Work Text:
Andrzej Kowalski był od zawsze znany z jednej rzeczy, a mianowicie, potrafił się „zakręcić”. Może miał jakąś wrodzoną zaradność, a może zmusiło go do tego biedne dzieciństwo, ale jeśli coś dało się załatwić bajerą, to zawsze, bez skuchy, umiał to zrobić. Jak to określał jego wychowawca w liceum pedagogicznym, Andrzej „miał gadane”. Zresztą, pajęcze sieci znajomości wyróżniały się pewną śmieszną cechą: im większe się stawały, tym szybciej rosły i na tym etapie swojego życia chłopak był już całkiem pewien, że jakoś sobie poradzi, czego by nie zrobił.
W tym momencie na przykład, leżał sobie wygodnie na dolnej pryczy piętrowego łóżka w schronisku młodzieżowym w Jarocinie i czytał jakąś radziecką powieść kryminalną. Fabuła nie porywała, więc co chwilę rozpraszał się, myśląc o swoim dotychczasowym życiu, które doprowadziło go do tego miejsca. Dla laika oczywiście Andrzej wcale nie znajdował się w jakiejś niesamowitej sytuacji. Jednak fakt, że miał dolne łóżko, przyjechawszy do Jarocina dopiero późnym popołudniem, a jutro miał szansę wkręcić się za kulisy, w pewnych kręgach robił wrażenie. Zwłaszcza, że karimatami zaczynała się też już powoli zapełniać podłoga.
Do dużego, piętnastoosobowego pokoju, weszła właśnie dwójka kolejnych podróżnych. Andrzej dalej patrzył się w książkę, ale przysłuchiwał się im, próbując zgadnąć, skąd przyjechali. Oczywiście narzekali na spanie na ziemi, upadł im plecak, któryś z nich rozwinął karimatę… Przez chwilę brzmiało to wszystko normalnie, a potem między nowo przybyłymi rozgorzała jakaś szeptana dyskusja. Jeden głos uparcie przekonywał do czegoś, drugi protestował, ale coraz słabiej. W końcu pierwszy chyba się zirytował i zaraz rozbrzmiały kroki. Andrzej zauważył tylko, jak ktoś zasłania mu światło.
— Ej, stary — dobiegło go z góry.
Niechętnie, Andrzej przestał udawać, że czyta książkę i podniósł wzrok. Przy łóżku stał taki sam, jak on, niski, czarnowłosy chłopak w zrobionych ewidentnie własnoręcznie punkowych ciuchach, chociaż na tym podobieństwa się kończyły. Ten, który zakłócił właśnie jego spokój, włosy miał bardzo długie (luksus, na który w pedagogicznym nie pozwalali), błyszczące i pachniał wodą kolońską. Blady i z klasycznymi rysami, przypominał trochę marmurowe popiersie, które z niejasnych powodów przebrało się w szmaty i wylądowało w Jarocinie.
— Siema, sorry bardzo, że zawracam głowę, ale mam sprawę do ciebie. Syriusz, tak w ogóle. — Popiersie wyciągnęło do niego dłoń pianisty.
— Andrzej. — Powiedział Andrzej, łapiąc ją w swoją spracowaną grabę.
— Słuchaj, ja wiem, że to strasznie arogancko może wyglądać, ale czy nie zamieniłbyś się z moim kolegą? Chłop musi się położyć na materacu, bo po kilku godzinach w pociągu i tak już ledwo chodzi, a jak będzie spał jeszcze całą noc na podłodze, to rano nie wstanie. Oddam ci różnicę, nawet awansem mogę, tylko żeby on miał łóżko na przynajmniej jedną noc.
— A co mu jest? — spytał sceptycznie Andrzej.
Drugi chłopak (Syriusz?) nie odpowiedział, zamiast tego pokazując w kierunku, z którego wcześniej dobiegały głosy. Wzdychając w duchu, Kowalski podniósł się do siadu i spojrzał w tamtą stronę. Natychmiast też całą jego irytację zastąpił wstyd. Na cienkiej karimacie pod ścianą leżał chłopak w ich wieku, ale bardzo wysoki i piegowaty. A raczej przekręcał się co chwilę, próbując znaleźć jakąkolwiek wygodną pozycję, krzywiąc się z bólu, ale uparcie zaciskając zęby. Obok tego, co jak Andrzej zakładał, było plecakami tych nowych niespodziewanych znajomych, leżała laska z jasnego drewna. Nie trzeba było geniusza, żeby dodać dwa do dwóch.
— Kurwa, stary, to od tego trzeba było zacząć! — Poderwał się natychmiast i zaczął zbierać swoje rzeczy. Już miał dodać coś na temat niepełnosprawności nieprzedstawionego jeszcze „kolegi”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Jeśli chłop był tak uparty, żeby zwijać się z bólu na podłodze, to raczej nie chciał słyszeć nic na ten temat. — Ale przyznam szczerze, że za zwrot kasy się nie obrażę, pół ceny piechotą nie chodzi…
— Absolutnie się nie martw, zaraz ci oddam. Tylko się wykłócę z kolegą, poczekaj.
Wbrew swoim słowom, Syriusz bardzo spokojnie ukląkł przy karimacie i dotknął policzka wysokiego chłopaka. Tamten, wzięty chyba nieco z zaskoczenia, zaskomlał cicho, po czym jeszcze mocniej zacisnął zęby.
— Remik, załatwiłem nam łóżko, chodź — powiedział Syriusz.
— Cholera, mówiłem ci… — zaczął ten nazwany Remikiem.
— Ciii, nie wymyślaj, chodź. Jak będziesz spał na zimnej podłodze to jutro nie wstaniesz i obaj to wiemy. Chodź, to jest parę kroków, ja ci pomogę. — Wprawnymi ruchami, jakby robił to często, Syriusz zaczął wsuwać ręce pod ramiona drugiego chłopaka i wciągać go na siebie.
— Ale pieniądze… — zaprotestował jeszcze tamten, choć słabo.
— Nie są dla mnie problemem. Chodź, serio, no chodź. — Mimo na oko drobnej postury, Syriusz z łatwością postawił kolegę na nogi, pomógł mu zrobić kilka kroków, a potem położyć się na dolnej pryczy piętrowego łóżka.
Widocznie ulga od materaca musiała być ogromna, bo Remik aż westchnął. Nie tracąc czasu, Syriusz zawinął z karimaty ich rzeczy, większość wcisnął pod łóżko, a potem zaczął owijać kolegę śpiworem. Następnie wysupłał z plecaka poobijany, blaszany kubek i proszki od bólu głowy. Zniknął na chwilę na korytarzu, żeby pojawić się znów z wodą w rzeczonym kubku i nareszcie usiąść przy Remiku.
