Chapter 1: 1.
Chapter Text
Za starym elfim mostem droga wiodąca od Białychwód w góry robiła się coraz trudniejsza i bardziej niebezpieczna.
Elfy księżycowe poprowadziły ten szlak z sobie znanym kunsztem, ale stulecia śnieżyc i lawin w Górach Kryształowych nie pozostały bez wpływu na stan drogi. Były więc miejsca, gdzie resztki bruku, kamiennej balustrady i przydrożne latarnie leżały dawno na dnie przepaści, a wędrowiec musiał szukać sposobu, żeby pokonać ten odcinek inną trasą.
Ziven, Eudokia i Haseya dotarli do pierwszego takiego miejsca tydzień temu, kiedy zauważyli, że ściga ich imperialny oddział. Wtedy zawrócili i od tego czasu wydarzyło się… no, sporo. Dość, żeby spędzili w Białychwodach jeszcze tydzień.
W innych okolicznościach Ziven by na ten tydzień nie narzekał, ale ludzka maska istoty, którą Ember uwolniła wywoływała w nim dreszcze. Była zbyt ludzka. Zbyt zwyczajna. I ta istota za bardzo robiła do Ember słodkie oczy.
Co prawda istota okazała się agresywna tylko wobec imperialnych żołnierzy, ale Ziven nie zamierzał zapomnieć, jak cały bałagan z grobowcem się zaczął. Przynajmniej istota nie zamierzała im towarzyszyć… no, nie do końca przynajmniej.
Ziven westchnął. Albo będzie myślał o tym, albo o miejscu, gdzie elfia droga kończyła się w przepaści. Jedno i drugie nie nastrajało optymistycznie. Stroma ścieżka co prawa odbijała w bok, szlak przemytniczy, którym już niejedna grupa rozumnych istot wraz z wierzchowcami i jukami pokonała góry, ale zapewne niejedna grupa spadła też w przepaść – albo spotkała się z mieszkańcami gór, nie zawsze gościnnymi.
Albo góry, albo równina, gdzie imperiali zwiadowcy pewnie już donieśli swoim dowódcom o porażce w Białychwodach, albo same Białewody i…
– Czy zamierzasz być taki skwaszony przez resztę drogi? – spytała Eudokia, szturchając go łokciem w bok.
– Widzisz, co mamy przed sobą!
– Ścieżka w górę jest tam – odparła Eudokia. – Chodź, Drago, pokaż Zivovi, drogę, skoro on ewidentnie ma jakiegoś pecha w percepcji – dodała, czochrając psowilka za rudym uchem.
Drago wydał entuzjastyczne szczeknięcie.
– Ktoś musi się krzywić, skoro wszyscy jesteście tacy radośni – mruknął Ziven.
Nie, nie przeszkadzało mu, że Drago, zdrajca, podreptał za resztą drużyny. Nie przeszkadzał mu dobry humor Eudokii. Nawet nie Ember, wyraźnie pijana nową mocą, o dziwo, tak długo, jak nie musiał patrzeć na jej czymkolwiek-ta-istota-była. Przepaść też mu nie przeszkadzała.
Spojrzał na leżący kilka metrów w dole kawałek kamiennej latarni. Starożytne elfy księżycowe nawet ten górski szlak musiały ozdobić, więc wśród pokruszonych kamieni widać było zatarte przez czas i żywioły ornamenty i wizerunek Esuna, bóstwa dróg i wędrowców. Esun leżał tam jak ostrzeżenie: nie idźcie dalej tą drogą.
– Mam nadzieję, że ta będzie lepsza – mruknął Ziven. – Prosimy o twoją opiekę, o lampę w ciemności, o ogień na postoju, przyjazne spotkania – wypowiedział słowa modlitwy.
Pociągnął wodze konia i ruszył wąską ścieżką pnącą się w głąb gór kryształowych.
Ścieżka choć z dołu wyglądała na stromą, nie była najgorszą drogą, jaką Ziven w życiu przemierzył. Konie początkowo z trudem wspinały się pod górę, ale potem szlak stawał się na powrót dość szeroki, by nie miały problemu z przejściem. Miejscami skała wyglądała, jakby wykuto ją i wyrównano pod drogę. Nic dziwnego, skoro po tym, jak elfy księżycowe przestały uważać ten szlak za istotny, krasnoludzkie cesarstwo wykorzystywało go do własnych celów. Jednak teraz także i krasnoludzkie cesarstwo upadło, zmiecione rewolucją. Naturalna kolej rzeczy – państwa podnoszą się i upadają, na ich miejsce wyrastają nowe…
Krasnoludy zdążyły wykuć też tunel, do którego właśnie dotarli. I one nie oparły się pokusie ozdobienia wlotu – jakże inaczej wyglądały ich ornamenty w porównaniu z elfickimi. Masywniejsze, mocniej osadzone w ziemi, niż delikatna sztuka elfów, ale też nie pozbawione wyrafinowania. I krasnoludy pomyślały o ustawieniu na drodze i w tunelu latarni. Te jednak, choć nie uległy zniszczeniu, dawno nie były zapalane.
U wlotu tunelu Ember przystanęła, uniosła dłoń. Światło zatańczyło na jej palcach. Ziven jęknął.
– Naprawdę musisz?
Ember wzruszyła ramionami.
– Jeśli masz tak krótką pamięć, to przypomnę ci, że akurat ten czar znałam wcześniej.
– Wcześniej nie szastałaś czarami – przypomniał jej. – Mamy alchemiczne światła i latarnie. Nie musisz się popisywać.
– Wcale się nie popisuję – zaprotestowała Ember.
Haseya rzuciłu jej podejrzliwe spojrzenie. Przynajmniej nu. Jedynu sojusznicze, na jakie Ziven – poza Drago, rzecz jasna – mógł liczyć w tym bałaganie.
To kilka dni podróży, pomyślał. A Ember przejdzie. Przyzwyczai się do mocy i do kimkolwiek-jest-ta-istota. Może nie wszystko będzie jak dawniej, ale jakoś się ustabilizuje, zanim konsekwencje tego, co stało się w Białychwodach przyjdą ugryźć w dupę.
– Idziemy, Drago – powiedział.
Psowilk przynajmniej nie bał się wejść do ciemnego tunelu. Pewnie nie zastanawiał się nawet, jakie potencjalnie groźne istoty zamieszkiwały Góry Kryształowe, zarówno na powierzchni, jak i pod ziemią. Co oczywiście nie przeszkadzało mu być czujnym – to było zadanie Zivena i Drago, zachować czujność, wypatrywać potencjalnego niebezpieczeństwa, zwracać uwagę na dźwięki, zapachy, obecność innych istot na wiodącym częściowo przez wykute tunele, a częściowo przez jaskinie szlaku.
Całe Góry Kryształowe pocięte były tunelami niczym kawałek dobrego sera z Rownicy. Ziven miał mapę zabraną z Białychwód od Welesława, ale wiedział, że była niekompletna. Pokazywała trasę, którą zamierzali przeprawić się przez góry i kilka dróg poza nią – wiodących do różnych części krasnoludzkiego cesarstwa. Teraz krasnoludy nie pilnowały tych dróg, więc można spodziewać się było na nich panoszących się potworów oraz goblinów. Zwłaszcza tych ostatnich. Z goblinami był problem – przynajmniej w innych częściach świata. Krasnoludzka rewolucja sprawiła, że ośmieliły się, opuściły dawne siedliska i często zbierały się w rozbójnicze bandy. Nie zawsze, rzecz jasna, i może niekoniecznie teraz – ale Ziven nie bardzo miał ochotę, żeby napadły ich gobliny.
Zwłaszcza, że w obecnym stanie Ember gobliny byłyby skazane na bardzo bolesną porażkę.
Ale to nie ślad goblinów Drago wywęszył gdy zapuścili się już dość głęboko, by tunel przeszedł w naturalną jaskinię. Psowilk zatrzymał się, pociągnął kilka razy nosem i szczeknął ostrzegawczo. Jego głos rozbrzmiał echem w odległych korytarzach.
Ziven zbliżył się z alchemicznym światłem. Na kamiennym podłożu leżało całkiem świeże i całkiem niestety woniejące łajno. Ziven skrzywił się. Tym razem nikt nie mógł powiedzieć, że nie miał powodów.
– Wszystkie plany piekielne, co tak cuchnie? – spytała Eudokia. – Gorzej niż w kanałach w Ertyros – dodała. Rzeczone kanały miała kiedyś okazję zwiedzić.
– Abnauayu zostawił produkty przemiany materii.
– Ugh. Czemu to tak śmierdzi?
– Bo gówno z reguły śmierdzi. I abnauayu śmierdzą. Dodaj dwa do dwóch.
– Właśnie próbuję i wcale mi się to nie podoba.
– Wdepnięcie w gówno to najmniejszy problem, jaki możemy teraz mieć – oświadczył Ziven.
– Abnauayu oznaczają teren – odgadłu Haseya.
– Ten się czuł tu dość bezpiecznie, więc tak, to coś na kształt ich terenu. To znaczy, że jest szansa że się na jakiegoś natkniemy. Może więcej niż jednego, jeśli będziemy mieć pecha. Na szczęście, w tej chwili żaden nie krąży w pobliżu. Drago by go wyczuł, prawda?
Psowilk szczeknął na potwierdzenie tych słów.
– No cóż, pozostaje nam zachować ostrożność – uznału Haseya.
Ember na szczęście nie powiedziała nic, choć Ziven był pewien, że nie przeszkadzała by jej walka. Pamiętał, jak atakowała aegejskich żołnierzy promieniami energii – i jak potem ćwiczyła nowe umiejętności na szerokiej łące pomiędzy miasteczkiem a wierzą Welesława. Pewnie czekała na okazję do ponownego zastosowania ich w praktyce.
To nie tak, że Ziven nie mógł tego zrozumieć, ale wolał tę Ember, która swoich niewielkich magicznych umiejętności używała ostrożnie i subtelnie, zdając się raczej na zwinność i spryt. Ember-złodziejka była czymś znanym, Ember-warlock to zupełnie nowe zjawisko, którego Ziven nie rozumiał i któremu chyba do końca nie ufał.
Gdyby powiedział to Eudokii i Haseyi, te wyśmiałyby go. Eudokia wytknęłaby mu, jak mało miał zaufania do niej i Ember na samym początku znajomości. Czy jednak naprawdę paranoją była ostrożność przy kimś, granicy czyich mocy się nie zna?
Czy paranoją było to, że Ziven obawiał się, że cokolwiek zaszło w starożytnym grobowcu, mogło wpłynąć na Ember bardziej, niż ona sama przypuszczała? To nie było wygodne – obserwować przyjaciółkę z podejrzliwością i jeszcze milczeć na ten temat. Bo ile razy Ember by nie zapewniała, że jest nadal sobą i że kimkolwiek-jest-ta-istota nie ma niecnych zamiarów, tyle razy w głowie Zivena kłębiły się podejrzliwe myśli. A co, jeśli…?
Nie można tak po prostu zawrzeć paktu ze starożytnym bóstwem (czy tam byłym bóstwem, trudno jednoznacznie ocenić, czy ta istota nadal się jako bóstwo kwalifikowała) i nie ponieść konsekwencji. Ember mogła mówić, że jest tego świadoma, ale co, jeśli…
Co, jeśli.
Zacisnął zęby. To nie było coś, o czym powinien teraz myśleć. Miał zadanie do wykonania – przeprowadzić pozostałych przez górski szlak bezpiecznie, wypatrywać i nasłuchiwać potencjalnego niebezpieczeństwa. I, w tej chwili, znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg.
Mapa pokazywała, że niedaleko powinien znajdować się węzeł przecinających się szlaków. W takich miejscach krasnoludy kiedyś umieszczały zajazdy. Powinna być tam kawerna, jeśli nie opanowały jej potwory…
W kawernie płonął ognień: dostrzegli to z daleka, choć sprytny system wentylacyjny sprawiał, że nie poczuli dymu. Jeśli jednak ktoś zapalił ogień, oznaczało to rozumne istoty. Innych podróżnych na szlaku.
Podróżnych było dwóch – dwie niskie, szerokie w ramionach postaci siedzące przy ogniu. Jedna podniosła się – Ziven dostrzegł młodego krasnoluda o gładko ogolonej twarzy i szerokim uśmiechu.
– Towarzysze! – wykrzyknął krasnolud, kiedy tylko Ziven i reszta zbliżyli się. – Cóż za szczęśliwe rządzenie losu, że spotykamy się w tym miejscu.
Ziven, Eudokia, Ember i Haseya popatrzyli po sobie.
Dwóch krasnoludów samotnie podróżujące opuszczonym szlakiem zajętym przez abnauayu? Musieli mieć wiele szczęścia, skoro dotarły tutaj.
Nie mieli żadnego jucznego zwierzęcia ani dużych bagaży. Ziven dostrzegł dwa… nie, trzy plecaki przy ogniu. Gdzieś musiał się kręcić trzeci, khem, towarzysz.
– Witajcie – odezwała się Eudokia, gdy cała reszta postanowiła zachować milczenie. – Dobrze wiedzieć, że będziemy mieć towarzystwo na postoju. Możemy wprowadzić konie?
Drugi krasnolud był nieco starszy – ciemne włosy nieco miał przypruszone siwizną. W jego twarzy i zachowaniu nie było nic, co wskazywałoby że podziela entuzjazm młodszego. Przeciwnie – sprawiał wrażenie czymś podenerwowanego. Podniósł się i podszedł do wierzchowców.
– Zaprowadzę – zaoferował i zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, już miał w dłoni uzdy.
Wyglądało to trochę, jakby próbował skierować uwagę nowoprzybyłych w jedną część kawerny, unikając innej.
Ziven podniósł brwi. Zerknął na pozostałych, ale jeśli coś zauważyły, to nie dały po sobie znać.
– Siadajcie, towarzysze! – odezwał się młodszy krasnolud. Czy jego entuzjazm był autentyczny, czy może miał zamaskować zdenerwowanie? – Czy możemy jakoś pomóc? Nasze zapasy nie są wielkie, lecz zawsze jesteśmy gotowi rozdzielić je tym, którzy potrzebują bardziej, niż my sami!
