyt małe, by pomieścić taką ilość urażonego ego i zmierzwionych piórek – powiedziałby pewnie na swoją obronę.

- Nie obawiaj się, Książę Magów, tym razem lepiej go schowamy – obiecał Asmodeusz z odcieniem kpiny w głosie, który Archanioł starał się zignorować. Zgniły Chłopiec nie potrafił mówić inaczej. – Byłaby szkoda, gdyby ktoś wypuścił go na Ziemię z czystej złośliwości.

- Byłaby – zgodził się Razjel, ważąc w dłoni małe, złote puzderko.

I omal się to nie stało, chciał dodać, ale nie zrobił tego. Obaj to wiedzieli, nie było sensu, by stwierdzać oczywiste.

Nie zostało już nic do dodania, więc Archanioł wyszeptał kolejne zaklęcie i wyciągnął dłoń z pudełeczkiem w stronę lustra. Gdy tylko jego palce dotknęły jego powierzchni, ta zafalowała lekko i wyłoniły się z niej smagłe palce.

Asmodeusz cofnął rękę, w której znajdowało się puzderko i po raz kolejny pomyślał, że to lustro to bardzo ciekawy wynalazek. Po drugiej stronie Książę Magów skinął mu sztywno głową.

- Żegnaj, Asmodeuszu – powiedział.

- Do nie-usłyszenia, Razjelu – odpowiedział Asmodeusz.

Archanioł był zarozumiały, jak stara praczka i sztywny, jak kij od szczotki, ale miał łeb na karku i był przeciwnikiem, z którym niemądrze było zadrzeć – Asmodeusz szanował go za to, więc skinął mu głową na pożegnanie, jak równemu sobie. Gdy obraz w lustrze zgasł, demon uniósł do twarzy pudełeczko i otworzył je.

Wewnątrz, na – a jakże! – poduszeczce z czerwonego atłasu (czy pierzaści mogli by być jeszcze bardziej przewidywalni?) leżał kawałek kryształu, który kiedyś był kostką, ale z czasem trochę się ukruszył i teraz bardziej przypominał odłamek szkła.

Odłamek szkła, w którym znajdował się klucz – Imię, słowo wezwania – jednej z największych bestii, które istniały we wszechświecie. Jednej z trzech, które Pan stworzył, a potem zesłał w czeluście Ziemi, by tam spały, czekając na Dzień Sądu.

Wezwanie ich przed czasem było tak przerażająco proste. Jedno słowo, jeden dźwięk, który raz wymówiony, nie może zostać cofnięty.

Jedno imię przechowywano w Królestwie. Drugie ukryto na Ziemi, w imię zasady, że najciemniej pod latarnią.

- A dla ciebie, Behemocie, będziemy musieli znaleźć nowe miejsce – powiedział Asmodeusz, zamykając puzderko.

 


 

Hazar czuł się dużo lepiej. Saturnin spał, najwyraźniej pół godziny tulenia rozklejającego się na jego piersi demona było wszystkim, na co miał siłę. Zasnął, gdy tylko jego głowa dotknęła poduszki – ale nie wcześniej, niż najemnik zagroził mu, że jeżeli piśnie komukolwiek choć słowo o tym zdarzeniu, to straci kilka ważnych części ciała. Anioł uśmiechał się, zasypiając.

Hazar zamknął za sobą drzwi jego pokoju i pacnął dłonią Sivę, która śmiałą się z tego, jaka to z się niego miękka klucha zrobiła. Ale czuł się lepiej, więc na pacnięciu poprzestał.

Głupio było wkurzać broń, którą walczył o życie.

Euzebiasza znalazł w pokoju, który dzień wcześniej wynajęli z Saturninem. Właściciel zajazdu obmierzał próg i kręcił głową nad wykręconymi kawałkami metalu, które jeszcze kilka godzin temu były zawiasami. Na jego widok zwinął suwmiarkę i przestał mamrotać do siebie.

- Chciałem ci podziękować – Hazar odezwał się pierwszy. – To wszystko tak głupio wyszło, nie chciałem ci sprawiać żadnych kłopotów. Przykro mi… z powodu syna.

Mężczyzna wzruszył ramionami i odpowiedział z całkowitą powagą:

- Niepotrzebnie, ja nie mam syna.

Hazar poczuł, jak żołądek skręca mu się nieprzyjemnie.

- A brew to ci sama odpadła – wypalił, zanim zdążył się nad tym zastanowić.

- Pomyliłem się przy goleniu – rzucił Euzebiasz.

I, jak gdyby nigdy nic, wrócił do oceniania szkód, które poniosły jego drzwi.

- Założę się – mruknął najemnik.

W końcu doczekał się reakcji. Ramiona demona zesztywniały, a jego głos był cichy i pełen jadu, gdy odpowiadał, stojąc do niego plecami.

