Actions

Work Header

Rating:
Archive Warning:
Categories:
Fandoms:
Relationships:
Characters:
Additional Tags:
Language:
Polski
Collections:
Fictober 2025
Stats:
Published:
2025-10-01
Updated:
2025-10-17
Words:
10,027
Chapters:
17/31
Comments:
8
Kudos:
3
Hits:
104

FICTOBER 2025

Summary:

Powodzenia dla mnie.

Notes:

jestem w strachu

Chapter 1: Day 1: HerWish

Chapter Text

— Z nią? Projekt? 

Wish wybałuszył oczy na swojego profesora od eliksirów. Był w niemałym szoku. 

— Tak, jeśli ci zależy na „Wybitnym” na świadectwie z mojego przedmiotu. Hera jest najlepsza w klasie, ale stara się o dodatkowe punkty i jest świetną uczennicą. Przygotujcie razem antidotum Veritaserum. 

Ale okropną osobą. Tylko przytaknął i przełknął ślinę, wychodząc z sali. 

Nie mógł zaprzeczyć, Lindbergh rzeczywiście była niezwykle uzdolniona jeśli chodzi o sztukę eliksirów, na pewno upichciłaby cokolwiek z łatwością – zarówno Veritaserum, jak i antidotum na nie. Za to Wishowi naprawdę przydałaby się ta lepsza ocena. 

 


 

Nie miała apetytu, ale jadła. Humoru też nie, ale się uśmiechała. Hera siedziała przy swoich przyjaciółkach na przerwie obiadowej, plotkując. Co chwila wtrącała jakieś złośliwe uwagi na temat chłopaków, których obgadywali. 

— Widziałam dzisiaj jeszcze, jak Ravenclaw ubiegał się u profesora od eliksirów o lepszą ocenę. — oznajmiła Noelle. 

Hera prychnęła, przewracając oczyma. 

— Żałosne. Mam szczerą nadzieję, że mu kocioł przecieknie, a eliksir wybuchnie w twarz. 

Zaśmiała się z ironią w głosie. Ale coś było nie tak. 

Czemu nikt inny się nie śmiał? 

Ostro spojrzała na Noelle, a ta miała wzrok skierowany za Herą. Odwróciła się, by zauważyć Wishtona Ravenclaw we własnej osobie ze zmarszczonymi brwiami. 

— O wilku mowa! — powiedziała bez ogródek, wstając z miejsca by patrzeć chłopakowi prosto w kego dwukolorowe oczy. To był błąd. 

— Chodź.

Wish prędko wypowiedział rozkaz, a Hera od razu poszła za nim, nie mając nad sobą kontroli. Nie wiedziała co się stało, dopóki nie trafiła z Wishem na korytarz. On użył na niej jakiejś wampirzej sztuczki. 

— Robię z tobą projekt, musimy zrobić antidotum na Veritaserum. Wolałbym mieć to już załatwione. — rzekł spokojnym głosem, nawet nie wspominając o tym, co Hera mówiła wcześniej. 

— Oo, potrzebujesz mnie? Uroczo. — odpowiedziała złośliwie. 

— Zamknij się. Niestety, tak. — burknął Wish, nie patrząc na nią. 

Hera poczuła się od razu jakoś żywiej. Humor jej wrócił i ochota na coś słodkiego.

— No pomyślę. — uśmiechnęła się, doskonale wiedząc, że się zgodzi. Przecież nie mogła odmówić dodatkowej oceny. 

Ta odpowiedź wyraźnie nie satysfakcjonowała Wisha. 

— Pomyślisz nad miejscem, gdzie będziemy pracować. Napiszę do ciebie później. — powiedział, po czym minął ją, wracając do stołówki. 

Co za imbecyl! Hera pokręciła głową i poszła do przyjaciółek. Miała gorącą plotę. 


— Powinno mieć aż taki niebieski kolor? — zapytał Wish po wyczerpująco długim spotkaniu z Herą, która mimo dużej pasji do eliksirów to nie wzbudziła w nim żadnego większego entuzjazmu. 

— Tak. Na pewno wyszło, bo ja go robiłam. — Hera dumnie otarła czoło, uciszając Wisha zanim zdążył powiedzieć „Tak właściwie to my, wspólnie”. 