– Nie brakuje nam niczego, dziękujemy – powiedziału Haseya.
Eudokia usiadła z zadowolonym westchnieniem. Długi marsz i jeszcze ciągnięcie za sobą wierzchowca odbił się na jej samopoczuciu. Choć nie skarżyła się, była zaczerwieniona na twarzy i oddychała płycej, niż zazwyczaj. Ziven też czuł, że nogi zaczynają dawać mu się we znaki. Gdzieś jeszcze w Białychwodach musiał przedziurawić podeszwę buta i droga po kamieniach nie była mu tak obojętna, jak powinna – a przecież z całej drużyny to on cieszył się zawsze najlepszą kondycją.
W każdym razie – odpoczynek należał się im wszystkim.
– Dokąd zmierzacie? – zainteresował się starszy krasnolud, kiedy już zdjął z koni siodła i juki.
– Na drugą stronę gór, do Kallis – powiedziała Ember. – W Chowinie rozłożyli się cesarscy.
– Aegei postanowili zająć księstwa? – zainteresował się starszy krasnolud.
– Możliwe. Nie wiemy. Dwa tygodnie spędziliśmy w Białychwodach.
– Białychwodach? – zdziwił się młodszy.
– Desecrata Valles – poinformował go starszy.
Dawna, elfia jeszcze nazwa. Bardzo adekwatna, biorąc pod uwagę, co tam znaleźli. Ziven powstrzymał się przed złośliwym uśmiechem. Ktoś powinien przewidzieć, że takie nazwy nie biorą się znikąd.
Kiedyś, wcześniej dolina nosiła jeszcze inną, ale jak ona brzmiała wiedział tylko ten-kimkolwiek-był-upadły-bóg, którego uwolniła Ember.
Młody krasnolud kiwnął głową, kompletnie bez zrozumienia. Ta stara elfia nazwa nie mówiła mu nic.
Na ognisku obaj mieli ustawiony kociołek i dzbanek na gorącą wodą. Pachniało zupą z jaskiniowych grzybów, doprawioną jakimś rodzajem porostów. W środku pływały kawałki mięsa – pewnie suszonego – i pokruszone suchary. Posiłek podróżnika na szlaku. W dzbanku gotowały się jakieś zioła, których zapachu Ziven nie mógł zidentyfikować.
Drago zainteresował się zupą. Usiadł przed krasnoludami i zrobił minę biednego pieska, którego nikt nie karmił (od ostatniego razu). Ziven fuknął na niego.
– Nie żebraj. Mam jedzenie dla ciebie.
– Wygląda na głodnego – zauważył młody krasnolud.
– Tak, zawsze tak wygląda, nawet tuż po posiłku. Teraz akurat jest głodny. Zaraz go nakarmię.
Eudokia wyciągnęła skądś swój dzbanuszek do parzenia kawy. Jakim cudem zamierzała potem spać, Ziven nie wiedział. W najgorszym wypadku przydzieli jej się pierwszą wartę.
Przez jakiś czas cała szóstka – i psowilk – siedziała w milczeniu, przygotowując i jedząc swoje posiłki. W końcu starszy z krasnoludów - Hanys, tak się przedstawił, podczas gdy młodszy nazywał się Selwa – odchrząknął.
– Chciałbym was przeprosić, towarzysze – powiedział.
– Za co? – zdziwiła się Ember.
– Początkowo mogłem wydawać się nieufny i opryskliwy. To wynikało z nieciekawej sytuacji, z jakiej ja i Selwa się znaleźliśmy. Ale to, że przybyliście to prawdziwe zrządzenie losu i może będziecie w stanie nam pomóc. Wyglądacie na najemników, poszukiwaczy przygód, prawda?
Drużyna popatrzyła po sobie.
– Prędzej to drugie – powiedziału Haseya ostrożnie.
Choć prawa była taka, że odróżnić jedno od drugiego bywało bardzo trudno, o ile w ogóle istniała jakaś różnica. Ale tak, Ziven też wolał myśleć o sobie jako o „poszukiwaczu przygód”. To implikowało kierowanie się większą ilością zasad moralnych, niż tylko pragnieniem zarobku.
– To się doskonale składa, towarzysze – w głosie starszego z krasnoludów można było usłyszeć ulgę. Młodszy też wydał z siebie zadowolone westchnienie. – Widzicie, zostaliśmy wysłani na ważną dyplomatyczną misję, od której zależy spokój i dobrobyt mieszkańców Gór Kryształowych. Tylko, że niestety niedługo przed tym, jak udało nam się tutaj schronić popadliśmy w kłopoty. W poważne kłopoty.
Selwa kiwnął tylko ponuro głową. Teraz było widać, że wcześniejszy entuzjazm nie był całkowity, że i jego gnębiło coś nieprzyjemnego i ponurego.
Wspaniale, pomyśał Ziven. Krasnoludzka dyplomacja…
Nie, że nie rozumiał, przynajmniej częściowo, ideałów, na których zbudowana była Republika Ludu Gór Kryształowych, jak szumnie nazywało się porewolucyjne krasnoludzkie państwo. Koncepcje zawarte w Czerwonym Manifeście zdecydowanie były mu bliższe, niż wszystko, co słyszał o wcześniejszym krasnoludzkim cesarstwie. Czerwony Manifest zresztą czytał – był wtedy bardzo młody, a Opiekunka Drzewa uważała, że każdy członek społeczności powinien zapoznać się z najważniejszymi wydarzeniami na świecie i najnowszą myślą polityczną. Krasnoludzka rewolucja była na ustach wszystkich, więc musiała dotrzeć i do nich. Opiekunka Drzewa sama pilnowała, by wszystkie koncepcje rewolucjonistów i wydarzenia, które z nich wynikły zostały przedyskutowane. Społeczność doszła do konsensusu, że być może dla niektórych społeczeństw podzielonych na klasy i przeżartych korupcją rewolucja proponowana przez krasnoludy jest jedynym ratunkiem – nawet, jeśli niektóre jej skutki wydawały się zbyt okrutne, a niektóre pomysły na nową organizację – zbyt naiwne.
Prawdopodobnie jakakolwiek misja dyplomatyczna, na którą posłano tylko tych dwóch też była naiwnością. Ziven nie mógł sobie wyobrazić, by Hanys i Selwa zostali potraktowani poważnie w państwach, gdzie u władzy stała arystokracja lub chociaż bogaci kupcy. Zresztą w Kallis czy w na Ebrii już od dawna mieszkali „krasnoludzcy obywatele na wygnaniu”, zazwyczaj arystokraci. Lobbowali na rzecz wsparcia ruchów kontrrewolucyjnych. Niekoniecznie te nacje przyjęłyby tak po prostu dyplomatów… Zwłaszcza wyglądających w ten sposób.
Być może reszta drużyny też podzielała tę opinię.
– Co to za misja dyplomatyczna? – spytału Haseya.
– Och, wysłano nas, żebyśmy zaproponowali sojusz goblinom z Doliny Tysiąca Jaskiń.
Goblinom?
Jeszcze gorzej.
– Wspaniale – mruknął Ziven. – Zatem powodzenia w waszej misji, towarzysze.
– Mamy nadzieję, że z waszą pomocą doprowadzimy ją do szczęśliwego końca – powiedział Selwa, wyraźnie nie dostrzegając, że Ziven jest daleki od entuzjazmu.
– Przykro mi, będziecie sobie musieli radzić sami.
– Hej! – zaprotestowała Ember. – Czemu podejmujesz decyzję za wszystkich?
– Bo wiem, że to się niczym dobrym nie skończy.
– O nie, nie pozwoliłeś nawet Hanysowi i Selwie powiedzieć wszystkiego! Ziven, na litość, nie wiem, co cię ostatnio gryzie, ale powinniśmy rozważyć wszystkie argumenty za i przeciw. Jeśli masz jakieś przeciw, możesz je przedstawić.
– Albo raz posłuchałybyście głosu mojego rozsądku!
– No to niech ten głos mówi, słucham! – odparowała Ember.
W blasku ognia jej śniada skóra lśniła czerwonawo i Zivenowi przypomniał się czerwony blask w grobowcu nad Białymiwodami. Wtedy Ember się uparła, choć wszystko wołało, że to niebezpieczeństwo i że do istoty, która najpierw groziła im śmiercią, a potem błagała o pomoc nie należy się zbliżać.
– Jak znam ciebie i tak nie posłuchasz – mruknął. – Ale dobrze. To gobliny!
– Co złego jest w goblinach? – spytału Haseya
– Towarzyszu, skąd to uprzedzenie wobec goblinów! – zaprotestował równocześnie Selwa.
– Nie, nie rozumiecie, nie mam nic przeciw goblinom! – wykrzyknął Ziven. – Ale dodajcież dwa do dwóch! Krasnoludy! – wskazał na Hanysa i Selwę – Na misji dyplomatycznej! Do goblinów! Jak to się skończy waszym zdaniem? Jak zareagują gobliny, jak was zobaczą?!
– Nie jesteśmy imperialistami! – zaprotestował oburzony Selwa.
– No wspaniale, a gobliny o tym wiedzą?
– Gdybyśmy chcieli podbić Dolinę Tysiąca Jaskiń, nie szli byśmy we trzech!
– Trzech? – zainteresowała się Eudokia.
Trzy plecaki, przypomniał sobie Ziven.
Ale trzeciego dyplomaty nie było nigdzie widać.
– Eeee… – Hanys podrapał się nerwowo po krótkich, jasnych włosach. – No i właśnie tutaj mamy problem. Bo widzicie, towarzysze, w tunelach zagnieździły się abnauayu.
– Mhm. Widzieliśmy ślady.
– No. I właśnie tak się stało, że my się na jednego natknęliśmy i… No i w dużym skrócie, zanim ktokolwiek zareagował, Tek już był ranny. Nie byliśmy gotowi na walkę i uciekliśmy.
Haseya zerwału się.
– Macie rannego! Na litość Maeve, czemu nie powiedzieliście od razu!
– Towarzysze kapłanko, powiedzielibyśmy, jakby był ranny, ale problem polega na tym, że Tek nie żyje. Zanim zdążyliśmy mu dać miksturę, już był martwy. Tam zresztą leży. Jeśli nie macie jak prosić Maeve o przywrócenie go do życia, to nic już nie będziecie w stanie poradzić.
Haseya zamknęłu oczy i odetchnęłu głęboko.
– Niestety, to leży poza moimi kompetencjami. I i tak trudno orzec, czy bogowie zdecydowaliby się przywrócić trzeciego z was do życia. Ale chcę go zobaczyć, jeśli pozwolicie. Czasem… czasem może się okazać, że dusza nie opuściła jeszcze ciała, że nie wszystko jest stracone. Szkoda, że nie poprosiliście od razu, ale może jest jeszcze szansa.
Hanys i Selwa popatrzyli po sobie.
– Dobrze – zgodził się starszy.
W części kawern, gdzie wcześniej bardzo starał się podróżnych nie prowadzić, w zasłoniętej kamienną płytą niszy leżał niewielki, humanoidalny kształt nakryty płaszczem. Drago warknął, kiedy poczuł zapach leżącego ciała – zapach krwi i wnętrzności, który teraz poczuł i Ziven.
Oba krasnoludy odsunęły płytę. W alchemicznym świetle zobaczyli martwego goblina. Wielkie, zielone uszy opadały smętnie na kamień. Pod ciężkimi powiekami, gdy Haseya je podniosłu, oczy miały mętną, żółtawą barwę. Ale to olbrzymia rana na brzuchu, rana, przez którą widać było kłąb jelit, wyraźnie pokazywała, że goblin był martwy.
To nie tak, że takich ran nie udało się przeżyć – ale pomoc musiała być udzielona w porę.
Haseya skupiłu się na ciele, jedną rękę położyłu na nieruchomej piersi goblina, drugą ścisnęłu medalion z symbolem bogini.
– Maeve, usłysz mnie, o pani życia. Maeve, opiekunko, Maeve, akuszerko, Maeve uzdrowicielko. Pokaż, czy życie tli się jeszcze w tym ciele. Roznieć iskrę, by znów zapłonęła, by twoje dziecko żyło nadal. Nie pozwól mu odejść do krainy śmierci.
Delikatny blask otoczył kapłankę, spłynął po jenu dłoni ku ciału.
Teraz powinien rozlać się i na goblina – zatrzymał się jednak.
Nie było iskry życia, nie było nadziei na powrót z zaświatów. Tek opuścił świat żywych i wędrował już po domenie bogów śmierci.
Haseya odetchnęło, oparło obie dłonie na kamieniu obok ciała goblina.
– Nie mogłum nic zrobić. Nie wiem, czy mogłubym, gdybyście powiedzieli mi od razu.
– Mówiliśmy – odezwał się Hanys ponuro.
– Mimo wszystko, myśl, że zmarnowałum czas, że może…
– Sprawdzić to dla ciebie, skarbie? – spytała Eudokia.
– Nie wiem, czy to cokolwiek nam da poza większą frustracją.
– Wiesz – zasugerowała Eudokia tonem, po którym trudno było rozpoznać, czy mówi poważnie czy żartuje – Jeśli ty sobie nie poradziłaś, to może ja powinnam spróbować. Jest w wystarczająco dużym kawałku, że powinien ustać na własnych nogach…
– Naprawdę uważasz że to dobry pomysł… – zaczął Ziven, przerażony wizją Eudokii używającej swojej nekromancji na nieszczęsnym goblińskim dyplomacie.
– A czemu by nie? Gobliny, o ile wiem, nie mają nic przeciw magii śmierci. Czytałam ciekawą pracę o goblińskich sanktuariach i o tym, co robią z przodkami, to całkiem inspirujące…
Ale żaden z krasnoludów nie był optymistycznie nastawiony do pomysłu zrobienia z ich towarzysza nieumarłego.
– Więc sami widzicie – oznajmił Hanys. – Że nasze położenie jest niezbyt ciekawe. Trzeci z nas nie żyje, a pomiędzy nami a Doliną Tysiąca Jaskiń znajdują się tereny abnauayu.