— Dawaj, weź prochy i idź spać. Rano będzie lepiej — zachęcił.
Drżącymi rękoma, z pomocą Syriusza, drugi chłopak rzeczywiście wziął lekarstwo i opadł ciężko na materac. Zaraz też zwinął się w kłębek, na tyle, na ile mógł ktoś tak wysoki na wąskim schroniskowym łóżku. Wypracowanym, delikatnym ruchem, Syriusz zaczął masować mu skalp i szyję, na co Remik znów westchnął cichutko. Chwilę siedzieli w ciszy, dopóki Andrzej, czując się mocno, jak trzeci do pary, ale wciąż bez swoich pieniędzy, nie zagaił niezręcznie:
— Cholera, serio musiało go boleć…
— Co? — Syriusz drgnął, jak wyrwany z transu. — A, no. Wiesz co, on ma rozjebane stawy strasznie, ale w ogóle sobie nie odpuszcza i czasami tak kończy. Dosłownie, jak tylko wracamy, to ma operację na biodro, ale strasznie chciał jechać i przyznam szczerze, że jak mi opowiadał o zeszłym roku, to ja też… Cholera, twoje pieniądze! Czemu się nie upominasz? — Zaczął wolną ręką grzebać w jednym z plecaków.
— Trochę głupio mi było. — Andrzej wzruszył ramionami. — Kasa kasą, ale jak już zaczęliśmy gadać, to co wy za jedni i co was przywiało do Jarocina?
— Ja jestem Syriusz, jak ten pies z mitologii, już mówiłem, a to jest mój najlepszy przyjaciel, Remik. Przywiało nas to, że on tu był w zeszłym roku i mówił, że było w dechę, więc ja też chciałem pojechać w tym roku. Lubimy punka. A ty? Andrzej, ale co dalej?
— Kowalski. Serio, nie patrz tak. Ja trzeci raz już jestem, bo znam typa, który zna typa, który zna… No, sam rozumiesz. Po prostu od organizatorów dzieli mnie wystarczająco mało osób, żebym tu bywał od zawsze, ale wystarczająco dużo, żebym był tu zwykłym śmiertelnikiem. Skąd przyjechaliście?
— Warszawa, a ty?
— Jak ci powiem, to i tak nie będziesz wiedział, bo to straszne zadupie, ale aktualnie mieszkam w Łęczycy w internacie, bo się tam uczę w pedagogicznym. — Andrzej machnął ręką. — Liceum w sensie. Wiesz, gdzie jest Łęczyca?
— Wy tam macie tego diabła Borutę, nie? To wiem. Mniej więcej. No jakoś pod Łodzią, nie?
— No powiedzmy. Dobra, słuchaj, dzięki za hajs, ja ci więcej dupy nie zawracam, wyśpijcie się z tym swoim przyjacielem. Ale jakbyście chcieli mieć się jutro z kim pałętać, to ja jestem tu sam i trochę szukam towarzystwa.
— Jasne, zapamiętam — obiecał Syriusz i z tonu jego głosu można było wywnioskować, że naprawdę ma to na myśli.
Andrzej wyszedł na korytarz do łazienek, chcąc umyć się po dniu łapania stopa, targania plecaka i jak się teraz jeszcze okazało, zamieniania się łóżkami. Kiedy jakiś czas później wrócił, jego nowi znajomi spali już obaj, zwinięci w siebie nawzajem.
***
Nadzieja Wilczyńska, zapewne w przeciwieństwie do większości ludzi, bardzo nie lubiła brać wolnego w pracy, bo poza bardzo rzadkimi przypadkami oznaczało to, że jej ukochany jedynak nie był w stanie podnieść się z łóżka. Nie inaczej było tego późnolistopadowego popołudnia. Remik, siląc się na beztroski ton mimo zaciśniętych zębów, jeszcze wczoraj wieczorem oświadczył, że rano raczej nie wstanie i niestety miał rację. Kiedy zadzwonił jego budzik, chłopak nawet nie próbował go wyłączyć. Nadzieja musiała sama wejść do pokoju syna i się tym zająć, po czym polecieć do sąsiadki do telefonu i zadzwonić do dyrektorki przedszkola, że za dzisiejszą nieobecność weźmie dodatkowe godziny za tydzień.
Remik dał radę przełknąć mikroskopijne śniadanie i od paru godzin spał, otumaniony proszkami na ból głowy. Kobieta tym razem nie dała rady urobić znajomej farmaceutki o sprzedanie jej pod ladą czegoś na receptę, ale zamierzała to nadgonić. Na razie mogła jednak polegać tylko na metodach swojej babci, więc ugotowała rosół i wygrzebała z kuchennej szafki wszystkie potrzebne ziółka do zaparzania. Czekała tylko, aż syn się obudzi, w międzyczasie na zmianę próbując dziergać i porzucając robótkę dla nerwowych kółek po pokoju. Bardzo chciała po prostu zajrzeć do sypialni Remika, ale chłopak ostatnimi czasy zaczął się strasznie irytować na opiekę, o którą wprost nie poprosił. Walczyła więc ze sobą, ale czuła, że powoli zaczyna ulegać. Już była gotowa się złamać, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi.
Zaintrygowana, Nadzieja potruchtała do korytarza i spojrzała przez judasza na klatkę. Po drugiej stronie od razu zauważyła czarną czuprynę. No tak. To było do przewidzenia.
— Dzień dobry! — zawołał pogodnie Syriusz, gdy otworzyła drzwi. Kiwał się na piętach na wycieraczce i uśmiechał szeroko. Czarne włosy miał rozwiane, a blade policzki zarumienione. Wyglądał, jakby wbiegł na siódme piętro po schodach.
— O, dzień dobry… — odpowiedziała Nadzieja, starając się ukryć rozbawienie.
— Ja do Remika, można? — zapytał chłopak.
— Remik pewnie śpi, ale wejdź, serdeńko, zapraszam. — Odsunęła się, żeby go przepuścić. Syriusz natychmiast skorzystał, wskakując do małego mieszkanka.
— Bo właśnie tak pomyślałem, że pewnie coś się dzieje, bo on przecież nigdy sam z siebie nie opuszcza szkoły i tak sobie pomyślałem, że mu przyniosę notatki i w ogóle — opowiadał wesoło. — No i w ogóle to jak go znam, to pewnie nie zjadł obiadu i cały dzień siedzi zamknięty, i pomyślałem, że może będę mógł pomóc.