- Nie osądzaj mnie, Hazar, nie masz tego przywileju.

- Ja, osądzać? Ez, powinieneś wiedzieć lepiej. Chciałem tylko wiedzieć… nie mógł być aż tak zły.

Miał nadzieję, że Moresz przesadzał, opisując sytuację rodzinną Krepsów.

- Opuścił rodzinę i sprzymierzył się z tym ścierwem, zszargał moje dobre imię. Nie wiem, jak ty się wychowałeś, Hazar, ale my nie wybaczamy takich rzeczy. A teraz zabieraj tego swojego anioła i wynoś się z Holl, zanim moja przyzwoitość się wyczerpie. Bo wtedy ja pierwszy po niego pójdę.

Hazar zasalutował plecom Euzebiasza i ruszył w stronę klatki schodowej. Po drodze minął dwie z córek demona, obie piękne, jak ich ojciec. Obie z wygolonymi brwiami.

Jednak Moresz się mylił. Ktoś, kto wysyłał listy z pogróżkami do każdej dziewczyny, która dała kosza jego synowi, nie mógł być aż tak obojętny, jak mogłoby się wydawać.

Szkoda tylko, że Ski nie dowiedział się o tym za życia.

Choć, gdyby Euzebiasz tego nie załatwił, Hazar przypuszczalnie sam skułby dzieciakowi mordę tak, że zęby trzeba by było usuwać mu z kręgosłupa.

Pozostało mu już tylko jedno.

Wszedł z zajazdu i skierował się stronę pierwszego baru, który wpadł mu w oko. Niezbyt gościnny przybytek, ale to dobrze, nie chciał tłoku. Zamówił piwo i zagroził barmanowi śmiercią, jeżeli poczuje w nim choć kroplę wody, po czym znalazł sobie wygodne miejsce pod oknem i czekał.

Po jakiś dwudziestu minutach naprzeciw niego usiadła odziana w szary płaszcz postać.

- Nie zabijesz go – powiedział najemnik.

Nie brzmiało to, jak żądanie, ale było blisko.

- Nie mam powodu – odpowiedział ostrożnie Halfiel.

Obaj byli na tym weselu, obaj lubili Drop.

- A mnie?

Tu odpowiedź zajęła trochę dłużej.

- A pozwoliłbyś mi? – zapytał anioł z nutką humoru w głosie.

- Absolutnie nie, stary – Hazar pokręcił głową, szczerząc się od ucha do ucha. – Mam jeszcze sporo do zrobienia na tym padole, a ty, sorry za prawdę, jesteś trochę za cienki w uszach.

A wiec wrócili na znajomy grunt. Dobrze. Halfiel odetchnął.

- Mój partner głupio oberwał – powiedział. – Więc raport złożę tylko ja.

- A co w nim będzie? – zainteresował się najemnik.

- Niestety, ani słowa o tobie, za dużą masz już głowę. Umniejszę twoje zasługi, bo w końcu to wina Hreza, a wy obaj napatoczyliście się przypadkiem.

- Kurcze, masz lepszą pamięć ode mnie, skoro to pamiętasz.

- Pewnie dlatego, że byłeś pijany.

- Zapewne.

Tak, Halfiel mógł być sobie Malakim, ale to nie zmieniało faktu, że był również przyjacielem Hazara. A w Limbo przyjaciele byli cenni.

- Haz.

- Tak?

- Nie mów Avarielowi, ani Drago. To… to już jest i tak trudne.

- Stary, przecież mnie znasz.

Anioł westchnął.

- Znam. Czego chcesz?

Demon spojrzał na niego kątem oka i prawie wyszeptał w kufel, który trzymał przy ustach:

- Jak dobrze znasz się na Kodeksie Stróżów?

Halfiel nawet nie próbował udawać zaskoczenia.

- Męskie Chóry, czy żeńskie? – zapytał tylko.

 


 

Saturnin starał się nie przewrócić, gdy rozpędzony młody anioł rzucił się na niego, gdy tylko zamknął za sobą drzwi gabinetu przeora. W akcie desperacji oparł się o ścianę i odwzajemnił niezgrabnie uścisk, którym obdarzył go Ananiasz.

- Witaj w domu, Saturninie! – głos młodzieńca trząsł się nieco, a jego oczy szkliły się trochę. – Jak to dobrze, że już wróciłeś, tak się wszyscy martwiliśmy. Przeor prawie osiwiał, gdy okazało się, że nie można cię znaleźć.

Na to Saturnin uśmiechnął się ponuro.

- Właśnie dał mi odczuć, jak bardzo tęsknił – powiedział.