— Teraz musimy go przetestować, najlepiej na tobie. — zameldowała, otwierając swoją szafkę i wyjmując fiolkę z przeźroczystym płynem. Wish się przeraził, ale co innego miał do ukrycia? Hera już wiedziała, że jest wampirem, anomalią i o innych pierdołach. Westchnął jedynie i otworzył usta, delikatnie wystawiając język. Trzy krople eliksiru spłynęły do jego gardła.

Wish poczuł złowieszczy wzrok Hery na sobie. Co ona kombinowała?

— Co do mnie czujesz? Pewnie potajemnie się do mnie ślinisz. — zapytała, z dużą pewnością siebie i ironicznym uśmiechem pełnym dumy.

Wish nie potrzebował eliksiru prawdy, by jej powiedzieć prawdę. Wziął szybki wdech i zaczął mówić.

— Nienawidzę cię. Myślałem, że o tym doskonale wiesz. Jesteś gorzka, zła i sprawiasz ludziom przykrość dla własnej satysfakcji. Manipulujesz nimi, by ci służyli. Nie mam do ciebie ani krztyny szacunku.

Hera wyszczerzyła zęby, a jej źrenice się zwęziły. Wyglądała na nieco zszokowaną, co zdziwiło Wisha, bo nie powiedział nic, czego by Hera już nie wiedziała. Raczej zdawała sobie sprawę, że jest złym człowiekiem, nie? Jest podła, a nie głupia. Odwróciła się do ściany.

— Może...może mam...mam swoje powody? — nieco podniosła swój głos wypowiadając ostatnie słowa.

Pokręcił głową i gwałtownie wstał z krzesła.

— To, że matka cię nie kocha nie jest powodem do niszczenia żyć ludzi wokół, Hera! Ogarnij się! — wykrzyknął.

Hera w krótką chwilę wyciągnęła różdżkę i przyłożyła ją do jabłka Adama Wisha.

— Nie mieszaj w to jej. Nie wiesz jak jest. — syknęła.

— Oj chyba jednak wiem. Dajesz temu wyraz. — parsknął, cofając się o krok i prawie przewracając swój kociołek.

Wish słyszał jej przyspieszone bicie serca. Była na skraju oszalenia.

— Nie masz prawa mi wytykać jaka jestem, rozumiesz? Wyjdź.

Nareszcie. Wziął swoje rzeczy i opuścił pokój Hery. To był bardzo wyczerpujący dzień, ale w końcu przyszedł czas na moment samotności.


Po wyjściu Wisha Hera miała ochotę czymś rzucić, coś zniszczyć. Chciała wylać wiadro soku z werbeny na Wisha. Usiadła na łóżku i zaczęła tłumić w sobie krzyk i gniew, wyrywając sobie włosy. Jak on śmiał jej mówić takie rzeczy prosto w twarz? Rzeczywiście miał to na myśli? Hera w głębi serca chciała, by ten...wyznał jej miłość. Nie umiała tego wyjaśnić, ale pragnęła, by ten był w niej zakochany. By był ofiarą jej uroku. By był jej. Wytarła łzy i położyła się, nie wychodząc z pokoju do końca dnia.

 

 

 

 

 

 

 

 

Chapter 2: Day 2: Kiran

Summary:

Kiran chce się odkochać w Adanie i poznaje nowego chłopaka.

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Widząc swoje odbicie w lustrze Kiran tylko potwierdził swój stan. Był w rozsypce. I to jakiej.

Musiał w końcu przestać sobie robić nadzieje u Adana, który nie zmieniłby dla niego orientacji, żeby tylko zadowolić Kirana. Tak być nie mogło. Przyszedł ten czas by otrzeć łzy i zapomnieć, że cokolwiek do Adana czuł, raz i na zawsze.

Nie mógł zaprzepaścić szansy na życie w miłości, w której ktoś naprawdę będzie go kochał.

Gdy już się wspiął na wieżę astronomiczną, przyszło mu powiadomienie. Na ekranie telefonu ukazała się wiadomość.

 

Elijah Abbot
Będę za pięć minut!

 

Kiran uśmiechnął się delikatnie i pokrótce odpisał chłopakowi.