Nie zważając na rozbawione spojrzenie Nadziei, chłopak ściągnął buty, ustawił je równiutko pod wieszakiem w przedpokoju i już sadził susy w kierunku drzwi do pokoju Remika. Dopiero tam zawahał się na chwilę, odwracając się do kobiety.
— Nie obrazi się, jak wejdę? Jak pani myśli? — zapytał.
Nadziej pokręciła głową, uśmiechając się do siebie.
— Nie sądzę.
Rozpromieniwszy się, Syriusz ostrożnie nacisnął klamkę i zajrzał do małej sypialni. Kobieta z pewną dozą fascynacji obserwowała, jak nagle zupełnie złagodniał i wsunął się do środka, niczym kot. Myśląc sobie w duchu, że przecież to nic złego, wiedzieć, co dzieje się u jej dziecka, wróciła do kuchni do swojej robótki i udawała, że wcale nie nasłuchuje każdego dźwięku zza lekko uchylonych drzwi.
Remik nie spał, ale kiedy Syriusz wszedł do sypialni, ledwo podniósł jedną powiekę. Już w nocy wiedział, że to będzie parszywy dzień i nie pomylił się ani trochę. Powoli zbliżał się wieczór, a chłopak cały ten czas spędził w łóżku, w przemoczonej od potu piżamie, starając się nie wyć z bólu. Przysiąc by mógł, że jego lewa noga, od biodra do stopy, płonęła żywym ogniem, między kręgi ktoś powbijał mu gwoździe, a ramiona i dłonie ściśnięto imadłem. Wszystko to promieniowało jeszcze do głowy, którą równie dobrze mógł chyba rozbić o ścianę. Na domiar złego, od rana udało mu się wmusić w siebie tylko dwie kromki suchego chleba, co i tak prawie zakończyło się torsjami. Parę godzin przespał odurzony proszkami od migreny, ale te przestały już dawno działać. O kolejną dawkę musiałby poprosić mamę, a ostatnie, czego potrzebował, to jeszcze bardziej ją martwić.
— Cześć — szepnął Syriusz. Ostrożnie odłożył plecak na podłogę i przykucnął przy łóżku. — Jak źle jest?
Remik poczuł, jak smukła dłoń chłopaka powoli wsuwa się mu we włosy i zaczyna masować skalp. Mimowolnie zaskomlał cichutko, kiedy jego obolałe mięśnie nareszcie mogły się choć trochę rozluźnić. Nie odpowiedział jednak na zadane pytanie.
— Czyli bardzo, co? — potwierdził Syriusz tym samym szeptem. — Co cię boli?
— Wszystko — wydusił w końcu Remik.
Drugi chłopak westchnął na to zatroskany i przysiadł na łóżku. Wyuczonym ruchem przesunął dłonie na ramiona Remika, pochylając się mu jednocześnie do ucha.
— Przepraszam, że nie przyszedłem wcześniej. Mogłem zwiać z treningu. Nie, ciii, nie protestuj, naprawdę mogłem. Ale już jestem, dobra? Zaraz wszystko ogarniemy, co? Wejdziemy sobie do wanny, zjesz coś ciepłego, a potem cię rozmasuję i pójdziesz sobie spać, dobra? A ja ci w tym czasie przepiszę notatki. No już, już — mówił cichutko. — Cicho, cicho, zaraz wszystko ogarnę, obiecuję. Daj mi parę minut.
Syriusz pocałował go w skroń, parę razy w głowę i w końcu kark, po czym wstał. Kiedy wsunął się do kuchni, Nadzieja podniosła na niego pytający wzrok, starając się nie dać po sobie poznać, że ku swojemu zawodowi, nic nie udało jej się podsłuchać.
— Przepraszam, czy to będzie w porządku, jeśli Remik zje obiad w wannie? — zapytał. Potem dotarło chyba do niego, jak dziwnie brzmiało to pytanie, bo zaczął gorączkowo tłumaczyć: — Ja się oczywiście nie chcę narzucać, ale po prostu wiem, że jemu pomaga gorąca kąpiel i pomyślałem, że może jak się trochę rozluźni, to będzie w stanie coś zjeść i jeśli to nie problem, to czy mogłaby pani odgrzać mu rosół, i… Cholera jasna, to znaczy… Przepraszam, no chodzi mi o to, że ja wiem, że jak on ma te napady, to mu pani robi rosół, ale on już pewnie wystygł, bo już dawno po obiedzie… Przepraszam, przepraszam, gadam głupoty.
Nadzieja z całych sił starała się nie zaśmiać, kręcąc głową. Osiemnastoletni chłopcy, z jej doświadczenia, raczej nie lubili słyszeć, że są przeuroczy, więc ugryzła się w język, wzięła głęboki wdech i zlitowała nad nieszczęsnym Syriuszem.
— Tak, to będzie w porządku, jeśli Remik zje obiad w wannie. Nie martw się, serdeńko — odparła.
— O. To fajnie. — Chłopak natychmiast się rozpromienił i rzucił do roboty.
Nadzieja odpaliła palnik, na którym rzeczywiście stał mały rondelek z rosołem, z życzliwą fascynacją obserwując Syriusza miotającego się po M3, jak u siebie. W jednej sekundzie czarował coś przy wannie, zaraz potem stawiał w łazience mały stołeczek, znów zaglądał do wanny, do sypialni Remika, w kierunku garnka i tak w kółko, dopóki nie upewnił się, że wody jest wystarczająco dużo i jest wystarczająco ciepła, w łazience czeka już świeża piżama, a rosół nie wyleje się z rondelka postawionego na stołku. Dopiero wtedy wyciągnął Remika spod kołdry i praktycznie niosąc go na sobie, zaprowadził do łazienki, zamykając za nimi drzwi na zamek.
Wreszcie za drzwiami uspokoił się. Remik opierał się o niego ciężko, zaciskając oczy i zęby.
— No już, chodź, chodź, usiądź. — Pomógł chłopakowi opaść na skraj emaliowanej wanny. — Jeszcze tylko wysupłamy cię z piżamy i będzie po wszystkim.
Remik pokiwał tylko głową, z całych sił starając się współpracować, ale każdy ruch zdawał się wciskać mu rozpalone żelazo w kości. Nawet pomimo tego, że de facto to Syriusz jednocześnie podtrzymywał go w pionie i rozbierał. W innych okolicznościach myślałby tylko o tym ostatnim, ale w tej chwili prawdę mówiąc powoli zapominał, jak sam ma na imię. Nie zarejestrował nawet, jakim cudem znalazł się w gorącej wodzie. Od razu jednak poczuł, że pierwszy raz tego dnia może wziąć pełny wdech. W łazience było cicho i wilgotno, a w powietrzu razem z parą unosił się znajomy ziołowy zapach. Najwidoczniej Syriusz pamiętał nawet, gdzie leżą wszystkie dziwne mikstury i proszki, które z uporem tworzyła Nadzieja, dowodząc, że jeśli obie jej podlaskie babcie twierdziły, że to działa, to działać musi. Może zresztą miała w tym trochę racji, bo nie minęło długo, jak Remik mógł nareszcie poruszyć palcami bez bólu, a przez zapychającą mu głowę watę zaczęły się w końcu przebijać jakieś złożone myśli.