– Nie pozostaje wam nic innego, jak tylko zabrać ciało kolegi i ruszyć z powrotem do Kallis – zasugerował Ziven.
Irytowało go to, jak bardzo instrumentalnie obaj krasnoludowie traktowali martwego towarzysza. Nie znali go – ale nadal, Ziven był pewien, że gdyby Tek nie był goblinem, zostałby potraktowany inaczej.
Krasnoludzcy rewolucjoniści i architekci nowego społeczeństwa wyznawali zasadę równości, ale Ziven nie sądził, żeby po tylu stuleciach traktowania goblinów jako „niższego gatunku” i „urodzonych niewolników” jedno pokolenie wystarczyło żeby to zmienić.
– O nie, nie zamierzamy się poddawać! – oznajmił Selwa. – Przedyskutowaliśmy to już i sądzimy, że najlepiej będzie jeśli będziemy kontynuować misję! Tek by tego chciał, poza tym, skoro zmarł tak blisko ziemi swoich przodków, może gobliny z Doliny Tysiąca Jaskiń powinny zadbać o należyty pochówek? Zasłużył na to!
To było nieco lepsze niż instrumentalne potraktowanie martwego biedaka.
– No cóż, to wasza decyzja.
– Potrzebujemy kogoś, kto pomoże nam się tam dostać!
Ziven otworzył usta. Ember uciszyła go.
– Ziv. Nie mamy powodu, żeby im nie pomagać.
– No nie wiem, ja myślę, że…
– Ziv!
Jej oczy rozbłysły nagle. Nienaturalne światło wypełniło je, zastępując tęczówki i źrenice. Ziven zamarł.
Przez chwilę, przez ułamek sekundy, to nie była Ember, przyjaciółka, którą znał od kilku już lat, a coś zupełnie obcego. Naczynie na moc upadłego boga, który wlał w nią tę moc, kiedy…
Ziven cofnął się, wpadł na własnego zwierzęcego towarzysza. Potknął się o miękki grzbiet Drago, który wydał z siebie zaskoczone skomlenie i uciekł. Ziven stracił równowagę i wylądował pośladkami na twardym kamieniu.
Zaklął.
– Hej, Ziv, w porządku – Eudokia podała mu miękką dłoń. – Wstawaj, panie marudo, niszczycielu uśmiechów dzieci. I krasnoludów. I goblinów zapewne też. Pomożemy tym towarzyszom, prawda?
– Czy ja mam kiedykolwiek cokolwiek do gadania? – mruknął Ziven, wstając. Kość ogonowa bolała. Za mały problem, żeby marnować na niego leczące czary, ale za duży, żeby zignorować.
– Możesz tu na nas poczekać.
– I pozwolić, żebyście wy trzy wpakowały się w kłopoty. Znowu.
– Kiedy ostatnio wpakowałyśmy się w kłopoty?
– W Białychwodach.
Eudokia wzruszyła ramionami.
– Bo ja wiem, moim zdaniem wszystkim wyszło na korzyść. Kyriake dostała po dupie – Zaczęła wyliczać na palcach. – Welesław dostał materiały do badania. A Ember tak trochę wyszła za mąż. W każdym razie, to już nie Białewody, a towarzysz Hanys i towarzysz Selwa potrzebują pomocy więc…
– Dobrze – mruknął Ziven, widząc, że nie ma nic do gadania. Znowu. – Niech będzie jak chcecie. Pomożemy wam, towarzysze – wycedził.
Chapter Text
Abnauayu musiały urządzić sobie legowisko gdzieś w pobliskich jaskiniach, bo im bardziej zbliżali się do miejsca wskazanego przez krasnoludy, tym więcej napotykali śladów bytności stworzeń. Zwykle abnauayu żyły koloniami, i tutaj nic nie wskazywało na wyjątek. Ziven miał nadzieję, że nie wejdą wprost do gniazda: po pierwsze, z rozwścieczoną dorosłą częścią kolonii sześć osób i psowilk nie poradziłoby sobie, po drugie, atakowanie siedlisk pełnych młodych zawsze budziło w nim niechęć. Abnauayu były duże, agresywne i niebezpieczne, większa kolonia mogła stanowić zagrożenie dla mieszkańców górskich wiosek – jeśli prawdą były niektóre pogłoski, zdarzyło się nawet, że pewnej długiej zimy duża gromada abnauayu zeszła w dolinę i zmasakrowała niewielką osadę niziołków. To jednak nie był argument, by niszczyć gniazda i zabijać młode.
Na szczęście Hanys i Selwa nie powiedzieli ani słowa o gnieździe. Obaj chcieli tylko przedostać się bezpiecznie przez terytorium abnauayu do Doliny Tysiąca Jaskiń.
Co nieco brzmiało jak eufemizm, biorąc pod uwagę, że na miejscu czekały gobliny, ale dobrze, niech będzie.
To był rejon, gdzie korytarze znów otwierały się na górskie ścieżki i przełęcze. Góry Kryształowe przecięte były licznymi takimi jaskiniami, niektóre z nich wykuły krasnoludy, ale wiele powstało w inny sposób. Idealne miejsce dla abnauayu, które, podobnie jak ich wysokogórscy kuzyni, yeti, potrzebowały kryjówek, ale z reguły wychodziły żerować w doliny i polowały raczej na zwierzynę powierzchniową, a nie na podziemne stworzenia.
Ten, na którego natknęli się pnąc się stromą ścieżką pod górę (dobrze, że konie zostawili na rozstajach, zaopatrzone w wodę i zamaskowane zaklęciami), właśnie coś upolował. Na potężnych pazurach kończących wielkie łapska i na gęstym futrze dookoła pyska czerwieniła się krew. Jej woń mieszała się z nieprzyjemnym zapachem bestii. Stworzenie ciągnęło za sobą kozicę z przegryzionym karkiem.
Niesie zdobycz do gniazda, pomyślał Ziven. A potem: Nigdy nie widziałem takiego z bliska!
Abnauayu był rozmiarów porównywalnych z dorosłym ogrem. Może i większy, choć mogło to być też złudzenie wywołane przez masę splątanego, brunatnego futra porastającego całe ciało istoty. Ze wszystkich gatunków z tej rodziny abnauayu nie były może największe – choć zdecydowanie większe od sasquachy, które Ziven znał z rodzinnych lasów, ale miały najbardziej okazałe pazury.
I najwięcej chęci do robienia z tych pazurów użytku.
Bestia spojrzała na stworzenia stojące jej na drodze. Czy oceniła je jako zagrożenie, czy jako więcej zdobyczy – efekt był ten sam. Rozwarła paszczę pełną krzywych, połamanych zębów i cuchnącą może bardziej, niż futro i wydała z siebie ryk. A potem puściła kozicę i zaszarżowała, olbrzymia futrzana kula poruszająca się z zaskakującą gracją po wąskiej górskiej ścieżce.
Ziven trzymał łuk w pogotowiu odkąd Drago zaczął węszyć niespokojnie jakiś czas temu. Teraz zwolnił cięciwę, modląc się, żeby strzała okazała się skuteczna przeciw kłębom futra. Gdyby miał na to czas, wymierzyłby w oko, ale abnauayu poruszał się za szybko.
Strzała gwizdnęła. Trafiła, bo abnauayu zawahał się w swojej szarży.
Przed Zivenem Haseya zagrodziłu ścieżkę, opierając tarczę węższym końcem o kamień. Wydawału się być zbyt drobnu przeciw takiej szarży, ale Ziven wiedział, do czego naprawdę było zdolnu. Buzdygan w jenu dłoni rozjarzył się srebrzystym blaskiem, kiedy Haseya uniosłu go przeciw nadciągającej bestii.
Obok stanął Hanys. Z zaciętą miną ściskał w dłoni trzonek oskarda.
Ale zanim którekolwiek z nich zdążyło zaatakować, zanim abnauayu w ogóle do nich dotarł, tuż nad ich głowami gwizdnął lśniący promień. Uderzył obok strzały, skwiercząc w osmalanym futrze.
Bestia wydała z siebie kolejne wycie – zaskoczenia, może bólu. Zachwiała się znów. Utrzymała równowagę na wąskiej ścieżce, ale przerwała szarżę.
Nie wydawało się jednak, żeby zamierzała rezygnować z ataku. Zwężonymi oczyma wpatrywała się w śniadą kobietę uśmiechającą się z satysfakcją.
– Co, mało ci? – odezwała się Ember.
Bestia ryknęła znowu.
– Może go nie prowokuj! – krzyknął Ziven.
– Och woła ten, który wypuścił pierwszą strzałę!
Ziven mruknął przekleństwo, skorzystał z chwili, żeby znów naciągnąć łuk.
Wymierzyć w oko, albo choć w ten rozwarty szeroko pysk…
Strzelił. W tym samym momencie drugi ryk odezwał się – za ich plecami. Drago warknął ostrzegawczo, a Zivenowi palce obsunęły się na cięciwie.
Strzała poszybowała – w niebo.
Eudokia zaklęła.
Stała z tyłu, uświadomił sobie Ziven. Na drodze drugiego abnauayu.
A ten pierwszy właśnie zamachnął się łapą. Pazury zgrzytnęły na tarczy Haseyi. Głowica buzdyganu i żeleźce oskarda uderzyły w zbliżające się cielsko.
Z drugiej strony Selwa próbował rzucić się między drugiego abnauayu a Eudokię. Głupio, skoro przecież to on był chronionym dyplomatą. Ale miał oskard – a magini tylko okutą laskę, którą właśnie próbowała się zasłonić, równocześnie mamrocąc słowa zaklęcia.
– Drago! – krzyknął Ziven.
Psowilk zareagował od razu. Skoczył ku abnauayu na tyłach, capnął pyskiem olbrzymią łapę nim ta dosięgła Eudokii. To pozwoliło magini skończyć zaklęcie. Seria magicznych pocisków z wizgiem uderzyła w bestię.
– Zabijcie mi jednego! – krzyknęła Eudokia, odsuwając się na – być może – bezpieczniejszy dystans.
– Najchętniej to oba! – odparowała jej Ember.
Światło znów zatańczyło na jej dłoniach.
Czemu ona nie używa broni, przemknęło Zivenowi przez myśl.
Kusza Ember wisiała jej na plecach, zupełnie nieużywana.
Czy te nowe magiczne zdolności miały być aż tak potężne?
Nie miał czasu się zastanawiać, bo abnauayu, którego ramienia uczepiony był Drago właśnie tym ramieniem machnął. Siła odśrodkowa zmusiła psowilka do rozwarcia szczęk i odrzuciła go – w dół stoku.
Ziven wrzasnął. Z dołu dobiegł jego uszu przeraźliwy skowyt. Gdyby teraz mógł, rzuciłby się ratować Drago – oby było co ratować – ale na jego drodze stała wściekła bestia, gotowa każdą kolejną osobę zrzucić w przepaść tak, jak psowilka.
– Ty łajzo zapchlona! – warknęła Eudokia. Za obelgą popłynęły słowa zaklęcia.
Abnauayu próbował się zamachnąć, a potem zawył i zwinął się z bólu.
Selwa wykorzystał okazję, by uderzyć oskardem w głowę bestii. Ta jednak zdążyła machnąć łapą, trafiając w nogę krasnoluda. Selwa przewrócił się, a żeleźce zostało w futrze – może w czaszce – abnauayu.
Ziven uznał to za okazję.
Może w tej chwili nie myślał tak jasno, jak powinien, ale perspektywa straty Drago napawała go przeszywającym lękiem. Mógł dać się temu lękowi sparaliżować – i mógł też działać. Więc wybrał to drugie.
Skoczył w dół stoku. Bogom i duchom gór mógł dziękować, że nie było tu prawdziwej, głębokiej przepaści, jakich wiele przecinało niegościnne góry. Ale ostre kamienie, po których zsuwał się w stronę bezwładnego kawałka rudego futra nie nastrajały optymistycznie.
Nad sobą usłyszał czyjś krzyk, potem znów ryk abnauayu. Ból, wściekłość – nie ważne. Ważna była czerwień na kamieniach.
Przywarł do Drago. Futro i ciało pod nim unosiło się i opadało w rytm oddechu. Dobrze. Źle, że łapy leżały pod niewłaściwymi kątami, że oczy spoglądały na Zivena półprzytomnie, że krew zlepiała futro na głowie.
– Drago, Drago, jestem – szepnął.
Opiekunka Drzewa i inne druidki nauczyły go tej niewielkiej ilości leczniczej magii, która czasem przydawała się w lesie, na polowaniu. Ta magia musiała teraz wystarczyć, aż skończy się walka, aż wrócą do kawerny i Haseya będzie mogłu poważnie zająć się ranami.
Wyszeptał modlitwę do leśnych duchów, do Matki Wilków, do Maeve. Magia zalśniła mu na palcach, wniknęła w ciało Drago. Ignorując harmider walki nad swoją głową Drago patrzył, jak oddech uspokaja się i jak ranny psowilk odpływa w bezpieczny, leczniczy sen.
***
Zajęło mu trochę czasu, zanim znów zaczął świadomie przetwarzać bodźce z otoczenia. Zostawił swoją drużynę w środku walki – rzucił się ratować Drago, ale może powinien był rozegrać to inaczej? Gdyby stracił którekolwiek z…
Usłyszał kroki chrzęszczące na kamieniach. Chwilę zajęło mu zarejestrowanie, że nie idą z góry, ze ścieżki, i że nie są to nogi człowieka obutego w ciężkie podróżne buty. Ani krasnoluda.
Nie były to też ciężkie tylne łapy abnauayu. W stronę Zivena szło coś raczej niewielkiego i lekkiego.
Ziven poderwał się, ale zanim sięgnął po broń, już miał ostrze włóczni przy gardle.
– Człowiek, wstawaj – usłyszał.
Nad sobą zobaczył okrągłą, zieloną twarz i wielkie uszy.
Uniósł dłonie do góry.
– Mój wilk…
– Widzę, widzę – rzucił goblin. Albo goblinka, sądząc z figury. Osoba goblińska w każdym razie. – Bierz wilka i wstawaj.
Drago zaskomlał przez sen. Łapy wisiały mu krzywo. Potrzebowały nastawienia, łubków, jeśli magia nie wystarczy, by się zrosły. Ziven chciał wtulić twarz w futro.