Kiran Alderidge
jasne, czekam

 

Ten Elijah był z roku powyżej, czyli z piątej klasy. Pochodził z rodziny Abbot, rodu nieskazitelnie czystej krwi. Sam chłopak nie był jednak bardzo konserwatywny, był bardzo miły i otwarcie mówił o swojej orientacji.

Gdy przyszedł, był cały zarumieniony, co nieco onieśmieliło Kirana. Czy miał taki sam efekt tym chłopaku, jaki Adan miał na nim?

Kiran, skup się. Nie ma tu Adana, jesteś ty i Elijah.

— Cześć. — przywitał się, machając mu.

— Hej! — ożywił się Elijah, odmachując. Wyglądał uroczo, nawet gdy rumieńce mu powoli zniknęły.

Rozmawiali do zachodu słońca, który razem obejrzeli. Kiran nie śmiał się aż tak chyba od trzeciego roku, a była już wiosna czwartej klasy. Było bardzo romantycznie, trzymali się nawet za ręce.

Było to już ich drugie spotkanie, więc nie było już tak niezręcznie jak na pierwszym, które służyło do takiego podstawowego poznania się. Kiran czuł, że Elijah był poważnie świetny i zdecydowanie była chemia między nimi.

— Dzięki za odprowadzenie. Następnym razem chodźmy na piwo kremowe razem, co ty na to? — zapytał Elijah z szerokim uśmiechem na twarzy, gdy już dotarli do obrazu Grubej Damy.

— Z chęcią! Widzimy się, ‘Lijah. — pożegnał się Kiran, po czym odwrócił się i poszedł w stronę dormitorium Krukonów.


Wchodząc do pokoju, zastał Adana w łóżku z słuchawkami w uszach.

— Nie miałeś być na jakiejś imprezie dzisiaj? — zapytał zdziwiony Kiran.

Adan zauważając go od razu zdjął słuchawki i podszedł do niego, przytulając go do siebie. Kiran poczuł ukłucie w sercu, nie wiedząc, co ma zrobić. Odsunięcie się czy odepchnięcie byłoby nienaturalne.

— Dzisiaj nie. Nie mam ochoty, wystarczy, że poleżymy razem. — zaproponował Adan. — Chcesz coś obejrzeć? Lub po prostu pogadać? Gdzie w ogóle byłeś?

— Puść mnie to ci powiem. — wykrztusił Kiran, chichocząc pokrótce.

Położyli się na łóżku Adana. Podczas, kiedy on szukał filmu na laptopie, Kiran opowiedział mu o nowo poznanym chłopaku, omijając oczywiście sprawy romantyczne. Spotkał się z entuzjazmem w odpowiedzi, Adan nawet zaproponował wyjście w trójkę. Kiran przytaknął, ale szczerze wolał odseparować ich dwóch w swoim życiu, wspólne wypady z nimi oboma pomieszało by mu w głowie.

Na ekranie laptopa pojawiła się jakaś stara komedia. Ułożyli się wygodnie i zaczęli oglądać „Żonę na niby”. Kiran poczuł głowę przyjaciela na swojej klatce piersiowej, w której serce biło jak szalone. Poczuł lekkie poczucie winy, że złamał „lojalność” wobec uczuć do Adana, które i tak nie były odwzajemnione. Spoliczkował się w myślach. Znów bajdurzył.

— Wiesz, że jutro Meiwes będzie pytać? — wymamrotał Adan. Teraz serce Kirana oszalało jeszcze bardziej, ale nie przez stłumione uczucia, a stres wywołany samym nazwiskiem surowej nauczycielki.

— Co!? — wydusił Kiran z czystym przerażeniem w oczach, które przeszło w zdziwienie, gdy Adan zaczął się śmiać. — Z czego się tak cieszysz?

— Wkręcam cię tylko. Idę się odlać. — Adan rozmierzwił włosy Kirana, po czym wstał i poszedł do łazienki.

Kiran włączył aparat w telefonie i przyjrzał się. Jego fryzura wyglądała jak po huraganie, a jego twarz można było porównać do pomidora.

— Boże, jak ty wyglądasz… — szepnął do siebie, znów widząc się w beznadziejnym stanie co wcześniej.