Syriusz tymczasem wrócił do głaskania go po głowie, którą przytulał sobie do ramienia nad brzegiem wanny. Czuł pod palcami, jak Remik nareszcie się rozluźnia, co jakiś czas cicho wzdychając. Serce krajało mu się na samą myśl, jak długo musiał wcześniej leżeć spięty.
— Gwiazdeczko? — dobiegł go w końcu słaby głos.
— Tak, kochanie?
— Chcesz też wejść do wody?
— Remik! — zaśmiał się Syriusz, udając oburzenie.
— Tylko się poprzytulać, obiecuję. Absolutnie nie mam siły na nic więcej. — Remik też zachichotał słabo.
— Aha, wszyscy tak mówią… — Syriusz teatralnie pokręcił głową. — A jak wejdę z tobą do wanny, ty kusicielu niewinnych chłopców, to zjesz swój rosół?
— No bo ty jesteś taki niewinny… — zaburczał Remik, ale bez gniewu. — Mogę spróbować, ale nie obiecuję, że się nie poddam.
— Hmmm, kusząca propozycja… No dobrze, niech ci będzie. — Nachylając się nad brzegiem, Syriusz pocałował go jeszcze w nos, po czym wstał i zaczął się rozbierać. — Patrz i podziwiaj, nie każdy dostaje ode mnie prywatny pokaz.
— Dobra, dobra, widziałem te wasze prysznice na hali — odparował Remik. Jednocześnie jednak rzeczywiście wpił żarłoczny wzrok w pojawiającą się przed nim bladą skórę.
— Ale tam to nie prywatnie, bo jest nas kilkunastu. A poza tym, nikt się nie patrzy, bo nie chcemy wyjść na pedałów. — Syriusz zrzucił z siebie ostatnią skarpetkę i zaczął przełazić przez brzeg wanny.
— No tak, nie mogę sobie wyobrazić nic bardziej pedalskiego. Nikt z wielkich panów szczypiornistów na pewno nie robi nic takiego, jak na przykład nie wiem, siedzenie nago w wannie z innym chłopakiem, albo coś.
— Humor ci wraca, to dobrze. — Syriusz zauważył, siadając naprzeciwko Remika i znowu całując go w czubek nosa. — Straszne bezeceństwo, siedzenie nago w wannie z innym chłopakiem. Dobrze, że ja nie robię takich rzeczy. Pora na twój rosół, mój drogi.
Drżącymi rękami, Remik sięgnął po rondelek i łyżkę, zaraz jednak skrzywił się boleśnie. Żartowanie sobie ze swoim chłopakiem, siedząc nieruchomo w ciepłej wodzie było jedną rzeczą, podniesienie naraz obu ramion stanowiło zupełnie inne wyzwanie. Syriusz, rzecz jasna, od razu zauważył, co się dzieje i sam złapał rosół. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, bowiem Remik i tak już czuł się głupio z całą sytuacją i wcale nie potrzebował, żeby ktoś go jeszcze karmił. Musiał jednak w końcu skapitulować, bo nie było mowy, że sam utrzyma łyżkę.
Jakby rozumiejąc jego zakłopotanie, Syriusz pocałował go w kącik ust i oznajmił:
— Nie przejmuj się. Widziałeś mnie w gorszym stanie.
Remik westchnął, poddając się i dał się powoli poić rosołem, odpoczywając co kilka łyżek. Może nie mdliło go już z bólu, ale jego żołądek i tak nie był zachwycony nagłą zmianą. Żeby odwrócić jego uwagę, Syriusz zaczął opowiadać, co działo się tego dnia w szkole i na treningu, wyklinając, na czym świat stoi, odgrażając się Sewerynowi i jakimś pierwszakom z drużyny, uparcie twierdząc, że któregoś dnia rozwali Marlenie nos (obaj wiedzieli, że blefował, bo nie mógłby bez niej żyć) i przedrzeźniając wszystkich nauczycieli, jak leci.
Po długich zmaganiach, Remik dał radę wcisnąć w siebie trzy czwarte rosołu, zanim ostatecznie się poddał. Garnek wrócił wtedy na swój stołeczek, a Syriusz, korzystając z tego, że woda jest nadal ciepła, wmanewrował się chłopakowi za plecy i objął go od tyłu w talii. Z boku wyglądało to dość komicznie, bowiem żeby oprzeć się wygodnie na niższym od siebie Syriuszu, Remik musiał spełznąć dość nisko i w konsekwencji wystawić nad wodę patyczakowate nogi, przez co znad wanny sterczały teraz tylko dwa kościste kolana i przyklapnięty od wilgoci mop czarnych loków. Chłopcy nie wpadli jednak nawet na to, żeby się tym przejąć. Syriusz zaczął myć Remika, znów masując przy okazji jego skalp i opuchnięte stawy, całując go przy tym ostrożnie po twarzy i ramionach. Ten zaś przymknął oczy i gdyby nie to, że co jakiś czas sam oddawał pocałunki, można byłoby pomyśleć, że usnął. Siedzieli dłuższy czas w komfortowej ciszy, aż w końcu woda wystygła za bardzo, zmuszając ich do wyjścia.
Syriusz, znów pełen chaotycznej energii, wyskoczył z wanny jako pierwszy, w mgnieniu oka wycierając się i zakładając z powrotem ubrania. Potem złapał z szafki nad umywalką maść rozgrzewającą, stawiając ją obok rondelka na stołku, aż w końcu zdjął z haczyka na drzwiach znoszony frotowy szlafrok i ręcznik w żółwie, żeby rozpocząć wyciąganie Remika. Mimo że ten czuł się dużo lepiej, przerzucenie jego obolałych nóg nad brzegiem wanny nadal stanowiło operację wymagającą udziału co najmniej dwóch osób. Niedługo jednak stał już wytarty i zawinięty w swój włochaty szlafrok na środku łazienki, oparty ciężko o Syriusza.
— Wyglądasz, jak gąsienica — zaśmiał się ten. — Najbardziej urocza gąsienica, jaką widziałem.