– Nie mamy złych zamiarów. Zaatakowały nas…
– Widzę – oznajmiła osoba goblińska. – Już nie żyją. A wy macie rannych. Idziemy.
Szturchnęła go włócznią, raczej sugerując kierunek, niż grożąc. Niemniej jednak włócznia była ostra, a żadne z goblinów – była ich gromadka – nie wyglądało na zadowolone.
Na ścieżce oba abnauayu leżały martwe. Selwa siedział na ziemi, otoczony trzema chmurnymi goblinami. Na jego nodze ziała rana.
– Towarzysze gobliny, dobrze się składa – próbował się odezwać.
– Cicho, krasnolud! – warknął na niego goblin.
– Przybywamy z misją…
– Cicho! Z babkami będziesz mówił!
Ziven popatrzył po swojej drużynie. Wszystkie trzy miały zadrapania, ale żadnej chyba nie było nic poważnego.
– Drago… – odezwała się Eudokia z lękiem.
– Żyje. Śpi. Potrzebuje leczenia, Haseya, czy możesz…
– Człowiek, ty też cicho – warknęła goblinka, która przyprowadziła Zivena. – W wiosce będzie pomoc. Babki się wami zajmą. Idziemy.
– Hej, mieliśmy tylko pomóc towarzyszom krasnoludom przedostać się koło abnauayu! – zaprotestował Ziven. – W zasadzie poszlibyśmy w swoją stronę i…
– Do wioski blisko, twój wilk potrzebuje pomocy – warknęła goblinka.
– Czy wy udzielacie nam pomocy czy próbujecie nas ograbić, bo nie jestem pewien! – odparował Ziven.
– Babki powiedzą. Ruszać się, no!
– Chodź, nie będziemy przecież z nimi walczyć – powiedziała Ember.
Ziven rzucił jej niechętne spojrzenie.
Gdyby wyjęła wtedy kuszę, przemknęło mu przez myśl. Gdyby próbowała się ukryć i atakować z ukrycia, a nie miotać magią na oślep…
Gdybym ja wytropił, że są dwa abnauayu, gdybym poszukał innej trasy, krążyło mu po głowie.
Nie lubił tej myśli, bo oznaczała, że to przez niego Drago został ranny.
Gobliny same nie były pewne, jak traktować podróżnych. Owszem, oba krasnoludy musiały uważać, żeby nie nadziać się na ostrza wycelowanych w nich wciąż włóczni i krótkich, szerokich mieczy, ale nie było mowy o tym, że ktokolwiek był więźniem. Babki zadecydują, powtarzano. Widać gromada goblinów nie spodziewała się natknąć się na drodze na kogokolwiek, no może poza abnauayu. To nie byli rozbójnicy, a łowcy, pewnie próbujący rozwiązać problem bestii zagrażających wiosce.
Ziven miał nadzieję, że goblińskie babki będą umiały wysłuchać głosu rozsądku. Niech tylko ktoś pozwoli mu mówić…
Droga nie była prosta, nie z utykającym Selwą i z Drago, którego Ziven odmówił puścić. Psowilk był ciężki, ale Zivenowi było teraz wszystko jedno. Świadomość ciepła i oddechu w zwierzęciu uspokajała, bo Ziven cały czas miał przed oczyma to, jak Drago wyglądał leżąc na dnie żlebu.
Dolina Tysiąca Jaskiń rozciągała się wokół jeziora. Stoki z grotami, którym zawdzięczała swą nazwę opadały nisko pomiędzy niegościnne szczyty. Poniżej była dość szeroka i płaska, żeby na tutejszej górskiej trawie mogły wyżywić się kudłate owce o wielkich, zakręconych rogach. Dość, żeby ulokowana tu osada goblinów umiała poradzić sobie w niegościnnych warunkach.
Góry Kryształowe miały wiele takich dolin. Niektóre sprzyjały nawet rolnictwu – nie ta. Co prawda pomiędzy goblinimi chatkami rozciągały się małe poletka, te jednak wystarczyły tylko na uzupełnienie diety mieszkańców o warzywa, a nie na większą produkcję. Możliwe, że gdzieś w skałach kryły się groty, gdzie za krasnoludzkiego cesarstwa masowo uprawiano porosty i grzyby, ale obecnie gobliny wydawały się nie kłopotać tą gałęzią gospodarki. Od kilkudziesięciu co najmniej lat żyły niezależnie od krasnoludów i cieszyły się tą niezależnością.
To było proste życie, ale nie prymitywne. Na skraju wioski, nad brzegiem potoku spływającego wartko do jeziora wzniesiono terkocącą konstrukcję z obracanych wodą kół. Czy był to młyn, czy gobliny używały mechanizmu by zasilić jakąś inną maszynerię – trudno było na pierwszy rzut oka orzec. Ziven był jednak pewien, że te koła wodne nie zostały zbudowane krasnoludzkimi rękoma ani według krasnoludzkich projektów.
Chaty też, na pozór prymitywne, wyraźnie wzniesiono z dużym zmysłem inżynieryjnym. Gdy przejrzeć się im bliżej, można było dostrzec, że ich konstrukcja uodparniała je na zimowe śnieżne lawiny, a pewnie i części lawin kamiennych wioska umiałaby stawić czoła.
Pomiędzy chatami zielonoskóre dzieci biegały pisząc za stadkiem świnek jaskiniowych. Przerwały to zajęcie, gdy tylko dostrzegły prowadzonych przez oddział łowców „gości”.
– Krasnoludy! – pisnęło któreś golbinię, przejęte i wystraszone.
Inne wyciągnęło procę – dość naturalna reakcja na potencjalnego wroga wkraczającego do osady.
Mokra bryła gliny – bogom dzięki, że gliny – plasnęła Zivenowi na czoło.
– Nie jestem krasnoludem! – warknął.
Goblińskie dziecko odskoczyło. Goblinka towarzysząca Zivenowi uderzyła go w plecy drzewcem włóczni.
– Człowiek, nie strasz dzieci! – warknęła.
Ziven skulił się w sobie.
Cokolwiek nie myślał o tej sytuacji, dzieci nie zamierzał straszyć.
Och, jak bardzo mu się to wszystko nie podobało!
Uciekać z tego miejsca bez robienia krzywdy nikomu… czy to w ogóle było możliwe?
Jedno z goblińskich łowców pobiegło przodem – uprzedzić babki. Teraz czekały na nich – pięć goblinek, wbrew nazwie nie tylko starych: jedna była matroną w średnim wieku, jedna młodą dziewczyną. Jednej z trzech rzeczywiście starych przypisano przy urodzeniu męską płeć, ale od jej budowy ważniejszy był kobiecy strój i status babki.
Jedna z babek trzymała olbrzymi w porównaniu z jej wzrostem kostur obwieszony amuletami, sznurami półszlachetnych kamieni i kawałkami kości. Na szczycie kostura zatknięto krasnoludzką czaszkę.
No pięknie. Absolutnie pięknie, pomyślał Ziven.
Hanys nie dał nic po sobie poznać, ale Selwa skulił się.
Babka z kosturem – szamanka lub kapłanka – wystąpiła do przodu. Zmrużyła ciemne oczy, wpatrując się w przybyszów.
– Pokonali abnauayu na ścieżce, mówisz? – zwróciła się do łowcy, które przyniosło jej wieści. – Ranni są, widzę. I… spojrzała na obu krasnoludów. – Wy co za jedni? Co robicie w naszej osadzie?
Zabrzmiało to groźnie, zwłaszcza, że zagrzechotały wisiorki i kamyki na kosturze, a słońce odbiło się w powierzchni czaszki dawno martwego krasnoluda.
Selwa przełknął ślinę.
– Towarzysze gobliny…
– My nie jesteśmy waszymi towarzyszami! – warknęła najmłodsza z babek.
– Towarzysze gobliny – powtórzył Selwa, zbierając wolę by nie dać się zniechęcić. – Przybywamy w pokoju, z ważną misją, na którą przysłała nas Republika Ludu Gór Kryształowych. Przynosimy ofertę pokoju i…
Babki spojrzały po sobie. Jedna z nich parsknęła śmiechem.
– Pokój? Pokój krasnoludów? Znamy pokój krasnoludów!
– Nie, towarzyszko! – zaprotestował Selwa. – Przybywamy by zaoferować… – głos zaczął mu się łamać. Zapewne miał przygotowane całe wielkie przemówienie – ale gobliny nie zamierzały mu na nie pozwolić.
Kapłanka wycelowała w niego swój kostur i martwe krasnoludzkie oczy popatrzyły prosto w oczy żywe.
– Widzisz, co się stało z ostatnim, który proponował nam pokój? – spytała nieprzyjemnym tonem.
– Bogowie, chcę – wyrwało się Eudokii.
Wpatrywała się w kostur i w czaszkę na jego końcu. Jeszcze lepiej, zorientował się Ziven. Wypatrzyła nekromantyczny artefakt.
Nekromantyczny artefakt teraz został skierowany w jej stronę.
– Czego chcesz, człowieku? – spytała szorstko goblinia kapłanka. – Najemnicy idący za krasnoludzkimi zbrodniarzami, czy ich sojusznicy z ludzkiego imperium? W imperium mają jasną skórę, jak ty – zauważyła.
Wiedziała o świecie więcej, niż można by się spodziewać po mieszkance zagubionej w Górach Kryształowych wioski.
– Eeee, czcigodna babko – odezwała się Eudokia – Widzę zaklęcie w twoim kosturze i domyślam się, że spętałaś ducha swojego oprawcy i zmusiłaś go, żeby ci służył. Jaka adeptka magii śmierci nie mogłam tego nie dostrzec i nie mogę nie doceniać kunsztu, z jakim wykonano zaklęcie. Chciałabym obejrzeć je z bliska i…
– Mój kostur nie jest zabawką dla przybyszów z nizin! – warknęła kapłanka. – Żadne z was nie jest godne zaufania, choć zabiliście dwa abnauayu, które były zagrożeniem dla wioski. Skąd jednak mamy wiedzieć, że wy nie jesteście większym zagrożeniem?
– Towarzyszko, próbuję wam powiedzieć…
Goblinka wymamrotała zaklęcie i krasnolud zwinął się z bólu.
– Nie będziesz odzywał się do mnie nie pytany – oznajmiła. – Zostaniecie zaprowadzeni do jaskiń i tam będziecie czekać na naszą decyzję. A jeśli któreś z was spróbuje walczyć, będzie to uznane za akt złej woli, czy to jest jasne.
– Czcigodna babko – wyrwało się Zivenowi. – Mój wilk…
– Ach, wilk. Wilk nie jest niczemu winien. Jik – odezwała się do swojej towarzyszki w średnim wieku. – Zabierz zwierzę, jemu należy się leczenie. Czy jednak wróci do ciebie, człowieku, tego nie wiem. Nie wiem, czy dożyjesz jutra – dodała złowrogo
Chapter Text
– To katastrofa – jęknął Selwa.
Cała szóstka siedziała pod ścianą jaskini, ze skrępowanymi nogami i rękoma, za masywną kratą.
Cela wyglądała akurat na krasnoludzką, podobnie jak parę innych pomieszczeń w tej części jaskiń. Kiedyś musiała tu być rezydencja jakiegoś krasnoludzkiego arystokraty – być może tego, którego czaszkę przywłaszczyła sobie goblińska kapłanka.
– Mówiłem że to się źle skończy – powiedział Ziven ponuro, ale bez satysfakcji.
Bardzo chciałby mieć satysfakcję – ale nie było na nią miejsca.
– Dlaczego nie chcą nas słuchać!?
– Bo jesteś krasnoludem, idioto!
– Republika Ludu Gór Kryształowych chce zbudować społeczeństwo wolne od uprzedzeń!
– No to wyobraź sobie, jakie uprzedzenia musiał mieć twój pobratymca, który skończył na kosturze kapłanki! – wykrzyknął Ziven
– Bardzo piękne zaklęcie – powiedziała Eudokia. – Eleganckie. Staranne.
– Ty też mogłabyś mieć choć odrobinę zdrowego rozsądku! – Ziven czuł, jak kończy mu się cierpliwość. – Jeden. Jeden jedyny raz! Dlaczego wszystko, co robicie, to pakowanie nas w kłopoty! Mówiłem, że to nie ma szans powodzenia! Mówiłem, że gobliny nie będą nawet chciały słuchać! Mówiłem, żebyśmy się w to nie pchali – a wy – warknął na krasnoludy, nim którykolwiek zdążył się odezwać – żebyście wracali do swoich. Ale nie. Trzeba było was zostawić. Przynajmniej Drago nie byłby ranny i… – Ziven poczuł wilgoć na policzkach.
Wiedział, że Drago obiecano pomoc i nie wątpił, że gobliny tej obietnicy dotrzymają. Drago był tylko wilkiem, nie skrzywdził nikogo. Został ranny przez głupotę Zivena, przez głupotę krasnoludów, przez głupotę Ember, Hasyei i Eudokii. Drago przeżyje całą tę sytuację, ale przecież tak niewiele brakowało.
– Ziv – odezwału się Haseya. – W porządku…
– Nie, nie w porządku, nic nie jest w porządku! Siedzimy tu jak idioci, bo na to zasługujemy, a mogliśmy już schodzić w dół przełęczy, do Kallis. Dlaczego nie schodzimy do Kallis?
– Próbowaliśmy pomóc. Nie mów, że próba pomocy jest niewłaściwa, bo ci nie uwierzę. Nie jesteś kimś, kto ignoruje tych, którzy pomocy potrzebują.
– Pomoc też może być rozsądna i przemyślana.
– Mieliśmy pecha, Ziv. Czasem tak po prostu jest, że rzeczy się sypią.
– Dlatego trzeba robić wszystko, żeby się nie sypały! A ja mam wrażenie, że robimy zupełnie inaczej.
– Ziv. Drago żyje. To już jest coś.
– A my nie mamy się jak stąd wydostać.
– Bzdura! To tylko sznury – Haseya poruszyłu związanymi nogami – I krata. Ember otwierała bardziej skomplikowane zamki.