Mógł oszukiwać Adana i wszystkich wokół, ale nie mógł sam siebie okłamywać. Elijah może i też był przystojny, wysoki, miał ciemne włosy i przejrzyste oczy. Ale nie był Adanem i było to niesprawiedliwe dla niego, gdyby Kiran dalej to ciągnął. Nie zamierzał dawać mu szansy tak, jak Adan dawał mu, bo doskonale wiedział, jak bardzo to boli.

Kochał tego Adana, którego znał od wspólnych zabaw na podwórku, gdy dopiero nauczyli się chodzić. Tego, z którym razem kupował rzeczy na pierwszy rok szkolny. Tego, który był przy nim, gdy potrzebował się wygadać i dla którego był, gdy ten potrzebował tego samego.

Tego, który łamał mu serce każdego dnia. I tak go kochał. Nie mógł z tym nic zrobić i właśnie się z tym pogodził.


Na trzecią i ostatnią randkę Kiran nastawiał się naprawdę długi czas. Ciągle powtarzał kwestie, które miał do powiedzenia w głowie.

Płakał w nocy. Gdy Adan przytulił go, by go pocieszyć, płakał jeszcze bardziej. Przez Elijaha, którego miał odrzucić. Przez Adana, którego nie chciał nigdy stracić. Chciał go mieć przy sobie zawsze, ale wiedział, że był głupi wierząc, że może Adan nikogo sobie nie znajdzie, bo przecież miał Kirana. I za każdym razem, gdy wspominał o jakiejś dziewczynie, którą miał na oku, Kiran czuł zawód.

Gdy wszedł do „Pubu pod Trzema Miotłami”, Elijah już tam był. Czekał już z dwoma kuflami piwa kremowego.

— Hejka. Nie musisz mi za nie oddawać, nie martw się. — zaśmiał się Elijah, ale Kiranowi nie było w ogóle do śmiechu. Wręcz przeciwnie, miał zaszklone oczy.
— Coś się stało..? — zapytał Kirana zmartwiony, nie mając pojęcia, jaką burzę rozpaczy właśnie przeżywał.

— Muffliato — Kiran machnął szybko różdżką, by uciszyć przestrzeń wokół nich.

To była chwila prawdy.

— Wybacz mi, Elijah...Przepraszam, że w ogóle zainicjowałem te randki. Powinienem ci od razu powiedzieć, jaka jest prawda. — wyznał Kiran. — Ja...kocham Adana. Mojego najlepszego przyjaciela. Te uczucia wyżerają mnie od środka, bo wiem, że on jest hetero i nie ma nawet jak odwzajemnić tego, co do niego czuję, dlatego tłumię to wszystko w sobie. Chciałem dać sobie szansę na zapomnienie o tej miłości. I te dwa spotkania z tobą były...super, naprawdę. Ale to nie jest sprawiedliwe w stosunku do ciebie. Nie zasługujesz na bycie niczyim zastąpieniem. Wybacz.

Kiran spojrzał na Elijaha, który był widocznie smutny, ale nie przestawał się uśmiechać. Widział w jego niebieskich oczach ból, a zarazem zrozumienie. Elijah wstał i podszedł do Kirana by go przytulić.

— Musisz mu powiedzieć prędzej czy później, lub on sam się dowie. Wiem co mówię, Kiran. Byłem w identycznej sytuacji rok temu. — powiedział cicho. Kiran zastygł, czując oddech chłopaka na szyi i swoje łzy spływające po policzkach. — Dopijmy to piwo i...porozmawiajmy jako przyjaciele!

Elijah był godny podziwu. Emanował siłą i optymizmem, obu tych cech brakowało Kiranowi. Przytaknął mu i usiedli z powrotem na swoich krzesłach. Nie było niezręcznie. Kiran czuł ulgę. O tak. Ulgę, że mógł w końcu się komuś zwierzyć, zrzucić nieco ciężaru z serca. Nie zyskał nowego obiektu westchnień, ale zyskał nowego przyjaciela.


Zaklęcie wygłuszające nie jest zbyt efektowne przy wampirach.