Ostrożnie i powoli pokonali kilka kroków dzielących łazienkę od sypialni Remika, gdzie ten opadł na krzesło przy biurku. Najchętniej od razu położyłby się z powrotem w łóżku, ale drugi chłopak uparł się, że zmieni mu najpierw pościel, obiecując, że zrobi to w rekordowym czasie. Nie kłamał i już po chwili, Remik mógł wreszcie rozpłaszczyć się na materacu. Westchnął z ulgą. Tak niesamowicie chciało mu się spać! Syriusz zniknął gdzieś na kilka sekund, ale zaraz wrócił z maścią i zamknąwszy drzwi od sypialni, usiadł na łóżku obok Remika. Wysupłał go ze szlafroka i znanymi już na pamięć ruchami, zaczął rozmasowywać po kolei wszystkie mięśnie i stawy. Remik walczył ze sobą, żeby jak najdłużej nie odpłynąć i móc cieszyć się dotykiem smukłych, ale silnych dłoni na swoim ciele. Jednak zmęczenie bardzo szybko wzięło górę i już po chwili nie był w stanie powstrzymać opadających powiek i rozłażących się myśli. Syriusz nie zdążył nawet dojść do połowy masażu, zanim drugi chłopak spał, jak zabity. Kiedy skończył, cicho przesiadł się do biurka i zaczął przepisywać mu notatki.
***
Był późny wieczór. Chłopcy usnęli już dawno w łóżku Remika, kiedy Leszek Wilczyński uchylił delikatnie drzwi sypialni syna. Sam nie mógł do końca wytłumaczyć, dlaczego to zrobił, ale coś kazało mu spojrzeć do środka. W cienkim snopie światła z kuchennej lampy, dwóch nastolatków spało zwiniętych w plątaninę kończyn. Mężczyzna był w stanie powiedzieć tylko, że Syriusz używa piersi Remika, jako poduszki, ale poza tym rozszyfrowanie, czyje wystające spod kołdry ręce i nogi były czyje, zajęłoby zdecydowanie więcej czasu, niż chciałby na to poświęcić. I tak już miał niejasne poczucie, że chyba coś podgląda. Jego żona wyszła właśnie z łazienki, poprawiając wałki na jasnych włosach. Posłała mu zaintrygowane spojrzenie. Leszek zamknął więc drzwi, zgasił światło w kuchni i wraz z Nadzieją udał się do dużego pokoju, gdzie już czekał na nich rozłożony tapczan.
— Dziejka…— zagaił.
— Słucham cię — odparła z błyskiem w oku.
— Już wiesz, o czym chcę porozmawiać, co? — zaśmiał się cicho.
— Wiesz dobrze, że babcia Baranowa była szeptuchą. — Kobieta pokręciła głową żartobliwie. — A tak już poważnie, to domyślam się, ale mów.
— Taaak… No, chłopcy. Co myślisz?
— Bardzo szerokie pytanie, kochany — tym razem to Nadzieja się zaśmiała.
— Oj ty, wiesz dobrze, co mam na myśli. Jak sądzisz, co między nimi jest? Wiadomo, to inne pokolenie, ale ja sobie nie przypominam, żebym ze swoimi kolegami… Matko Święta, nawet nie wiem, od czego zacząć. Dziejka, Syriusz biega za nim bardziej, niż ja za tobą w Białymstoku. A przy mnie peszy się gorzej, niż ja przy twoim świętej pamięci ojcu.
— Co jest bardzo zabawne, biorąc pod uwagę, że ty tu nie masz wideł.
— Dzieja! Bądź przez chwilę poważna! — jęknął mężczyzna.
— Przepraszam, przepraszam. Po prostu twoja pierwsza wizyta w Gruszkach była… Pamiętna.
— Miej litość, kobieto. — Leszek spojrzał błagalnie na żonę. — Dwadzieścia lat minęło, a mi to się dalej śni po nocach.
— No już, już. Już jestem poważna. I powiem ci tak: nigdy nie byłam nastoletnim chłopcem, ale też mi się wydaje, że to już wykracza poza przyjaźń — jej głos zmiękł nagle. — Lesiu, on go kąpał, zanim wróciłeś. Jestem prawie pewna, że parę razy ich prawie nakryłam na całowaniu, nie tylko dzisiaj. Ale… Powiedz mi, czy to by było takie złe, gdyby to było coś więcej? Ten chłopiec tu od kilku lat przychodzi, ilekroć Remik omija szkołę. Wciska mu obiad, leki, przepisuje notatki i na koniec się mnie pyta, czy może jeszcze jakoś pomóc. Ostatnimi czasy w ogóle mam wrażenie, że on się tu zaraz wprowadzi. A jak go nie ma, to w najlepszym wypadku Remik o nim cały czas mówi, a przecież najczęściej to wychodzi, żeby tylko u niego posiedzieć. Wiesz, ja się od zawsze, od tego wypadku bałam, że Remik będzie sam… — Nadzieja musiała przerwać, żeby się nie rozpłakać.
Leszek przyciągnął żonę do siebie i zaczął nią delikatnie kołysać.
— No już, Dziejka, już… Wiesz, ja też się bałem. Co z nim będzie, jak my już nie będziemy mogli mu pomagać… Zwłaszcza na początku… Potem, jak się okazało, że będzie chodził bez szyn, to trochę mi ulżyło, ale do dzisiaj czuję się winny. Wtedy myślałem, że mu zrujnowałem życie, wiesz? Że jakbym miał trochę więcej oleju w głowie, to by do tego wszystkiego nie doszło i że nasz Remik miałby teraz normalne życie — przyznał cicho, drżącym głosem.
— Leszek! Przecież to nie twoja wina! — zganiła go żona.
— Może nie. Ale dobrze wiesz, że ten gad… Że on go wtedy… Że on żadnego innego dziecka nie poszczułby psami. Że to było dlatego, że mnie konkretnie nie znosił, na co sobie osobiście zapracowałem. Wielki pan aktywista z miasta, pożal się Boże, będzie wprowadzał swoje porządki, bo w Partii mówili to i to, a tutaj robią inaczej i jak tak może być. I ja nie mówię, że ten... Że on nie był jakimś skończonym pomyleńcem, ale mogłem chociaż wpaść na to, żeby nie wchodzić takiemu w drogę. I… I ja naprawdę do dzisiaj czasami myślę, że to przeze mnie Remik nie może mieć normalnego życia. Że może nie własnymi rękoma, ale że to ja mu wszystko odebrałem… — Mężczyzna ukradkiem otarł oczy.
— Lesiu… Wiesz, że on i tak dostałby reumatyzmu. Każdy doktor nam to mówił.