Jeszcze mu w uszach dzwoniło po przemowie, którą powitał go przełożony. Przez godzinę musiał stać i słuchać, jaki to jest nieodpowiedzialny i jak wszystkich zmartwił, jak z jego winy musieli przestawiać grafik i lepiej żeby natychmiast poszedł przeprosić swojego zastępcę za niedogodności, które mu sprawił. Sekretarz przeora, Malahiel, rzucał mu co jakiś czas współczujące spojrzenia, co trochę poprawiło sytuację, ale nie na dłuższą metę

- Aj tam, przeor taki już jest – Ananiasz machnął ręką. – Gdybyś go zobaczył, jak cię nie było, to zupełnie inna historia. A mówiąc o historiach, to co się tak naprawdę stało? Po Zielonej Wieży krąży tyle opowieści, że nie wiadomo w co wierzyć. Co się stało, Saturninie? Podobno wplątałeś się w akcję wywiadu! Czemu masz na sobie taki ubrania? I co ci się stało w policzek? Naprawdę byłeś w Głębi?

Saturnin westchnął w duchu. Miał nadzieję na chwilę spokoju, ciepły prysznic, zmianę ubrań. Wciąż miał na sobie to, co dostał od córek Euzebiasza Krepsa, gdy okazało się, że z jego własnych ubrań zostały jedynie strzępy. Dziewczyny przez godzinę spierały się nad jego głową, w czym mu będzie najlepiej, a, gdy się w końcu zgodziły, Saturnin wyglądał, jak młody książę. Dostał nawet tasiemkę do związania włosów! Głupio mu było tak paradować po dormitoriach, czuł się, jak przebieraniec.

A co do opowiadania historii…

Nie wiedział, jak Hazar to zrobił. Jakie sznurki pociągnął, by jeden z Malakim zgłosił się do przeora Justyna z informacją, że jego Stróż brał udział w ściśle tajnej operacji, od której zależały losy Królestwa – o której nie może mówić, bo to ściśle tajne i lepiej, żeby go zostawić w spokoju, bo i tak nic nie powie.

I lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział, dobrze? Ściśle tajne, rozumiemy się?

Przeor Justyn nie miał wiele do powiedzenia w starciu z takimi argumentami, musiał przebaczyć Saturninowi złamanie Kodeksu i wyprawę do Głębi. Wybaczył mu nawet stratę kompletu szat, klucza i kuli, choć bolał nad nimi dobre dwadzieścia minut.

- Chodź, pewnie jesteś głodny – trajkotał Ananiasz, ciągnąc go za rękę korytarzem. – Pójdziemy do stołówki, Ifriel jeszcze tam jest, powinien dać nam coś na ząb. Opowiesz mi wszystko, prawda?

Saturnin nie mógł się do niego nie uśmiechnąć.

- Dobrze, ale ostrzegam, to idiotyczna historia – zastrzegł. – Nie musisz w nią wierzyć.

 


 

Przeor Justyn opadł na krzesło i potarł skronie palcami. Malahiel postawił przed nim kubek herbaty miętowej, za co starszy anioł podziękował wylewnie.

- No, i wrócił – powiedział sekretarz swoim zwyczajowo pogodnym głosem. – Trzeba się było tak umartwiać?

Justyn zrobił kwaśną minę i upił łyk herbaty. Ach, niebiańska.

- To mądry chłopiec – ciągnął dalej Malahiel, zajmując miejsce przy swoim biurku. – Przeor nie powinien go tak strofować.

- Młodzież trzeba trzymać krótko – odparł stary anioł. – Bo inaczej rozlezą się po kątach i nigdy już nie będzie ładu w Królestwie!

- Przeor przesadza. Saturnin jest na tyle mądry, by trzymać się z daleka od kłopotów.

- To samo mówiliśmy o Sevarielu – powiedział cicho przeor. – I jak to się skończyło?

Na to Malahiel nie miał gotowej odpowiedzi. Spuścił głowę i zabrał się za sortowanie dokumentów czekających na podpis przełożonego.

- Są zupełnie inni – odezwał się po chwili. – Saturnin jest mądrzejszy.

- Ale nie zawadzi być ostrożnym – dokończył przeor. – A teraz daj mi te teczki z urzędu, trzeba je w końcu odesłać, bo się biedacy epilepsji nabawią. Szkoda mi ich nie będzie, ale pewnie znów wykorzystają to jako pretekst do stworzenia kilku nowych formularzy.

- Już, proszę przeora.

- Podpisz to, podpisz tamto… czy my przypadkiem nie zabijamy lasów, drogi Malahielu?

- O tym chciałem z przeorem porozmawiać. Widzi przeor, na Ziemi mają takie coś, jak Internet…

 


 

Epilog.

- I na co ci to było? A już tak dobrze ci szło.

Co, czyj to był głos? Brzmiał, jak świętej pamięci ciotka Agata, gdy ochrzaniała go za coś.