Czerwonowłosy chłopak dokończył swój napitek i wyszedł z pubu z lekkim szokiem na twarzy.

Kiran rzeczywiście kocha się w Adanie?, pomyślał sobie Venom, idąc przez ulice Hogsmeade rozglądając się po sklepach. Nie miał zamiaru nikomu o niczym mówić w tej sprawie, ale był bardzo ciekawy, jak ta sytuacja się dalej potoczy.

Notes:

jak sie podobalo

Chapter 3: Day 3: LeviPhelia

Summary:

Levi próbuje połączenia smakowego, które bardzo przypadło do gustu jego ciężarnej żony.

Notes:

dzisiaj krociutko

Chapter Text

Levi wiedział, że zachcianki kobiet w ciąży mogą być dziwne, ale minę miał bezcenną, gdy przyłapał Ophelię na jedzeniu kimchi przygotowanego przez jego mamę w połączeniu z kanapkę z dżemem i czekoladowym kremem. Obłęd!

— Widzę, że apetyt dopisuje. — zauważył, wchodząc do kuchni.

Ophelia westchnęła przeciągle, dalej wcinając swój dziwaczny zestaw.

— Jem za troje, czyż nie? — odpowiedziała, biorąc kolejny kęs kanapki. Levi ucałował ją w czoło, po czym zaczął robić sobie taką samą kanapkę, co żona.

— I co, to jest serio dobre? — zaciekawił się. Spotkał się z entuzjastyczną odpowiedzią.

— Oj tak, spróbuj koniecznie! — poleciła mu dziewczyna. — Adanowi i Devi smakuje.

Levi wziął trochę kimchi do ust, po czym zagryzł posmarowanym chlebem. Skrzywił się nieco.

— Na brodę Merlina… — starał się tego nie wypluć na początku, ale później kwaśny smak połączył się ze słodyczą w sposób, który nie był aż tak złośliwy.

— I jak? — spytała Ophelia, chociaż twarz Levi’a już odpowiadała na jej pytanie. Zdecydowanie nie było to odkrycie roku.

— Nie aż tak źle, ale na początku miałem odruch wymiotny. Ale jedz sobie do woli, słońce. — pogładził ją po plecach, a następnie przeszedł do zrobienia sobie tostów z serem.

Chapter 4: Day 4, Weekend 1: HerWish (Part 1)

Summary:

Magiczny wypadek sprawia, że Hera i Wish trafiają do bardzo dziwnego miejsca.

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Wish musiał w końcu odstawić telefon i przestać scrollować przez ten i tak powtarzający się kontent. Gdy już miał gasić ekran, zobaczył powiadomienie.

Hera Lindbergh
śpisz?

Westchnął.

skurwiel
nie

skurwiel
a co

Hera Lindbergh
to dobrze, zaraz będę

 

Święta nowina normalnie, trzeba świętować. Wish jedynie odczytał ostatnią wiadomość i położył się w pozycji rozgwiazdy na łóżku, czekając na pukanie do drzwi, które po chwili się rozległo w jego pokoju. Chwycił różdżkę i jednym ruchem otworzył Herze, nie chcąc wstawać z łóżka.

— Nie chciało ci się wstawać, by nawet mnie godnie powitać? — oburzyła się Hera, która nie była nawet w piżamie, a w ubraniach w czarnych i różowych barwach. Tymczasem Wish przy niej wyglądał jakby był w łachmanach – boso, w zwyczajnym białym podkoszulku i dresach.

— Dokładnie tak. Za dwadzieścia minut jest północ, czego chcesz? — zapytał nieco zachrypniętym głosem.

Hera położyła się obok, kładąc dłoń na udzie chłopaka.

— Myślę, że wiesz.

Wish gwałtownie zaczerpnął powietrza, gdy poczuł ręce dziewczyny, które złapały za gumę w pasie jego dresów.

— Hm. Okej, spoko. Ale jestem trochę senny… — mruknął, gdy Hera zsunęła jego dresy i bokserki wystarczająco, by odsłonić to, co trzeba.