— Ale może później! I nie musiałby mieć tylu operacji, nie musiałby roku spędzić w szpitalu, zamiast w przedszkolu, może w dobre dni chodziłby bez laski… Widziałaś inne dzieci na tych oddziałach, coś takiego w takim wieku zrobiło kolosalną różnicę. Z samym reumatyzmem byśmy sobie jakoś poradzili, a to... Ta maszyna, ja... — szeptał Leszek gorączkowo. — Nieważne, Dziejka. Chodzi mi o to, że ja i tak mu już dość nieszczęścia zgotowałem. Więc jeśli cokolwiek, co go łączy z tym chłopcem, przynosi mu jakiekolwiek szczęście, to ja nie mam prawa mu tego zabierać, rozumiesz? Już raz mu wszystko zabrałem, nie mogę tego zrobić znowu. Boję się tylko, żeby ktoś im nie zrobił krzywdy… Tak strasznie się o nich boję, wiesz? I dlatego chciałem z tobą porozmawiać. Żeby wiedzieć, czy przynajmniej ciebie nie muszę się w tym wszystkim bać. Ale widzę, że ty chciałaś wiedzieć to samo.
— Też się o nich boję, Lesiu… — przyznała Nadzieja. — My ich znamy i wiemy, że to są normalni chłopcy, ale to my. No, na Gonczarenków pewnie możemy liczyć, to są złoci ludzie przecież. Ale co jak ktoś się do nich w szkole przyczepi? Albo później? Nie mogą ich chyba za to, bo ja wiem, nie przyjąć na uczelnię, prawda? Czy mogą? Tak się o nich martwię...
— Wiem, Dziejka, wiem… Żeby tylko dali sobie pomóc… — westchnął.
***
Tej pamiętnej grudniowej niedzieli Leszek dopijał właśnie swoją popołudniową kawę, siedząc z Nadzieją za kuchennym stołem, w komfortowej ciszy. Bez większego skupienia przeglądał krzyżówkę, co chwilę zawisając jednak wzrokiem na robótce żony i odpływając myślami w nieokreślonym kierunku, kiedy otworzyły się drzwi sypialni Remika. Z pokoju wyszedł chłopak we własnej osobie, a zaraz za nim również Syriusz, który tego dnia siedział u Wilczyńskich od rana. Leszek posłał żonie znaczące spojrzenia. Nadzieja uśmiechnęła się tylko pod nosem. Na tyle, na ile mogli, zaczęli się dyskretnie przyglądać chłopcom.
Ci nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, mrucząc coś między sobą i krzątając się przy kuchence. Obaj byli wyraźnie zrelaksowani, może nawet troszkę senni. Syriusz, tonący obecnie w swetrze Remika, który musiał założyć w przeciągu ostatniej godziny, nastawiał czajnik, Remik zaś sięgał do szafek po różne rzeczy. Gdy wydawało się, że scena nie może wyglądać już bardziej rodzinnie i domowo, wyższy chłopak objął niższego jedną ręką w talii, jakby mimowolnie całując go w głowę.
— Jaką chcesz herbatę, gwiazdeczko? — zapytał tym samym mruczącym głosem.
Syriusz wzruszył tylko ramionami, przyciskając się bliżej do boku Remika i opierając głowę na jego piersi. Stali tak chwilę, zupełnie w swoim świecie, odruchowo głaszcząc się nawzajem po plecach. W tym momencie Nadzieja postanowiła ostrożnie naruszyć ich bańkę.
— Chłopcy? — rzuciła spokojnie. — Czy my was możemy o coś spytać?
Jak wybudzeni z jakiegoś transu, Remik i Syriusz natychmiast obrócili się w kierunku stołu, odskakując od siebie. Chwilę patrzyli po dorosłych wielkimi oczami, aż w końcu to ten pierwszy przejął inicjatywę.
— Jasne, mamo — odparł z usiłowaną nonszalancją. Spiął się jednak i jakby instynktownie zrobił pół kroku przed Syriusza, zasłaniając go.
— Obiecuję, że nie ma złej odpowiedzi na to pytanie, po prostu jesteśmy ciekawi — uspokoiła go szybko. — To naprawdę nic takiego i jeśli nie chcecie nam mówić, to w porządku. Chcieliśmy po prostu z twoim tatą wiedzieć, co właściwie jest między waszą dwójką? Oczywiście, jeśli to nie tajemnica.
Remik nerwowo oblizał wargi, jakby zbierając myśli. Jego baczny wzrok przeskakiwał między rodzicami, wyraźnie szukając czegoś w ich minach. W tym samym czasie Syriusz widocznie zesztywniał, a z i tak już bladej twarzy odpłynęła mu cała krew. Sam chyba nie zauważył, że kurczowo chwyta Remika za rękaw. W końcu to właśnie pierwszy chłopak zaczął znowu mówić, ważąc słowa:
— Ja… My… — Zaczął, ale zaraz wziął głęboki wdech i wyrzucił z siebie: — Syriusz i ja jesteśmy razem. Od maja.
Następny ciąg zdarzeń odbył się błyskawicznie. Po małym mieszkanku rozległ się głośny huk. To Leszek z zapałem klepnął się w udo. Nie zdążył jednak nawet skończyć okrzyku „Ha, wiedziałem!”, zanim Syriusz wydał z siebie trudny do nazwania dźwięk między piskiem a szlochem i praktycznie runął na ziemię, zasłaniając głowę rękoma. W ułamku sekundy, rodzice Remika poderwali się zza stołu. Sam Remik spróbował przykucnąć, ale syknął tylko z bólu, opadając ciężko na kuchenne szafki.
Przez chwilę Wilczyńscy stali sparaliżowani, patrząc się po sobie, a idealną ciszę zakłócało tylko ciche kwilenie z kuchennej podłogi. Potem Leszek otrząsnął się z szoku i rzucił się do chłopców.
— Matko Boska, co się stało? — zapytał. Krótkim spojrzeniem zlustrował syna, ale Remik tylko machnął ręką, więc skupił się na drugim chłopaku. Przykucnął przy Syriuszu i ostrożnie spróbował wyciągnąć do niego ręce, ten jednak w odpowiedzi odskoczył gwałtownie, uderzając w szafkę i praktycznie wpełzając za nogi Remika.
— Nie, proszę, nie… — zapłakał słabo.
Leszek podniósł na syna pełen zdziwienia wzrok, wstał jednak szybko i pomógł Remikowi usiąść na podłodze. Dopiero on dał radę w ogóle dotknąć Syriusza, wciągając go między swoje nogi i przytulając bardzo mocno do piersi. Drugi chłopak wciąż szlochał, zasłaniając głowę rękami i płaczliwie o coś błagając.