– A potem musielibyśmy przedzierać się przez wioskę pełną cywili i dzieci – mruknął Ziven. – Jak dla mnie bardzo głupi pomysł.
Haseya kiwnęłu głową.
– Tak. Ale nie musimy się przedzierać.
– Uciekając tylko pokażemy im, że nie mieliśmy czystych intencji! – zaprotestował Selwa. – Nie, będziemy z nimi rozmawiać!
– Och, bo nagle im się rozmawiać zachce! – zaprotestował Ziven. – Nie wysłuchali was przedtem, dlaczego mieliby zmienić zdanie?
– Nie zabili nas – zauważyła Ember, która jak dotąd siedziała milcząca. Kiedy indziej Ziven podejrzewałby, że już ma zaplanowaną drogę ucieczki, ale teraz… teraz kiedy paranoja podpowiadała mu, że ta osoba to już nie Ember – nie miał pewności. – Nie próbowali. Powiedzieli, że przemyślą sprawę.
– Jeśli nie będą z nami rozmawiać, nie będą mieli jak zweryfikować swoich decyzji. Jakichkolwiek by nie podjęli.
Był pewien, że gobliny same nie wiedzą, co powinny zrobić. Skoro nie uznały, że krasnoludzkich dyplomatów należy zabić od razu, to znaczy, że miały nieco rozsądku – albo, że bały się zemsty. Wykuta w skale siedziba, w której znajdowało się więzienie pokazywała, że część tych goblinów wiedziała, na co krasnoludy stać.
To, że z krasnoludami przyszła czwórka ludzi…
– Muszą nas wysłuchać! – wykrzyknął Selwa.
– Może nie – odezwał się Hanys ponuro.
– Co wy mówicie, towarzyszu! Przecież…
– Może Ziven miał rację przez cały czas. Może ta misja była skazana na niepowodzenie. Może powinniśmy byli wrócić.
– I zawieść nasze wspaniałe społeczeństwo, ideały rewolucji i Teka?
– Tek nie chciałby, żebyśmy umarli z rąk jego pobratymców! – krzyknął Hanys.
Na zewnątrz celi strażnik uderzył w kraty czymś ciężki.
– Cicho, krasnoludy! Nie będziecie się odzywać bez rozkazów babek!
– Chcę rozmawiać z waszymi babkami! – zawołał Selwa.
Strażnik podszedł do krat, zmrużył oczy.
– Krasnoludom się wydaje, że rządzą podziemiami i górami. Krasnoludom się wydaje, że nabiorą nas na swoje opowieści, że będą nam mówić, że wszystko co zrobią będzie dla naszego dobra. Tak mówili mojej matce, w celi obok. Byłem mały, kiedy słyszałem jej krzyki.
Selwa wzdrygnął się. Nie tylko on. Ziven dostrzegł, jak Haseya mocno zaciska usta.
– To nie ja skrzywdziłem twoją matkę! Nie było mnie tam! Pewnie sam byłem dzieckiem! Mój starszy brat…
– Milcz – warknął goblin. – Może babki pozwolą mi się z wami osobiście rozprawić.
– No i właśnie upada mit o tym, że można się z goblinami dogadać – jęknął Ziven.
To nie była prawda. Z goblinami można się było dogadać. Sam znał całkiem sporo goblinów. Ale tu i teraz za dużo uruchomiło się zaszłości, za dużo było osób, które pamiętały przeszła okrucieństwa.
– Jak ci na imię? – odezwału się Haseya.
– A ty czego chcesz, człowieku?
– Mam na imię Heasya. Jestem kapłanką Maeve. Jak masz na imię?
Goblin zawahał się.
– Zor – powiedział w końcu.
– Zor. Rozumiem. Widzę, że w tym miejscu wydarzyło się wiele okropnych rzeczy. Nie będę twierdzić, że wiem. Nie będę twierdzić, że rozumiem twój ból, bo samu podobnego nie doświadczyłum. Nie będę składać ci obietnic w imieniu naszych krasnoludzkich towarzyszy. I wiem, że jeśli powiem ci, że oni nie chcą twojej krzywdy – będziesz miał prawo nie uwierzyć moim słowom. Ale mogę ci powiedzieć, że ani ja, ani moi przyjaciele nie chcemy skrzywdzić nikogo z was. Nie walczyliśmy z waszymi łowcami, kiedy nas pojmali. Nie atakowaliśmy w waszej wiosce, bo wiedzieliśmy, że gdybyśmy próbowali uciekać, ucierpielibyście wy. A nie zasługujecie na cierpienie.
– Więc czemu przyprowadziliście ich?
– Z nadzieją, że wysłuchacie ich słów. Jeśli nie chcecie ich wysłuchać – to wasza decyzja i wasze prawo. Ale w takim wypadku – czy nie lepiej byłoby pozwolić im odejść? Oni też nie wyrządzili krzywdy nikomu w wiosce. Czy sam fakt, że są krasnoludami wystarcza, czy sam fakt ich istnienia sprawia, że zasługują na waszą nienawiść.
Goblin wydał z siebie niezadowolony warkot.
– To nie jest moja decyzja – rzekł i odsunął się od kraty, znikając więźniom z oczu.
– Prawda jest taka – westchnęła Eudokia – że nawet jeśli wasza trójka uważa, że cywile, dzieci i w ogóle niewinne osoby, to ja nie zamierzam grzecznie dawać się zabić.
– Nie zamierzamy dać się zabić – zaprotestował Ziven.
Selwa odchrząknął.
– Jeśli… jeśli już naprawdę ktoś powinien umierać, to my – oznajmił.
– Czy wyście zwariowali, towarzyszu?! – ofunkął go Hanys. – Wasze bezsensowne poświęcenie nie przysłuży się sprawie, a tylko pogorszy sytuację. Mało to u nas takich, którzy jakiekolwiek negocjacje z goblinami uważają za głupotę?
Selwa nie zdążył mu odpowiedzieć, bo do krat znów ktoś podszedł – tym razem była to większa gromada goblinów, prowadzona przez jedną z babek.
– Kapłanka Maeve – oznajmiła goblinka. – Które z was jest kapłanką?
– Ja – odezwału się Haseya.
– Pójdziesz z nami.
Głos goblińskiej babki nie brzmiał tak szorstko, jak wcześniej głos kapłanki. Może autorytet Maeve i jej wyznawców znaczył cokolwiek – Ziven nie był pewien, jak dokładnie wyglądały goblińskie wierzenia i obyczaje w górach, ale plotkom o barbarzyńskich zwyczajach nie za bardzo miał ochotę wierzyć – jedna krasnoludzka czaszka nie świadczyła o niczym!
Jedno z goblinów przecięło Haseyi więzy na nogach i pozwoliło nu wstać. Haseya uśmiechnęłu się do wszystkich – zwłaszcza do Eudokii – uspokajająco.
– Będzie dobrze – obiecału
Ziven zakładał, że to była prawda. Skoro gobliny chciały z kimś rozmawiać – z kimś kto miał jakiś cień zdrowego rozsądku – to był dobry znak.
Tak czy inaczej, czekanie w celi na rozwój wydarzeń, i to z dala od Drago, nie nastrajał go optymistycznie.
Obok niego Ember wyglądała na bardzo spokojną – i znów, nie miał pewności, ile z tego jej spokoju może uznać za normalny.
Przynajmniej, puki nie zobaczył uwolnionych z więzów dłoni. Cóż, to była Ember, ta Ember, którą znał.
Rzuciła mu uśmiech.
– Na wszelki wypadek – powiedziała.
W jej palcach widział połyskujące miniaturowe ostrze. Nie straciła go, nie zgubiła, gobliny nie postanowiły go jej odebrać.
Kiwnął głową.
Haseya wróciłu po pewnym czasie, nadal w towarzystwie reszty goblinów.
– Chcą nas widzieć – powiedziału spokojnie.
***
Goblińskie babki nie wyglądały już tak groźnie i gniewnie, choć ta z kosturem, kapłanka, główna przywódczyni, nie patrzyła na przybyszów przychylnym wzrokiem.
– Nie mamy powodu wam ufać – oznajmiła. – Czy jesteście najemnikami, czy przypadkowymi uczestnikami tej sytuacji. Nie mamy powodu ufać im – popatrzyła na oba krasnoludy. – Wielu z nas widziałoby was martwych.
Selwa przełknął ślinę.
– Towarzyszko… – zaczął.
– Milcz, czy nie nauczyliście się, że macie milczeć nie pytani?
Selwa potrząsnął zrezygnowany głową.
– Słyszałam opowieść od kapłanki Maeve. Zobaczymy, czy prawdziwą, czy nie. Przybyliście tu we trzech, czy tak, krasnoludzie? Nie, nie ty – warknęła, gdy Selwa próbował otworzyć usta. – Ten drugi, ten który nie miele tyle ozorem. Tak czy nie?
– Było nas trzech, towarzyszko. Tek był trzeci.
– Goblin.
– Tak, towarzyszko.
– Czemu goblin miałby z wami iść? Używacie naszych żeby nas wykorzystać, żeby nas użyć?
– Towarzyszko, obawiam się, że cokolwiek powiem, nie będziecie mieć podstaw uwierzyć. Tek mógłby wam powiedzieć prawdę, jego wysłuchalibyście.
– Ale zmarł po drodze, jakże wygodnie.
– Nie wiem, co mam wam powiedzieć. Teka zabiły abnauayu.
– Tak. Tę opowieść już słyszałam. Chcę zobaczyć ciało.
– Oczywiście, towarzyszko, możemy…
– Nie. Ty nigdzie nie pójdziesz, krasnoludzie. Ludzie pójdą… – powiodła oczyma po Zivenie i jego drużynie. – Nie wszyscy, niech nie uciekają, choć ludzie, którzy uciekną tylko wystawią wam i sobie świadectwo… Ale zobaczymy, ile warte jest wasze słowo. Ty – wskazała kosturem na Zivena. – Człowieku z wilkiem, ty pójdziesz po ciało.
Ziven odetchnął głęboko. Kiwnął głową.
Nie było się sensu teraz kłócić. Cała sytuacja była głupia i absurdalna i gdyby inni go posłuchali, nie byłby teraz tutaj.
– Dobrze. Drago…
– Twój wilk ma się dobrze. Jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie, wróci wraz z tobą.
– Mam nadzieję, że nie każecie mi iść samemu.
– Nie, oczywiście, że nie… – goblinka zmrużyła oczy i popatrzyła po zebranych. – Ona – wskazała kosturem na Ember.
Ta rozłożyła ręce, zupełnie zapominając, że wyślizgnęły się z przeciętych sznurów. Gobliny dookoła niej warknęły, wycelowały w Ember włucznie.
– Och, tak, wyglądałaś na sprytną – stwierdziła goblinia kapłanka. – I ta aura mocy wokół ciebie…
– Też mam aurę mocy – mruknęła Eudokia, jak dotąd dyżurny mroczny mag drużyny.
Została zignorowana.
Ember uśmiechnęła się.
– Cóż mam powiedzieć, wiem jak zadbać o siebie i swoich przyjaciół.
– Tym bardziej powinno ci w takim razie zależeć na przyniesieniu nam zwłok.
***
Ziven szedł przodem, starając się nie myśleć o tym, jak niefrasobliwą minę ma podążająca za nim Ember.
Czuł się pusty i samotny, oddalanie się od Drago na tak długo i w takich okolicznościach było niewłaściwe i bolało. Opiekunka drzewa twierdziła, że więź między Zivenem i wilkiem jest silniejsza, niż to się zwykle zdarza. Nie taka może, jak między magiem, a chowańcem, ale niezwykle mocna. Duchy lasu tak zadecydowały, może któryś z nich krył się w niecodziennie rudym wilczym futrze. Drago był dla Zivena najbliższym przyjacielem i to była trochę okropna myśl.
Tylko trochę.
Ale teraz tego przyjaciela nie było z nim a była…
Ziven maszerował do przodu nie oglądając się.
– Ziv!
Zignorował wołanie.
– Ziv, hej, do ciebie mówię! Co cię ugryzło?
– Mnie? Mnie nic.
Ember dogoniła go. Kiedy stanęła naprzeciw niego wyglądała normalnie – śniada twarz z garbatym lekko nosem pod zrośniętymi brwiami, wijące się wokół twarzy czarne włosy. Żadnego dziwnego błysku w oczach.
– Aha, jasne. Wiem, że często narzekasz, ale znam cię – coś jest nie tak.
– Oczywiście, że coś jest nie tak! – wykrzyknął. – Na litość wszystkich bogów, Drago jest ranny i gobliny mi go zabrały!
– Gobliny go nie skrzywdzą, spokojnie, Ziv. Przyniesiemy im zwłoki, zrobią z nimi cokolwiek powinny zrobić i to będzie dowód na to, że…
– Nie! To tak nie działa! Nie zawsze wszystko idzie po twojej myśli. Ty zakładasz najlepsze wyjście z sytuacji, a ja… Wiesz, ja nie mam tego jak mu tam który przybiegnie tu rzucając błyskawicami żeby cię ratować!
Ember zamrugała zdziwiona.
– Ziv? Przepraszam, ale co to ma do rzeczy?
– Myślisz, że wszystko ci się uda bo wyruchałaś coś, co znalazłaś w starym grobowcu? Myślisz, że teraz jesteś taka potężna?
Ember gapiła się na niego nadal, twarz zastygła w wyrazie zdumienia.
– Przepraszam, chyba cię nie rozumiem – powiedziała wolno.
– Ty. Twoje moce. Twój pakt z tym jak mu tam. To jak dałaś plamę walcząc z abnauayu, bo próbowałaś ogarnąć to magią zamiast strzelać z kuszy… To, co się z tobą dzieje, nie wiem, co się z tobą dzieje, ale takie rzeczy mają konsekwencje, zawsze mają, a ty o nich nie pomyślałaś.
Przynajmniej ona by mogła, przemknęła mu przez głowę gorzka myśl. Wystarczy jeden idiota w tej drużynie
– Co?! – Tym razem Ember podniosła głos. Bardziej w zaskoczeniu, niż w gniewie, ale i gniew tam był. – Co ty pierdolisz, Ziv? Co to ma w ogóle do rzeczy?!