— Nie ma sprawy, mogę być tą aktywniejszą — szepnęła uwodzicielsko, przechodząc do akcji. Blada jak śnieg skóra Wisha rozświetliła się czerwonym rumieńcem, a ciche jęki uciekały z jego ust. Pozwolił Herze na wszystko, on jedynie przyjmował. Jej to najwyraźniej kompletnie nie przeszkadzało, miała o wiele więcej energii od niego.

Gdy na zegarku wybiła pierwsza w nocy skończyli. Hera ubrała się, rzuciła wszędzie po parę zaklęć czyszczących i skierowała się do wyjścia.

— Pa. — wydusił z siebie jeszcze Wish. Hera jedynie przytaknęła i zniknęła za drzwiami.

_____

Nadal był trochę obolały po nocnej przygodzie z Herą, ale ten niewielki ból był naprawdę przyjemny. Musiał się zacząć przyzwyczajać, bo to na pewno nie był ostatni seks z nią. Dowiedział się sporo rzeczy i poszerzył swoje horyzonty. Nigdy nie przeżył aż tyle od kiedy świętował swoją siedemnastkę.

Siedział przy jednym stoliku z Sunset i Mattem, którzy wiedzieli o jego dziwnej relacji z Herą. Dalej byli wrogami, ale z korzyściami. Wciąż rywalizowali i dawali o swojej rywalizacji znać wszystkim wokół.

— Pion na D4 — powiedziała Sunset, a biały pionek na planszy ruszył się o dwa pola do przodu.

— Gambit królowej, tak? Pion na E6 — odpowiedział Matt, a jego czarny pionek posunął się o jedno pole.

— Nie zgrywaj takiego obeznanego. — Sunset zachichotała, przeczesując swoje ogniste włosy.

— Ty też nie, smażony kurczaku. — Matt nie odpowiedziałby w ten sposób. Zrobiłaby to Hera, która właśnie znalazła sobie kolejną osobę do docinania. — Ograłabym cię w 5 minut, moja droga.

Wish próbował nie parsknąć śmiechem doskonale wiedząc, jakim potworem Sunset jest jeśli chodzi o pożeranie swoich przeciwników w szachy. Hera została upokorzona krótko po swoim wyzwaniu, Sunset ograła ją w siedemnastu ruchach. Oczy Wisha podążyły za krokiem wkurzonej Hery, która wróciła do swojego stolika.

— Totalnie nie miała z tobą szansy. — stwierdził, upijając trochę krwi z metalowej butelki, która ukrywała swoją zawartość.

Matt zgodził się i dokończył swoje tosty z jajecznicą, a Sunset dopiero zaczynała jeść swoją sałatkę. Była tak wciągnięta w grę, że nie wzięła ani kęsa, a zaraz miała się rozpocząć pierwsza lekcja.

Wish poczekał z Mattem na nią, po czym wyszli razem ze stołówki.

_____

Expelliarmus! — zawołała ostatecznie Divine, która pozbawiła różdżki swojego przeciwnika. Pojedynki tego dnia były wyjątkowo agresywne. Profesor Lannister zaklaskał, ogłaszając zwyciężczynię.

— Doskonale! Teraz poproszę...Wishtona Ravenclaw i Herę Lindbergh!

Cała klasa zamarła oprócz wywołanych uczniów. Wish trzymał różdżkę lekko, z pokerową twarzą. Hera była uśmiechnięta, trochę złowieszczo. Pokrótce przeszli do pojedynku.
Jęzlep! — zaczarował Wish, ale Hera się obroniła, do tego atakując zaklęciem Rictusempra.

Protego!
Expulso!
Drętwota!
Expelliarmus!

Walka była zacięta, ale żaden z nich jeszcze nie oberwał. Herze powoli już się zaczynało nudzić, przynajmniej tak podejrzewał Wish.

— Chyba czas ogłosić remis- — zaproponował profesor, ale spotkał się z oburzoną reakcją pojedynkujących się.

— Nie ma szans, że jestem na tym samym poziomie, co ty. — wycedził Wish, którego albinotyczna skóra zaczęła połyskiwać światłem w kolorze indygo – kolorze jego mocy. Skierował różdżkę na Herę, ale coś poszło nie tak. Magia z jego ciała otoczyła jego ciało, a różdżka jeszcze przekierowała strumień tej energii na dziewczynę.

— Co się dzieje!? — wykrzyknęła.