- Pracowałeś nad sobą tyle czasu. Tydzień mnie nie ma, a ty co?

Co zrobił? Przecież nic nie zrobił… chyba że chodziło o ten wypadek. Bo to był wypadek! Skąd miał wiedzieć, że motory są takie wywrotne? Zwłaszcza, na chodnikach!

Zaraz, moment, co on gadał? Co go w ogóle podkusiło, żeby kupić ten motor i szaleć nim po mieście?

- Też chciałbym wiedzieć, Tomku.

Ledwo udało mu się uchylić opuchniętą powiekę, ale zrobił to, bo poznawał ten głos. Był pewien, że to nie Alicja, ani Michał, koledzy z firmy, którzy wpadali do niego codziennie, żeby dać mu znać, jak tam się mają projekty i czy biuro się już rozpadło, czy jeszcze nie. Znał ten głos bardzo dobrze, ale nie mógł dopasować go do żadnej z twarzy, które miał w pamięci.

Ta myśl urwała się, gdy tylko udało mu się skupić wzrok.

Był w delirium, tak, to na pewno to. W końcu zaaplikowali mu morfinę i dostał lotów. Albo był umierający. To by tłumaczyło fakt, że na krześle przy jego szpitalnym łóżku siedział…

Nie pomyśli tego słowa. Absolutnie nie! Był realistą, ateistą i nie wierzył w takie rzeczy!

Co nie zmieniało faktu, że siedzący przy nim młody mężczyzna miał skrzydła. Prawdziwe skrzydła, nie te atrapy, które przyczepiali sobie przebierańcy. Te ruszały się, gdy… On oddychał, pióra przemieszczały się na nich, długie lotki zamiatały podłogę. Aureoli nie było, choć nie była potrzebna – od całej sylwetki… gościa biło miękkie, złociste światło.

Był piękny. W oczywisty, bezdyskusyjny sposób, który nie kazał Tomkowi zastanawiać się nad swoją orientacją seksualną. Po prostu w życiu nie widział nic piękniejszego, niż ta istota.

Do momentu, w którym zakryła twarz dłonią i zaczęła szeptać.

- Przepraszam. To wszystko moja wina, nie powinienem cię zostawiać, nie powinienem się zadawać z tym idiotą! Powinienem zostać przy tobie i strzec cię, jak przykazano… jestem beznadziejnym Stróżem, przepraszam cię, Tomku.

W jego głosie było słychać ból i Tomek czuł go w swoim ciele. Zaczynało mu brakować oddechu, a oczy zawilgotniały. Chciał mu powiedzieć, że to wcale nie jego wina, żeby przestał mówić głupoty! Chciał go przycisnąć do piersi i uspokoić. Ale nie mógł wydusić z siebie słowa, nie mógł sięgnąć do niego, bo to jego cholerne ciało było całe w gipsie, bandażach i naszprycowane prochami! Też sobie znalazł moment na szaleństwa! Motor, Jezu, po co mu był ten pieprzony motor? Przecież nienawidził jeździć! Po kiego gnata ścigał się z tymi wyrostkami po ulicach Warszawy?

A teraz ta niesamowita istota obwiniała siebie za jego głupotę! Co mu odbiło?!

- Przestań się mazać, pierzasty! – odezwał się nagle inny głos, mocny i niski.

Istota natychmiast podniosła głowę i spojrzała przez ramię w stronę drzwi – Tomek chciał podążyć wzrokiem w tamtą stronę, ale okazało się, że nie bardzo może. Jego ciało zdecydowało, że ma dość wysiłków, jak na jeden dzień i zamknęło oczy.

- Ha…zar?

- Klient przeżył, nie ma co oczu wypłakiwać.

- Co ty tu robisz?

- Mój nowy Klient zaraz się tu wpakuje. Chodź, na dole mają barek, skoczymy na kanapki.

- Ale ja nie…

Reszty Tomek nie usłyszał. Odgłos otwieranych drzwi zagłuszył resztę rozmowy.

- Dzień dobry! – powiedział wesoły, młody głos. – Jak się pan dziś czuje, panie Kownacki? Mam na imię Marcin i jestem pana fizjoterapeutą. Co my tu… skomplikowane złamanie podudzia z przemieszczeniem, jejku, ależ się pan załatwił, nie ma co! Ale spokojnie, doprowadzimy pana do ładu raz dwa!

„Marcin” był stanowczo zbyt pełen entuzjazmu. To nie on leżał na łóżku, związany bandażami i nafaszerowany lekami aż miło. Tomek już miał mu to powiedzieć, ale zdecydował, że jednak tego nie zrobi. Kto wie, może i on był wytworem jego wyobraźni? A co, jak co, ale Tomek Kownacki nie gadał z majakami!