— No już, gwiazdeczko, cicho, nic się nie dzieje, obiecuję… Jesteśmy bezpieczni, naprawdę. Ciii, no już, cichutko, nie płacz, wszystko jest dobrze. — Remik zaczął ostrożnie kołysać Syriusza, mrucząc do niego, jak do dziecka. — Nic się nie dzieje, wszystko jest dobrze. Oddychaj, okej? Głęboki wdech… I wydech… Brawo, jeszcze raz, dobra? Wdech… I wydech… Wdech… I wydech… Bardzo dobrze, świetnie sobie radzisz. Wdech… I wydech… Już, nie płacz, już dobrze.
Dopiero po dłuższej chwili takiego uspokajania, Syriusz był w stanie w ogóle zacząć normalnie oddychać. Wracał też chyba do siebie, chociaż wciąż popłakiwał cicho i wciskał się w Remika, jakby miał nadzieję, że da radę zniknąć w jego koszulce. Upewniwszy się, że jego chłopak nie zadławi się własnym oddechem, młody Wilczyński spojrzał wreszcie na rodziców.
— No, tak jak mówiłem. Jesteśmy razem od maja. A to… Syriusz, gwiazdeczko, mogę im powiedzieć? — zwrócił się do roztrzęsionego kłębka w swoich ramionach. Kłębek pokiwał głową na tak, ale nie podjął nawet próby wyjrzenia zza głaszczącej go uspokajająco dłoni Remika. Ten westchnął. — Nie muszę wam opowiadać o starych Czarnieckich, mieliście wątpliwą przyjemność ich poznać.
— Bardziej, niż wątpliwą — mruknął Leszek z przekąsem.
— No właśnie. I nie muszę wam też mówić, że Syriusz mieszka od prawie dwóch lat u Gonczarenków, bo sami świetnie to wiecie. A mieszka tam, bo te… — Tu Remik musiał zagryźć zęby, żeby nie zacząć wyzywać Czarnieckich do kilku pokoleń wstecz. — Bo sami dobrze wiemy, które gnidy, go całe życie… Bo…
— Ciii, rozumiemy — przerwała Nadzieja, widząc łzy wzbierające w oczach syna.
— I po prostu oni się kiedyś przypadkiem dowiedzieli, że Syriuszowi podobają się mężczyźni i… I… Wyrzucili go z domu i… — Remik nie mógł wydusić kolejnych słów, próbując się nie rozpłakać.
— Ojciec rozbił mi głowę o kominek — powiedział nagle Syriusz dziwnym, pustym głosem, podrywając się. — Myślałem, że umieram. Że się wykrwawię tam na podłodze i nigdy już nie zobaczę Remika, ani Kuby, ani mojego brata… Ten kominek był taki zimny i podłoga też była taka zimna… Nie pamiętam, jak stamtąd wyszedłem… — Po czym opadł z powrotem na pierś drugiego chłopaka, wlepiając zamglony wzrok gdzieś w przestrzeń. Ten przycisnął go tylko mocniej do siebie, chowając twarz w czarnych lokach i szepcząc uspokajająco.
Leszek i Nadzieja popatrzyli po sobie nawzajem, szukając jedno u drugiego jakiejś odpowiedzi na tę sytuację. Kobieta drżała cała ze złości, a po policzkach popłynęły jej łzy. Mężczyzna zacisnął wargi i pięści tak, że też aż zbielały. To, że Czarnieccy mieli co najmniej dziwne priorytety i metody wychowawcze było tajemnicą poliszynela. Wiedzieli to wszyscy, którzy kiedykolwiek spotkali ich synów. Jednak zupełnie innym doświadczeniem było snucie domysłów za kuchennym stołem, a zupełnie innym zbieranie zza tego stołu ledwo pełnoletniego chłopaka, którego najwyraźniej własny ojciec prawie pozbawił życia w imię rzeczonych priorytetów i metod. Wilczyńscy mogli więc nie mieć pojęcia, co robi się w takich sytuacjach, oboje jednak zgadzali się co do tego, że nikt na coś takiego nie zasłużył, a już na pewno nie ten przemiły chłopiec, który właśnie wypłakiwał oczy na ich podłodze. W końcu to Leszek westchnął głęboko i się odezwał:
— Ja… Chciałbym, w zasadzie oboje byśmy chcieli żebyście wiedzieli, że w razie potrzeby, tutaj obaj jesteście bezpieczni. Rozumiemy się?
Syriusz podniósł na niego rozkojarzony wzrok, nie słysząc chyba do końca, co w ogóle zostało powiedziane. Remik jednak spojrzał na ojca zupełnie inaczej. Z początku na jego twarzy malowało się pewne wyzwanie, które powoli przeszło w niedowierzanie, aż w końcu, po upewnieniu się, że Nadzieja nie ma jakimś cudem odmiennego zdania, w ulgę. Bardzo cicho, wręcz nieśmiało, powiedział tylko:
— Dziękuję. Naprawdę.
***
Był sam środek nocy, kiedy Leszka i Nadzieję obudził przeszywający wrzask. Zerwali się oboje, żeby usłyszeć jeszcze jeden krzyk, który ewidentnie dochodził z sypialni ich syna. Spojrzeli po sobie, po czym mężczyzna zerwał się i w paru susach dopadł sypialni Remika. Ostrożnie otworzył drzwi, zaglądając do środka.
W pokoju Remika świeciła się słaba lampka nocna, oświetlająca dwóch chłopców. Remik siedział oparty o ścianę, Syriusz zaś, drżący, jak osika, wcisnął się w niego tak mocno, że w pierwszej chwili Leszek go nawet nie zauważył. Chłopak przytulał się do Remika, zaciskając dłonie na jego piżamie tak kurczowo, że zbielały mu kłykcie. Ten z kolei próbował zasłaniać go rękoma i kołdrą, coś szepcząc mu na ucho. Na drzwi rzucił tylko szybkie, czujne spojrzenie, po czym natychmiast przestał na nie zwracać uwagę, upewniwszy się, że to tylko Leszek. Nie zauważył nawet, gdy Nadzieja dołączyła do męża. Syriusz zresztą dość skutecznie skupiał na sobie w tym momencie uwagę. Jakimś cudem był w jeszcze gorszym stanie, niż po południu. Oddychał tak szybko i płytko, że Wilczyńscy od samego słuchania mieli wrażenie, że zaraz się uduszą. Jego drżenie przypominało wręcz dreszcze od gorączki, a z gardła wyrywały mu się jakieś pojedyncze szlochy, na przemian z niezrozumiałymi słowami. W którymś momencie w ogóle zakrztusił się chyba, bo przez chwilę brzmiał, jakby miał zwymiotować i rozkaszlał się tak, że drugi chłopak musiał uderzyć go kilka razy między łopatki.