— Nie mam, kurwa, pojęcia! — odpowiedział głośno, po czym nagle coś ich szarpnęło i stracili na chwilę grunt pod sobą.

Hera wylądowała prosto na Wishu i uderzyli się ustami. Niestety nie w romantyczny sposób, nie był to pocałunek a bolesny wypadek.

— Ał! — palnęła Hera. Z jej ust zaczęła ciec krew. Na ustach Wisha również powstała rana, ale jego wampirza regeneracja szybko się nią zajęła.
— Gdzie my jesteśmy..? — zapytała zaniepokojona.

Wish rozejrzał się i spostrzegł, że byli w miejscu, w którym nie byli dawno. A na pewno nie widzieli go w stanie powojennym.

— O nie...O nie, nie, nie, przenieśliśmy się na Zewnątrz.

— NA ZEWNĄTRZ!? — pisnęła Hera. — Co!?

— Nie widzę innego wytłumaczenia. — Wish pospiesznie poklepał się po kieszeniach, by, na szczęście, znaleźć swój telefon w jednej z nich. Byli namierzeni, więc pewnie wyślą do nich ekipę ratunkową. Otrzymał powiadomienie, które rozświetliło się na ekranie.

Genesis :D
pomoc jest w drodze, stworzyłem już potwora, który wam pomoże. powinien trafić za cztery godziny...wytrzymajcie tam! ಥ_ಥ
Genesis :D
nie pozabijajcie się

Wish odczytał i odpowiedział na wiadomości kuzyna, nie słuchając zbytnio narzekań jego towarzyszki.

— Super. Nie dość, że używasz swoich anomalnych sztuczek podczas pojedynku, to do tego ściągasz nas na Powierzchnię? Wielkie dzięki, Wishton. — Hera wkurzona chwyciła różdżkę i zaczęła wymawiać zaklęcia jak Protego Totalum lub Salvio Hexia, ale nic nie działało, a wręcz przynosiło zupełnie inne skutki. Z różdżki Hery wystrzeliły zielone płomienie oraz ciemny gaz.

— Magia nie działa na Zewnątrz, jest zmutowana. — burknął Wish, używając many do stworzenia tarczy wokół nich. Wish zebrał dwie gałązki z ziemi i użył swojej mocy, by zwiększyć ich ilość. Promień many wystrzelił z jego dłoni, zapalając stos gałązek i tworząc małe ognisko, które dało im trochę ciepła i światła.

Hera obserwowała go w milczeniu. Wish słyszał, jak ze stresu bije jej szybciej serce. On sam też się bał, ale starał się zachować spokój. Gdy się do niej zbliżył, zauważył krew na jej wargach. Jego dłoń wylądowała na jej policzku.

— Co...co ty robisz? Chcesz się całować w takiej pojebanej sytuacji!? — uniosła się Hera.

— Krwawisz, a ja jestem spragniony. Daj mi trochę… — przejechał językiem po ranie na jej wardze, czując natychmiastową ulgę.

Hera prychnęła podirytowana, ale w końcu się zgodziła.
— Skoro tak...

Wish pocałował się głęboko, rozsmakowując się w jej krwawiących ustach, którym zadawał nieco więcej ran swoimi ostrymi kłami. Hera jęknęła, ale nie odepchnęła go, a wręcz zawiesiła ramiona wokół jego szyi.

Notes:

part 2 jutro serio

Chapter 5: Day 5, Weekend 1: HerWish (Part 2)

Summary:

Nie wszystko idzie gładko. Hera i Wish napotykają niebezpieczeństwo na Pustkowiu.

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Byli sami w środku postapokaliptycznego pustkowia, ale przerażenie w tamtej chwili zmieniło się dreszcz emocji. Pomoc była w drodze, byli bezpieczni. Nie było już czego się bać.

— Dzięki. — Wish oderwał się od niej. Głodu aż tak nie zaspokoił, ale bardziej mu zależało na satysfakcji. — Pomoc przyjdzie za parę godzin.

— I co my mamy robić przez tyle czasu? — Hera uniosła delikatnie brew, kucając przy ognisku.