– Nie jesteś sobą – rzucił.
– Oczywiście, że jestem sobą. O co ci w ogóle chodzi, Ziv? Powiedziałabym, że jesteś zazdrosny, gdyby nie to, że za dobrze cię znam… Chyba, że sam chciałeś, jak to ująłeś, wyruchać coś znalezionego w grobowcu. Tylko, że nie, to też nie. Więc nie rozumiem. Wybacz, ale nie rozumiem.
– Boję się konsekwencji, tak? Bo one dotkną nie tylko ciebie!
– Och, myślisz, że ja nie?
– No to trzeba było myśleć o tych konsekwencjach wcześniej!
– Myślałam! Myślałam wiele razy. Wiesz o tym doskonale! Gdyby nie okoliczności, pewnie bym tego nie zrobiła, ale zrobiłam! I wierz mi, zdaję sobie sprawę, że nie wiem i nie mogę widzieć do czego to mnie zaprowadzi…
– Nas – poprawił ją Ziven.
– Nas. Tylko, że ty możesz sobie iść, Ziv! Ja tak po prostu się z tego paktu nie wypiszę. I nie – powiedziała, zanim zdążył się odezwać – Nie, że mogłam go nie zawierać. Teraz już nie ma „mogłam go nie zawierać”, teraz już za późno. Teraz to mogę mieć tylko nadzieję, że to wyjdzie nam na dobre. I nie, nie zamierzam uciekać przed konsekwencjami, jeśli nadejdą.
Jej słowa ukłuły jak igły, choć przecież Ember nie mogła wiedzieć, przed czym Ziven uciekł.
– Teraz przegięłaś – syknął.
To był błąd.
Ember najpierw zamrugała ze zdziwieniem.
– Przegięłam? Jak przegięłam? O co ci w ogóle chodzi? To ty masz do mnie cały czas pretensje o moją, tylko moją decyzję. Jasne, jeśli masz mi za złe Kyriake, to rozumiem, Kyriake to był błąd, ale wtedy nie wiedziałam. Może Carán też jest błędem nie mam pojęcia. Ale nas uratował, nas i całą dolinę. I wiem czym jest. I wiesz co, Ziv, jak cię znam, jak wiem, jaki jesteś, tak teraz to ty przeginasz, a nie ja. Ja wiem co zrobiłam i dlaczego. Miałam wybór, dostałam tyle informacji ile się dało, znałam cenę. Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby być pewną, że zasady między nami są jasne. Nie, nie mam pewności, że się na tym nie przejadę, że to nie wróci, żeby mnie ugryźć. Ale to nie jest jeszcze ten moment, na litość, a kiedy ten moment przyjdzie, będziesz mógł sobie iść, droga wolna! Możesz sobie iść nawet teraz, jeśli chcesz. Ja nie zamierzam zostawić Eudokii i Haseyi. Ani Drago, jeśli już o tym mowa.
Fuknęła gniewnie i minęła go, ruszając w górę stromej ścieżki.
– Nie wiem, skąd ci się uwidziało, że ja zamierzam kogokolwiek zostawiać! – zawołał za nią.
Nie dostał odpowiedzi. Teraz to jemu nie pozostało nic innego, jak tylko przyśpieszyć kroku, żeby ją dogonić.
Nieprzyjemna myśl kotłowała się Zivenowi w głowie – że Ember ma nieco racji. Że może on miał prawo być zły na nieostrożność swoich towarzyszek, ale nie na decyzję, jaką Ember podjęła względem tego jako mu tam… Carána. Ember nie uciekła przed decyzją: miotała się w Białychwodach, ale w końcu zrobiła to, co uważała za słuszne – dla siebie, dla mieszkańców doliny, dla istoty, z którą teraz była związana i którą jednak znała lepiej, niż ktokolwiek inny. Ziven nie miałby tyle odwagi. Ziven po prostu by uciekł.
Bo raz już uciekł. Przed Kianem. Mówił sam sobie, że chodziło o kłamstwo – ale to nie było do końca to. Zivena przerażała myśl, że mężczyzna, w którym się zakochał okazał się być czym innym i kim innym, niż Ziven myślał. Zivena przerażała myśl, że całe to uczucie zbudowane było na kłamstwie. I kiedy opadł kurz i ucichł szum potężnych smoczych skrzydeł, kiedy Kian popatrzył na Zivena znów, ale jego oczy nadal były nieco gadzie – Ziven nie był gotowy się z tym skonfrontować.
Miał prawo się nie konfrontować, ale przez cały czas, który minął odkąd ostatnim razem widział Kiana, nie mógł przestać myśleć: co by było, gdyby nie uciekł?
I jeszcze: czy Kian będzie go ścigać? Czy będzie się kierować legendarną smoczą zaborczością, czy będzie gotowy na wszystko, żeby odzyskać lub zniszczyć byłego kochanka?
Łatwo było te obawy i lęki przerzucić na Ember. Ember miała własną byłą kochankę w postaci Kyriake, i to Kyriake prawie dopadła ją w Białychwodach. Teraz Ember miała jeszcze tego… Carána, potężną istotę której boski status może był dyskutowalny, ale moc już nie. Ziven mógł łatwo powiedzieć, że boi się, co się stanie, jeśli Carán uzna że chce Ember do czegoś zmusić, że chce zatrzymać ją przy sobie mimo rzekomo złożonych obietnic: ale może zaufanie Ember do Carána miało uzasadnienie, a Ziven nie umiał sobie poradzić z tym, co się wydarzyło w jego własnym życiu osobistym.
Nie mówił o tym. Dusił to w sobie. Na samym początku, tuż po rozstaniu z Kianem, Haseya próbowału wypytać, czy dobrze się czuje. Mruknął, że tak, wymamrotał coś o tym, że został okłamany i na tym się skończyło.
Nie powiedział nikomu, na czym to kłamstwo polegało.
Nie był przygotowany na tę sytuację. Nie spodziewał się, że pierwszy w zasadzie poważny związek w jego życiu (dobrze, w życiu Zivena były same poważne związki, Ziven nie umiał inaczej… co oznaczało bardzo mało związków jakichkolwiek) zakończy się z takim hukiem. Albo raczej, z plunięciem cholernym kwasem. Nie był przygotowany na to, żeby o tym mówić.
Nie był przygotowany na nic – on, który uważał, że powinien zawsze przewidzieć każde możliwe niepowodzenie. Ale jak miał przygotować się na coś takiego?
Więc po prostu przestał o tym myśleć, bo to było najlepsze rozwiązanie.
Nie, nie najlepsze. Najprostsze.
Ember zniknęła w ciemnej jaskini. Nad Górami Kryształowymi zapadał już zmrok i Ziven widział tylko poblask alchemicznego światła w oddali przed sobą, jedyny znak, że Ember gdzieś tam jest. Przez chwilę przemknęła mu przez głowę okropna wizja, że nagle zostaje tu w górach sam: bez Ember, bez Drago, bez Eudokii i bez Hasyei. Bez nikogo – może przez własną głupotę i własne nieuporządkowane sprawy.
Zatrzymał się.
Coś było nie tak. Coś było mocno nie w porządku i tym razem to nie były jego myśli ani jego paranoja.
Skoncentrował się, nasłuchując. Gdyby miał przy sobie Drago, wilk wyczułby coś swoimi zmysłami, o wiele bardziej wyczulonymi, niż ludzkie. Ale i Ziven umiał polegać na własnych zmysłach i na drobnych wskazówkach. Przykucnął. Górski szlak porastała miejscami szorstka, sucha trawa, ta sama, która na halach stanowiła pożywienie owiec. Tutaj była skąpa, suchsza, mniej elastyczna. Czasem wystarczyła jedna kępka, na której stanęła ciężka, duża łapa. Nie było w pobliżu łajna, ale gdzieś unosił się ślad nieprzyjemnej woni.
Abnauayu przeszedł tędy niedawno. Nie jeden z tych, które zabili na szlaku poniżej. I szedł w kierunku jaskiń przed nimi.
Ziven zaklął.
Ember zniknęła mu z oczu. W ciemnych, krętych korytarzach łuki bywały zawodne. Trzeba było zdać się na inną broń – na wszelki wypadek.
Wyciągnął krótki miecz, drugą ręką aktywując wiszące u pasa alchemiczne światło. Oczywiście, będzie widoczny – ale abnauayu miały węch lepszy od niego, i nie przeszkadzał im ich własny zapach. I pewnie, jeśli faktycznie ten, który przeszedł tu przed chwilą wyczuł Ember, to na nią będzie się czaić.
W korytarzu panowała cisza. Żadnego echa kroków. Ziven czubkiem buta potrącił kamyk, pozwalając mu potoczyć się w ciemność. Echo – najpierw kamyka, a potem czegoś innego, ciężkiego, co poruszyło się w głębi.
Abnauayu, Ziven nie podejrzewał nic innego. Ember była lekka, ruszała się jak kot i umiała być cicha, nawet, jeśli w jaskiniach czy w lesie z tą cichością szło jej gorzej, niż w mieście, gdzie wraz z siostrą uczyła się złodziejskiego fachu. Ale nawet, kiedy się nie starała, miała lekkie kroki. To przed Zivenem – nie.
Schylił się powoli, by podnieść większy kamyk. Zważył go w dłoni, nim rzucił przed siebie. Kamienie zagrzechotały w mroku.
– Ziv? – usłyszał przed sobą.
Głos Ember odbił się echem w korytarzach, a chwilę później Ziven usłyszał i ryk bestii przed sobą a potem bardzo głośne przekleństwo.
Zaklął i on. Nie wziął wszystkiego pod uwagę, nie miał wszystkich danych i teraz…
Alchemiczne światło Ember dostrzegł z oddali. Kołysało się, gdy jego towarzyszka uskakiwała przed uderzeniami potężnych łap. Abnauayu atakował, jak miały w zwyczaju istoty jego rodzaju – duże zamachy, ciężkie ciosy, próba staranowania drobnego przeciwnika całym ciałem. Ember, zaskoczona, próbowała unikać. Na jej palcach lśniła magia, ale jeszcze nie pełnoprawny czar.
Ziven nie miał czasu zastanawiać się. Ruszył w stronę bestii, szarżując z mieczem. Szarża nie była jego specjalnością, ale wiedział też, że teraz element zaskoczenia podziała na jego korzyść. Abnauayu dostrzegł w ostatniej chwili. Obrócił kudłaty łeb, próbował się zamachnąć.
Chybił, zaś miecz Zivena trafił w splątane futro. Ziven czuł, że ostrze nie wchodzi tak głęboko, jak by mogło, futro działało nieco jak zbroja, biorąc na siebie dużą część impetu. Nie ważne. Czubek miecza trafił i tak w ciało, bo bestia wydała z siebie ryk.
Ta chwila nieuwagi abnauayu wystarczyła Ember. Szybki ruch, wyszarpnięta zza pleców kusza – dobrze, że naładowana i naciągnięta. Jeden strzał prosto w głowę.
O włos – bełt świsnął przez futro i przez ucho, rozrywając małżowinę. Bryznęła krew, zaskakująco dużo jak na tak niewielką ranę. Abnauayu zawył znowu, ale mimo że poczuł ból, te dwa ciosy to było za mało, dużo za mało, żeby wyrządzić mu realną krzywdę.
Ember odskoczyła. Teraz, kiedy abnauayu stracił przynajmniej na chwilę przewagę, mogła wykorzystać ten moment, by użyć magii. I jakkolwiek Zivenowi się to niezbyt podobało, w tym momencie to mogło być skuteczniejsze, niż niewielkie ostrze sztyletu.
Promień energii wystrzelił z jej dłoni, uderzył w potężną pierś abnauayu. Zaskwierczało futro i skóra pod nim – kolejny nieprzyjemny zapach do komplety z wonią futra, potu i brudu bijącego od stworzenia.
Ziven zamachnął się, uderzając w łapę zmierzającą w jego stronę. Poczuł, jak ostrze wgryza się w tankę, zobaczył, jak abnauayu wyrywa ramię. Krew zaczęła wsiąkać z futro.
Teraz abnauayu wydawał się naprawdę wzburzony. Ryknął znowu i zamachnął się – na Zivena. O włos – Ziven uchylił się i poczuł tylko świst powietrza.
Zaklął. Wolałby stać w oddaleniu i strzelać, nie był nigdy dobry w walce w zwarciu. Ale to, że abnauayu skoncentrował się na nim, dało szansę Ember – a Ember jakimś cudem wiedziała tym razem, co powinna zrobić. Mignęła tylko Zivenowi przed oczyma, na chwilę zniknęła w ciemnościach, a potem zobaczył ją, jak wyskoczyła w górę, jak lśni ostrze jej sztyletu.
Sztylet spadł na kark abnauayu, tuż u nasady czaszki. Przez chwilę Ziven widział, jak bestia otwiera niemal w zdumieniu oczy i pysk, jak zamiera na chwilę, a potem jak zatacza się i upada.
Ember wylądowała z gracją tuż za walącym się na ziemię cielskiem.
Potężne łapy drgały w spazmach – musiała trafić w krąg szyjny i przebić rdzeń kręgowy, nie dość, by abnauayu zginął od razu, ale dość, by teraz umierał. A Ziven nie lubił patrzeć na zbyt długą agonię. Zbliżył się i wbił miecz prosto w odsłoniętą szyję. Abnauayu znieruchomiał z wybałuszonymi oczyma i wywalonym językiem.
Ember odetchnęła głęboko. Spojrzała na zakrwawiony sztylet.
– Miałam dużo szczęścia – stwierdziła.
– To nie szczęście, to twoje zdolności – poprawił ją Ziven.
– Nie, naprawdę, musiałam trafić w jakiś krytyczny punkt. To bydle jest wielkie, zwykle nie pada tak łatwo… Ale dobrze. Myślałam, że bardziej będziemy się z nim męczyć… Kiedy to na mnie skoczyło… Um, dzięki Ziv.
– Nie ma sprawy.
– Nie, dzięki. Nie zauważyłam go.
– Byłaś na mnie wściekła.
– Mhm – kiwnęła głową. – A ty na mnie.