Remik, ze zdeterminowanym spokojem, powtarzał w kółko:
— Oddychaj, gwiazdeczko, już dobrze. To był tylko sen, jesteś bezpieczny. Wdech… Wydech… Brawo, jeszcze raz. Wdech… Przytrzymaj chwilę… Wydech…
Sam też oddychał w przesadzony, głęboki sposób. Wszystko to przynosiło jednak mierne rezultaty, bo ilekroć Syriusz dawał radę nabrać więcej powietrza w płuca, od razu zaczynał dusić się płaczem i musiał zaczynać od nowa. Leszek już chciał interweniować (choć sam nie wiedział do końca jak), kiedy jego syn zmienił taktykę.
— Syriusz? Syriusz, hej, słuchaj. Posłuchaj, gwiazdeczko, na chwilę tylko. Ile jest dwa plus dwa?
Drugi chłopak zdębiał na ułamek sekundy, po czym, wciąż drżąc, kaszląc i płacząc, wydusił:
— Cz-cztery…
— A jedenaście kwadrat?
— Sto… Sto dwadzieścia j-jeden.
— Pierwiastek z sześćdziesięciu czterech? Kwadratowy.
— O-osiem…
— Okej, a… Hmm… Pięćset trzydzieści siedem… Dodać… Dodać trzysta czterdzieści sześć?
Syriusz zawahał się tylko na mgnienie oka.
— Osiemset osiemdziesiąt trzy. Ale…
— Będziesz teraz w stanie wziąć głęboki wdech? — Remik nie dopuścił go do słowa.
— T-tak… Wydaje mi się, że tak. — Syriusz pokiwał głową, po czym ostrożnie nabrał powietrza w płuca. Przy wydechu zaszlochał cicho, ale Remik natychmiast przycisnął go mocniej do siebie.
— Zaparzę im ziółek — szepnęła Nadzieja na ucho męża, po czym bezszelestnie wsunęła się w głąb kuchni.
— To był tylko zły sen, gwiazdeczko, serio — przekonywał tymczasem Remik. — Zobacz, jesteśmy u mnie. Nie ma jej tu, widzisz? I przysięgam, że jej noga tu nie postanie. Ani jej, ani twojego, pożal się Boże, ojca. Okej?
— Wiem, po prostu… Po prostu… — Syriuszowi do oczu napłynęła nowa fala łez. — To było takie realistyczne i… Mam wrażenie, że dalej czuję ten pasek od torebki, ona… On był taki cienki i prawie zawsze przecinał skórę i… I…
— Wiem, ale naprawdę, to już się więcej nie wydarzy, dobra? Po pierwsze to już jesteś dorosły i nie mają żadnego prawa do ciebie. Po drugie, jakby coś próbowali zrobić, to rozwalę im nosy. No, może ja to różnie, ale Kuba i Marlena na pewno.
— A Regulus? — wyszeptał słabo Syriusz.
— Zabierzemy go stamtąd, coś się wymyśli, obiecuję. Ale nie teraz, tylko rano, dobra? Choćby się trzeba było oknem w nocy włamywać. Zresztą, nie wiem nawet, kto to zrobi pierwszy. My, czy ten jego Bartek. Ten to pewnie byłby gotowy puścić tę chałupę z dymem. I dobrze, osobiście bym mu kupił zapałki.
— Chłopcy? — rozległ się od drzwi głos Nadziei. — Chodźcie na kuchnię, zaparzyłam melisy.
Parę minut później, cała czwórka siedziała za kuchennym stołem z parującymi szklankami w blaszanych koszyczkach. Syriusz opierał się Remikowi o ramię, praktycznie bezwładny, wzdychając tylko co jakiś czas, ten zaś wolną ręką obejmował go w talii i głaskał po dłoni. Nadzieja i Leszek prowadzili rozmowę bez słów, robiąc do siebie miny i wymieniając się znaczącymi spojrzeniami.
— To nie jest sama melisa — przerwał im Remik, widząc, że coś knują.
— Oczywiście, że nie, serdeńko! — zaśmiała się Nadzieja. — To jest to na co twoja babcia by powiedziała, że „zaparzyła rumianku”.
— Czyli pół szafki i jedna trzecia butelki waleriany?
— Nie przesadzaj, młody człowieku, nie aż cała jedna trzecia.
— Syriusz, jeśli mogę — odchrząknął nagle Leszek.
Chłopak podniósł na niego wielkie szare oczy, wciąż jeszcze pełne łez i lekko zamglone. Nie odpowiedział i wciąż de facto leżał na Remiku, ale z wysiłkiem skupił się na mężczyźnie. Ten z kolei sięgnął po jego prawą dłoń i ścisnął w swoich.
— Ja… Ekhm, bardzo chciałbym cię przeprosić, za to, że dzisiaj po południu… Wystraszyłem cię? Cokolwiek to było. Przepraszam. Ale co ważniejsze, rozmawialiśmy o tym z moją żoną i w tym momencie w naszym wspólnym imieniu, chciałbym ci powiedzieć, że jeśli tylko chcesz... Jeśli ci to odpowiada, to dla nas jesteś częścią tej rodziny i… My nie mamy nic przeciwko… No, tobie, wam, waszej dwójce. Bylibyśmy głupi, gdybyśmy nie zauważyli, jak dużo szczęścia przynosisz Remikowi i… Tak. Tak, tyle miałem do powiedzenia.
Syriusz podniósł się wreszcie z ramienia swojego chłopaka, wybałuszając oczy. Wciąż wyglądał na bardzo sennego, ale zaczął z tym walczyć, w szoku zamykając i otwierając usta, jak wyciągnięta z wody ryba.
— Ja… Naprawdę? — wykrztusił.
— Naprawdę. — Leszek pokiwał głową.
Przez chwilę w kuchni panowała pełna napięcia cisza. Nikt nie wiedział, co w zasadzie powinno się dalej powiedzieć w takiej sytuacji. Wtedy jednak, ku ogólnemu zdziwieniu, to Remik wybuchnął płaczem, rzucając się rodzicom na szyje nad blatem.
— Dziękuję, dziękuję, dziękuję — powtarzał.
— Serdeńko, my naprawdę tylko chcemy, żebyś był szczęśliwy — wyszeptała Nadzieja, również przez łzy, całując syna w głowę. Jednocześnie odezwał się Leszek:
— Kocham cię, synu.
W odpowiedzi, Remik zaczął płakać jeszcze głośniej, wciskając twarz w pierś ojca.