Popatrzył na nią. W półmroku jej oczy nadal zdawały się jarzyć dziwnym blaskiem i Ziven nie był pewien czy kiedykolwiek się do czegoś takiego przyzwyczai. Pewnie będzie musiał. Pewnie jeszcze nie raz będzie myślał, że coś jest nie tak. Może coś jest nie tak.
Westchnął.
– Ember. Um. Chciałbym… nie wiem…
– Przeprosić?
– Nie wiem. Może.
– Ziven, myślę, że jeśli ktoś ma przepraszać, to powinniśmy przeprosić się nawzajem. Usiąść i pogadać. Ale to nie jest na to moment, więc może potem.
– Może jak przejdziemy przez góry.
– Może wcześniej – obiecała. – Ziv, chciałabym zrozumieć o co ci właściwie chodziło. Wiesz, w pewnym momencie zaczęłam się martwić.
– Martwić? – zdziwił się. – Czemu?
– Bo jesteś moim przyjacielem.
Ziven roześmiał się nerwowo.
– Też się martwiłem – przyznał. – Dobra, trochę innych rzeczy też. Masz rację. Pogadamy… potem.
O Kianie też.
Chapter Text
Zwłoki leżały tam, gdzie je pozostawiono: w niszy, za ciężkim kamieniem, do usunięcia którego trzeba było dużo wysiłku i kombinowania. Potem trzeba było uspokoić konie, już i tak zestresowane pobytem w nieprzyjaznym miejscu. Może i wytrenowano je, by umiały zachować spokój w różnych warunkach, ale raczej był to dla nich pierwszy tak długotrwały pobyt w podziemiach. Ziven wiedział, że w niektórych częściach świata używa się koni w kopalniach – zawsze uważał że to okrutna praktyka.
Dobrze, że koni nie wytropiły abnauayu. Najwyraźniej trzymały się jednak bliżej wyjścia z jaskiń, gdzie o jedzenie było łatwiej. Ciekawe, ile jeszcze ich liczyła kolonia? Jeśli te trzy dorosłe osobniki, które zabito jednego dnia zostawiły gniazdo pełne młodych…
Gobliny pewnie się tym zajmą. Zivena skręcało na myśl, że ktoś mógłby iść tak po prostu wybić młode abnauayu, choć rozumiał, dlaczego gobliny mogłyby chcieć to zrobić i że, być może, dla samych zwierząt to mogłoby być lepsze, niż rozpaczliwa walka o przetrwanie.
Równowaga w przyrodzie i tak została już dawno rozregulowana. Krasnoludy z Gór Kryształowych nie dbały o nią, kując głęboko w skałach, niszcząc populacje mieszkańców gór i podziemi, podbijając inteligentne gatunki czy choćby sprowadzając z jakiegoś niewiadomego miejsca (niektórzy mówili, że z innego świata) szybko mnożące się i przerażająco wszystkożerne świnki jaskiniowe.
W tej chwili Ziven i tak miał na głowie rzeczy inne, niż równowaga w przyrodzie.
Ciało zostało owinięte kilkoma płaszczami i oplątane liną. Na szczęście było niewielkie i lekkie. Ziven mógł łatwo przerzucić je sobie przez ramię. Nie było to niewygodne, ale Zivenowi przemknęło przez myśl, że może pomysł Eudokii z animowaniem zwłok mógłby być do pewnego stopnia praktyczny.
Cóż, Eudokia czekała w Dolinie Tysiąca Jaskiń.
Nie rozmawiali wiele w drodze powrotnej, ale Ziven czuł się lepiej. Miał nadzieję, że Ember również. Ciągle miał wiele do powiedzenia i część z tego to pewnie byłyby zarzuty wobec innych. Nie, żeby chciał się kłócić, ale może w tym wypadku powinien.
I jeszcze wróciły myśli dotyczące Kiana. Myśli, których Ziven bardzo nie chciał, bo naprawdę nie chciał myśleć ot tym, co będzie, kiedy Kian wróci po niego. Nie „jeśli” tylko „kiedy”, tego był pewien. Nie spodziewał się, że jakikolwiek smok może odpuścić tak łatwo.
Ale teraz nie było smoka, były tylko gobliny czekające na nich w mroku nocy.
Wioskę oświetlały rzędy pochodni. Jej mieszkańcy opuścili domy – nawet dzieci kłębiły się, ciekawe losu przybyszów. One pewnie pierwszy raz widziały kogoś z zewnątrz, za małe, żeby pamiętać dzień, kiedy krasnoludy opuściły Dolinę Tysiąca Jaskiń.
Pewnie stało się to w czasie rewolucji. Zarządca nagle stracił wsparcie z zewnątrz, jego małe królestwo nie umiało się oprzeć biegowi historii i w ten oto sposób sam padł ofiarą innej rewolucji.
A teraz jego czaszka lśniła na samym końcu kostura gobliniej kapłanki, która czekała na przybyszów pośrodku wioski.
Obok niej Ziven dostrzegł rude futro leżące na ziemi. Futro podniosło głowę i szczeknęło słabo, ale z entuzjazmem.
– Jesteście – powiedziała goblinka.
– Oczywiście – oznajmiła Ember. – Czy ktoś miał wątpliwości?
– Nie znam was, człowieku. Ciało – przywołała Zivena gestem dłoni.
Ostrożnie położył zwłoki na ziemi, rozsupłał linę.
Gobliny wyciągały szyje, próbując zobaczyć, ale większość nie była w stanie nic dostrzec. Kapłanka i pozostałe babki zebrały się nad ciałem i długo szeptały między sobą.
Ziven wykorzystał ten czas żeby przyjrzeć się pozostałym. Żadnemu z nich nie stała się krzywda. Drago wyglądał na osłabionego, ale patrzył na Zivena z nadzieją. Jeśli chodzi o krasnoludy, Selwa miał zabandażowaną nogę, a obaj czekali w napięciu – ale temu Ziven się nie dziwił.
– Człowiek, magiczka! – jedna z goblinich babek kiwnęła na Eudokię. – Podejdź!
Eudokii nigdy nie trzeba było dwa razy powtarzać, kiedy w grę wchodziły zwłoki. Stanęła nad babkami jakby była jedną z nich.
– Jak długo jest martwy? – spytała kapłanka.
– Nie więcej, niż dobę, ale myślę, że ty sama to widzisz – odparła Eudokia.
Goblinka potrząsnęła głową.
– Mhm. Co go zabiło?
– Powiedziano nam, że pazury abnauayu. Przypuszczam, że tak właśnie było. Abnauayu mają paskudne łapska.
– Nie była to broń? Krasnoludzka broń?
Eudokia rozłożyła ramiona.
– Hanys i Selwa mieli ze sobą oskardy. Powiedziałabym, że trzeba się bardzo postarać, żeby zadać takie rany oskardem. Pewnie się da, ale to trochę skomplikowany sposób fałszowania czyjejś śmierci. Oczywiście, widziałam idiotów, którzy próbowali bardziej skomplikowanych wybiegów, żeby ukryć swoją winę. Zwykle im się nie udawało.
– Gdybyś chciała zabić kogoś oskardem, co byś zrobiła?
Gdzieś z boku któryś z krasnoludów wydał z siebie nerwowy jęk. Ani goblińskie babki, ani Eudokia nie zwrócili na to uwagi.
– A ja wiem? To oskard, głupi bardzo jako broń. Ale walnięcie w głowę od tyłu to zawsze dobry sposób na zamordowanie kogoś.
– Odwróć go na twarz – poleciła kapłanka jednej ze swoich towarzyszek. – Hm. Nie widzę śladów – mruknęła, nachylając się i obmacując czaszkę.
– Możemy zrobić z Haseyą porządną autopsję…
– Nie ma potrzeby. Tek sam nam powie, co robił, kiedy zginął.
Ziven nie widział twarzy Eudokii, ale umiał wyobrazić sobie, jak zaświeciły jej się oczy.
– Mówiłam na początku, żeby go zanimować! – oznajmiła.
– Umiesz wezwać ducha, by zamieszkał znów ciało?
– Nie – przyznała Eudokia. – Ale bardzo bym chciała…
– Więc dobrze, że nie zrobiłaś tego, co zamierzałaś, magiczko. Nie potrzebujemy zombie, marionetki na czykichkolwiek – kapłanka rzuciła pogardliwe spojrzenie obu krasnoludom – sznurkach. – Potrzebujemy Teka, potrzebujemy z nim porozmawiać.
Eudokia kiwnęła głową.
– Jeśli się zgodzisz, żebym.
– Tak, magiczko, pójdziesz z nami. Wszyscy pójdziecie.
Ziven prawie wymamrotał coś o tym, że za dużo miał wrażeń na jeden dzień. Prawie. Zacisnął zęby i postanowił, że nie będzie narzekał, nie przy goblinach, które wciąż nie podjęły decyzji co do przybyszów.
***
Kapłanka poprowadziła ich wąską ścieżką przez dolinę, brzegiem jeziora lśniącego w blasku gwiazd i pochodni. Chyba cała populacja wioski ciągnęła za nimi, jakby brali udział w ważnym rytuale. Chyba brali, uświadomił sobie Ziven, widząc poważne miny goblinich babek i ich towarzyszy i lęk na twarzach obu krasnoludów.
– Przesądy – wymamrotał Selwa. – W Republice Ludów…
Jego starszy towarzysz trzepnął go w głowę.
– Milcz. Czasem trzeba przesądy szanować – warknął.
To nie przesądy, pomyślał Ziven, to coś, co te gobliny robiły przez stulecia, zanim krasnoludzkie królestwo ogłosiło Dolinę Tysiąca Jaskiń swoją częścią.
Ścieżka wiodła do kolejnej jaskini, oddalonej od tych w których trzymano więźniów. Sanktuarium musiało być stare – ale większość wystroju lśniła nowością. Na skalnych półkach ułożono rzędy goblinich czaszek. Zbyt mało, biorąc pod uwagę, od ilu wieków mieszkańcy Doliny Tysiąca Jaskiń musieli przychodzić tu oddawać cześć duchom gór i własnych przodków. Jedną z półek znajmowały jednak pogruchotane fragmenty żuchw i czerepów: tak niewiele zostało z długiej tradycji.
– Od wielu lat stopa krasnoluda nie przekroczyła progu tej jaskini – oznajmiła kapłanka. – Ludzka pewnie nigdy, ale to nie ludzie przyszli niszczyć naszą więź z przodkami i górami. Są pośród nas tacy, którzy uważają, że jeśli tu wejdziecie, nie powinniście już wyjść – uśmiechnęła się, patrząc na oba krasnoludy. Selwa, który wcześniej mówił o „przesądach” zadrżał. – A ja mówię, to nie ich decyzja, ani nie moja, pozwólmy Tekowi was osądzić, pozwólmy mu przemówić głosem, który mu odebrano. Co powiecie, krasnoludy?
Selwa skulił się, ale Hanys, o dziwo, podniósł dumnie głowę.
– Chcecie nas wystraszyć, towarzyszko. Wiem, czemu. Nie boję się – może bałbym się ciebie, ale nie boję się Teka.
– Nie boisz się zmarłych, duchów i upiorów, krasnoludzie?
– Spotkałem już duchy i upiory, towarzyszko. Wiem, które były dla mnie groźne: duchy tych, którzy uważali, że ich skrzywdziłem. Duchy arystokratów, wrogów rewolucji.
Kapłanka zaśmiała się.
– Duchy krasnoludów nienawidzące innych krasnoludów… Oto, w jakich pięknych czasach przyszło mi żyć. Ale nie spotkałeś jeszcze ducha goblina, krasnoludzie. Tak bardzo jesteś pewien, że Tek był twoim „towarzyszem” - obyś się nie zdziwił.
Hanys przełknął ślinę, ale nie opuścił głowy.
– Jeśli zrobiłem coś, co zasłużyło na jego gniew, oznacza to, że zdradziłem ideały rewolucji. Jeśli Tek przyjdzie pragnąc mojej śmierci, może na nią zasłużyłem.
Ziven obserwował to z fascynacją. Jego drużyna milczała – tylko Eudokia, mająca asystować w nekromantycznym rytuale, zajęła miejsce obok kapłanki, kiedy ta złożyła zwłoki Teka u stóp głównego ołtarza. Chyba ołtarza. Może posągu – a może należało inaczej nazwać ten olbrzymi stalagmit, którego cień przybierał coraz to dziwniejsze kształty.
Ziven dostrzegł, jak Ember drży i kuli się, jakby nagle ogarnął ją strach.
Ostrożnie, żeby nie zwrócić uwagi goblinów, przysunął się do niej.
– Coś się stało? – szepnął.
– Nie wiem. Mam wrażenie, że… że to na mnie patrzy.
Objęła się ramionami, instynktownie przycisnęła do Zivena.
Ziven popatrzył na Haseyę, kiwnął głową. Kapłanka Maeve zbliżyłu się do nich.
– Co się dzieje?
– Ember się boi.
– Ember? – zdziwiłu się Haseya. – Jak Ember.
– Nie wiem – Ember wskazała ruchem głowy na stalagmit i jego cienie. – To… budzi we mnie lęk.
Haseya zmrużyłu oczy.
– To ich bóstwo – stwierdziłu.
– Bóstwo? To kawał nacieku! – zaprotestował Ziven.
– To duch gór. Gobliny go czczą, dają mu moc a on daje moc im. Lokalne bóstwa opiekuńcze…
Ember jęknęła.
– Nie podobam mu się, bo jestem związana z Caránem – odgadła. – Czy ja mam się teraz zastanawiać, czy on czegoś nie odwalił w Górach Kryształowych?
– Nie zastanawiaj się – powiedziału Haseya. – Okaż szacunek i brak złych zamiarów. Spytaj goblinów, czy jest coś, co powinnaś zrobić. Wyjaśnij sytuację. Nie ukrywaj nic.
– Na razie nie mogę. Przerwałabym rytuał. Mam tylko nadzieję, że to bóstwo nie uzna, że sama moja obecność wystarczy, żeby przeszkodzić… – Uśmiechnęła się blado do Zivena. – Jeśli to się źle skończy, to, cóż, może się okazać, że miałeś rację.
– Wolałbym jej nie mieć – mruknął.
Przed nimi wszystkie pięć babek ustawiło się w półokręgu dookoła ciała. Odwróciły zwłoki znów na plecy i najmłodsza z nich obeszła je dookoła z misą wypełnioną płonącymi ziołami. Słodko-duszący dym rozszedł się po nie tak znów wielkiej przestrzeni groty, a Ziven pomyślał, jak niewiele czasem różniły się rytuały różnych ludów w różnych częściach świata.
Kapłanka zaczęła recytować zaklęcia – w języku, z którego Ziven rozumiał być może pojedyncze słowa, być może w jakimś starym narzeczu, którym ponoć mówiły gobliny i zieloni orkowie zanim rozdzielili się na dwa tak różne ludy.
Cienie na ścianie tańczyły: przybierały formy sylwetek zwierząt, magicznych bestii i rozumnych gatunków, to znów przypominały twarze. Duch gór, bóstwo opiekuńcze Doliny Tysiąca Jaskiń komunikowało się ze swoimi wyznawcami.
Ziven zerknął na Ember i dostrzegł, że przyklękła i mamroce coś pod nosem: jakąś formę modlitwy, wyjaśnienia lokalnemu bóstwu, że nie weszła na jego teren jako intruz. Jak dziwne formy potrafili przyjmować bogowie, ci potężni i ci pomniejsi, niektórzy zrodzeni z sił natury, inni ze śmiertelników którzy przekroczyli pewną granicę, jeszcze inni zapewne byli na tym świecie od samych jego początków…
W jaskini zrobiło się chłodno. Dookoła czaszek i fragmentów kości na skalnych półkach, dookoła kostura kapłanki, zapłonął blady widmowy płomień, zimny i tylko podkreślający ciemność panującą w sanktuarium. Wolno przeniósł się na zwłoki, wnikając do ich wnętrza.
Tek usiadł gwałtownie. Otworzył usta i wydał z siebie dźwięk – krzyk, jakby łapał powietrze albo jakby próbował rozruszać struny głosowe.
Ziven raz widział rozumną istotę przywracaną wolą bogów do życia – to jednak nie było pełne wskrzeszenie, a animacja, nawet, jeśli zwłoki poruszał teraz duch zmarłego. Ciało wciąż było martwe, rany nie zasklepiły się, wnętrzności wylewały się z rozprutego brzucha. Oczy były białe i puste, choć wodziły po zebranych jakby na nie patrzyły.
To nie była pełna jedność ducha z ciałem, jak u żywej istoty, to nie było odsunięcie śmierci, a tylko przekroczenie jej granic.
– Jestem w sanktuarium – powiedział martwy goblin zaskoczonym tonem. Brzmiał ochryple, ale poza tym – jak żywa istota. – To nie sanktuarium moich przodków w Stopie Giganta.
– Jesteś w Dolinie Tysiąca Jaskiń – oznajmiła kapłanka.
– Mój cel… osiągnęliśmy cel? Czuję… – spojrzał w dół, przycisnął dłonie do własnych wnętrzności. – Jestem martwy – stwierdził. – Pamiętam. Tak. Hanys! – obrócił głowę w kierunku starszego krasnoluda. – Hanys, co się stało?
Ziven zauważył, że po policzkach krasnoluda cieknął łzy. Bardzo dużo łez. Że jego wargi i dłonie drżą.
Drugi krasnolud też wyglądał na przejętego, ale on raczej był przerażony, niż płakał.
– Zawiodłem cię – odezwał się Hanys.
Nie dodał „towarzyszu”.
– Co się stało? Pamiętam… pamiętam bestię. Pazury. Próbowaliśmy… Mówiłeś, żebym się trzymał, że pomoc… nie przyszła pomoc?
– Przyszła za późno.
– Ale dotarliście do Doliny Tysiąca Jaskiń…
– Może nie tak, jak to planowali – oznajmiła kapłanka, stając między martwym goblinem a krasnoludami. – Powiedz mi – zażądała – kim jesteś?
– Jesteś babką tej wioski – zauważył Tek. – Zabawne. Nie myślałem, że jakąś jeszcze spotkam. Babki pod Stopą Giganta zginęły, nie ma nowych.
– Nas też próbowano zniszczyć, ale żyjemy. Powiedz, kim jesteś.
– Nazywałem się Tek. Jestem… byłem… robotnikiem w Averog. Urodziłem się pod Stopą Giganta. Przybyłem do Averog w czasie głodu. Dołączyłem do rewolucji. Stanąłem po stronie nadziei na lepsze życie dla siebie, dla mojej rodziny, dla… – Ziven dostrzegł jak martwy goblin zerka nad ramieniem kapłanki – Dla tych, którzy stali się mi bliscy. Co chcesz wiedzieć? Czemu mnie wypytujesz? Nie jestem wiele warty jako przodek, nie dla obcej wioski. Po co to zbiegowisko?
– Po co przybyłeś do Doliny Tysiąca Jaskiń, ty i tych dwóch?
– Liczyliśmy na nawiązanie stosunków dyplomatycznych, na sojusz. Republika Ludów Gór Kryształowych wierzy, że wszystkie rozumne istoty powinny żyć razem w społeczeństwie pozbawionym granic klas, uprzedzeń i wyzysku. Krasnoludy czy gobliny, czy inni, którzy zamieszkują góry – pokój jest możliwy do zbudowania i zachowania.
– I dlatego krasnoludy cię tu wysłały.
– Nie, czcigodna babko. Sam zgłosiłem się do komitetu rewolucyjnego. Powiedziałem, pozwólcie mi rozmawiać, jestem goblinem, gobliny zrozumieją. Gobliny zobaczą moją więź z… z towarzyszem Hanysem…
– Przybyłeś tu w dobrej wierze, sądząc, że krasnoludy chcą pokoju – powiedziała kapłanka.
– Republika Ludów Gór Kryształowych chce pokoju i chce sojuszu – zgodził się Tek.
Kapłanka zmarszczyła brwi. Milczała przez chwilę.
– Co mam zrobić z twoimi towarzyszami? – spytała w końcu.
– Wysłuchać ich głosu, po to tu przyszli.
Zebrane w sanktuarium gobliny, wcześniej obserwujące wszystko w napięciu, wydały z siebie niezadowolony pomruk. Ktoś szepnął „zdrajca”, ktoś „oszukali go” i pomruki i niezadowolone słowa przeniosły się na zewnątrz, gdzie czekała ta część mieszkańców wsi, która nie zmieściła się w grocie.
– Słyszałam dość – warknęła kapłanka.
Gwałtownie machnęła kosturem, przerywając zaklęcie. W martwym goblinie coś jęknęło i ciało upadło bezwładne na ziemię.
– Tek! – krzyknął starszy krasnolud. – Dlaczego… chciałem… chciałem…
– Słyszałam dość – warknęła goblinka.
– Nie rozumiecie, towarzyszko… chciałem się pożegnać, ja… – Hanys przycisnął dłonie do twarzy. – Wszystko poszło nie tak. Wszystko poszło źle.
– Widzę, krasnoludzie. Widzę że poszło źle – głos kapłanki był szorstki. – Nie wiem, czy Tek dał się wam oszukać, czy ktoś z was naprawdę chce pokoju – ale słyszałam co powiedział i nie mam powodu was zabijać. Zresztą, wasza śmierć tylko sprawiłaby, że przyszłoby was więcej, prawda? Cokolwiek zrobimy, kiedyś znów przyjdzie was więcej, kiedy będziecie próbowali odzyskać naszą dolinę.
– Nie, towarzyszko, tak się nie stanie.
– Możesz mi to przysiąc, krasnoludzie, nie w imieniu twoim, a całego twojego ludu? Możesz sprawić, że bogowie ukarzą każdego, kto wystąpi przeciw twojej przysiędze? Możesz dać mi gwarancję, że nie pojawi się ktoś, kto uzna, że dawne imperium należy odbudować? Nie? Tak myślałam.
– Więc nie będzie sojuszu?
– Nie wiem, krasnoludzie. Wiem, że teraz nie chcemy twojego ludu na naszej ziemi.
– Powinniście wiedzieć, towarzyszko, że w Republice Ludów Gór Kryształowych gobliny są obywatelami takimi samymi, jak krasnoludy – odezwał się pośpiesznie Selwa.
– W waszych dokumentach na pewno – zgodziła się goblinka. – Nie, nie zmienię zdania, nie dziś przynajmniej. Zbudujcie społeczeństwo dorastające do haseł które głosicie, a nie próbujcie nam ich narzucać, bo mamy dość krasnoludów narzucających nam swoją władzę. Rozumiesz to?
– Tak, towarzyszko, rozumiem – zgodził się młodszy krasnolud pośpiesznie, ale dopiero, gdy Hanys szarpnął go za ramię.
– Dobrze. Możecie zostać tu na noc, ale jutro rano musicie opuścić Dolinę Tysiąca Jaskiń. A co do was… – kapłanka spojrzała na czwórkę ludzi.
– Nie będziemy nadużywać waszej gościnności – powiedział pośpiesznie Ziven – Chcemy… zabrać mojego wilka i wracać. Zostawiliśmy konie na rozstajach i… Przed nami długa droga.
– Dobrze – zgodziła się kapłanka. – Jedno z was zaniepokoiło duchy, jedno z was nosi piętno czegoś starego, co od wielu stuleci zamieszkuje te góry, ale jest równocześnie obce…
– On też nie będzie was nachodził – odezwała się Ember. – Nie interesuje go wasza dolina. Ale mogę próbować, jeśli zechcecie, wynegocjować że gdybyście kiedyś zostali zaatakowani…
– Nie chcemy żadnej interwencji z zewnątrz, człowieku, czy to od waszego gatunku, czy od istot które uczynił bogami.
– Oczywiście. Żadne z nas nie chce się narzucać.
– Towarzyszko… – odezwał się jeszcze Hanys – Jeśli chodzi o ciało… Czy możemy zostawić je tutaj? Wiem, że nie miał w Averog nikogo, kto znałby wasze stare rytuały, a chciałby, żeby pochowano go zgodnie z nimi. Nie proszę, żebyście… – zawahał się na moment – przyjęli go do grona swoich przodków. Tylko, żebyście zrobili to, co zrobilibyście z każdym obcym goblinem, który zmarłby na waszej ziemi. Czy to możliwe?
– Tak, krasnoludzie. Tylko, że jeśli ty miewasz w zwyczaju odwiedzanie grobów bliskich, pamiętaj, że do tego nie będziesz mieć dostępu.
– Poradzę sobie z tym. Dziękuję, towarzyszko.
***
Zgodnie z umową odeszli nad ranem. Drago utykał nieco, ale idąc przy nodze Zivena promieniał radością – podobnie, jak całą noc, którą spędził skulony dookoła swojego człowieka. Ziven nie potrzebował więcej – nie był sam. Może te trzy osoby, z którymi podróżował po świecie czasem go przerażały, czasem irytowały, a przez większość czasu były nierozsądne, ale były jego przyjaciółkami. Trzeba było więc żyć z tym, co potrafiły zrobić, a one przecież też niekoniecznie zawsze były zadowolone z niego. I czasem się o niego martwiły. A czasem wszyscy czworo musieli się nawzajem wyciągać z tarapatów.
Teraz przynajmniej dalsza droga przez góry obeszła się bez większych problemów. Było po drodze kilka trudnych ścieżek, kilka przepaści, jedna śnieżyca, rzadka o tej porze roku, ale w końcu kręte ścieżki znów zastąpił szeroki elfi trakt i zbocza górskie stały się mniej niegościnne a w oddali zamajaczył błękit morza. Tu klimat był inny, niż po przeciwnej stronie Gór Kryształowych, na wschodzie, na wybrzeżu morza leżało Kallis, jedna z największych metropolii regionu, dawna stolica księżycowych elfów.
Pierwszy porządny postój po przejściu gór mieli w pasterskim szałasie. Do najbliższej wsi i najbliższej gospody wciąż było daleko, ale szałasów i kryjówek było tu pełno, a tak długo, jak nie okazywało się agresji, można było liczyć, że pasterze za świeży ser nie policzą zbyt wiele. A ser był dobry, miękki, słony i pachnący dymem.
Jedli go siedząc przy ognisku, w łagodną, ciepłą noc pachnącą trawą, dymem i stadem owiec zgromadzonym w pobliżu. Z Drago owiniętym dookoła nóg Ziven czuł się pewnie i bezpiecznie. Dość bezpiecznie, żeby w końcu powiedzieć kilka rzeczy.
– Więc, najpierw chciałem powiedzieć „a nie mówiłem” – zaczął.
– Totalnie możesz powiedzieć „a nie mówiłem”, jeśli ci to sprawi satysfakcję – zasugerowału Haseya.
Ziven machnął ręką.
– Nie, nie. Nie potrzebuję. Miałem trochę racji, ale nie potrzebuję się na was wyżywać. Już nie.
– Chciałeś się wyżywać – mruknęła Eudokia.
– Trochę. Przeszło mi. Mieliśmy… pecha tam w górach. Skończyło się dobrze, ale mieliśmy pecha.
– Trochę z naszej winy – zauważyła Ember. – Nie powiem, żebyśmy się zachowali najrozsądniej, a ty ostrzegałeś.
Ziven kiwnął głową.
– To nie tak, że sam potem nie nawaliłem. Wszyscy mogliśmy to lepiej rozegrać.
– Mogło być też gorzej.
– Mogło. W każdym razie mogliśmy też tego uniknąć.
– Nigdy nie unikniemy kłopotów, Ziv – zauważyłu Haseya.
– Wiem. Zawsze wiedziałem. Nigdy nie umiem się do tego przyzwyczaić. A jak przychodzi co do czego, zaczynam obwiniać innych, nawet, jeśli sam nawaliłem.
– Teraz nie nawaliłeś.
– Teraz nie, ale… Mam wam coś do powiedzenia. Myślę, że powinnyście się na to przygotować… i ja też. Bo możliwe, że w którymś momencie będziecie mieć problemy przeze mnie.

snylilith on Chapter 1 Wed 25 Jan 2023 08:18AM UTC
Comment Actions