Wish nie miał za bardzo pomysłu. Nie mogli się nawet pojedynkować przez zmutowaną magię. Użył surowej magii ze swojego ciała, by usunąć jak najwięcej smoczej radiacji z ziemi wokół nich.

— Nie wiem. Po prostu przesiedźmy ten czas. — odpowiedział, kładąc się na ziemi i zamykając oczy. Ojcowie go zapewniali, że najprawdopodobniej kiedyś ujrzą świat zewnętrzny, ale obiecywali, że wtedy będą przy Wishu. Zawsze był ciekaw, jak jest na górze, ale im więcej się dowiadywał, tym bardziej był przekonany o tym, jak tu jest niebezpiecznie i beznadziejnie. A teraz dodatkowo przyszło mu to przeżyć na własnej skórze.

Nagle poczuł nacisk na swoim kroczu, przez co szybko otworzył oczy, by zauważyć siedzącą okrakiem na nim Herę.

— Nie poczuwasz się za bardzo? — wypalił Wish.

— To ty chciałeś się przed chwilą całować. Skoro mamy tu siedzieć, to miejmy chociaż z tego jakikolwiek pożytek. — Hera zaczęła rozpinać jego koszulę i składać delikatne pocałunki od żuchwy do krtani chłopaka. — Załatwiłeś już nam ochronę, nie ma tu radiacji, a zostało jeszcze tak dużo czasu.

— Miałaś krew na ustach i… — przerwał, gdyż wydał z siebie niekontrolowany, cichy jęk. — Nie zadziałają tu potrzebne zaklęcia. I nie mam zamiaru ryzykować.

— Daj spokój, przecież nie ma niczego, czego nie dałoby się załatwić później. — przekonywała Hera, czując wyraźnie pobudzenie Wisha.

Zaczęli się całować, czas zaczął płynąć szybciej i już byli w środku seksu, gdy znienacka bariera stworzona wcześniej przez Wisha pękła, a oni spanikowani rozejrzeli się, nie wiedząc, co się dzieje.

— Proszę, proszę, Kryptowe mięsko! — zachichotała histerycznie jakaś damska postać.

— I do tego przyłapaliśmy ich w tak intymnym momencie! — zarechotał chłopak obok niej, który miał w dłoni długi miecz.

Wish szybko ubrał bieliznę i spodnie, osłaniając sobą Herę. Bandyci. Mniej więcej tak ich sobie wyobrażał, ale nie spodziewał się, że ich oczy będą się świecić tak wyraźnym, szafirowym blaskiem.

Avada… — wskazał na nich różdżką, którą chwycił w pośpiechu, ale się zawahał. Przecież zaklęcie mogło się obrócić przeciwko niemu. Rzucił się więc na nich, w połowie nagi, z pięściami.

Bandytka też była silna i była naładowana magią, której Wish wcześniej nie znał. Wgryzł się mocno w jej szyję, a potem poczuł wbite ostrze w plecach. Auć. Hera krzyknęła przerażona.

— O tak, co za zabawa! — zachichotał złowieszczo drugi bandyta z absolutnym szaleństwem w swoim głosie. To on go zaatakował od tyłu. Wish dotknął jego klatki piersiowej i użył swojej mocy, by zwiększyć ilość jego organów. Martwe ciała obu złoczyńców padły bezwładnie na ziemię, a Wish – wciąż z mieczem w plecach – dyszał zmęczony, nabuzowany adrenaliną. Skierował wzrok na Herę, która miała czysty strach w oczach. Wish nigdy nie widział jej w takim stanie.

— Wszystko jest git… — syknął z bólu, wyciągając powoli ostrze.

Hera podeszła szybko, by mu pomóc. W milczeniu wyjęła z niego broń, po czym rana się zagoiła.

— Dzięki, że nas obroniłeś. Gdyby nie ta pojebana sprawa z magią, łatwo bym sobie z nimi poradziła. — stwierdziła Hera, jakby próbując uratować swój honor.

— Oj wiem, uwierz. — schlebił jej Wish, śmiejąc się. Podszedł do bandytki z której wcześniej upił krwi i dokończył swój posiłek. Hera nie przyglądała się.

Wytarł usta koszulką, której nawet nie założył z powrotem. Postawił barierę z many od nowa i usiadł przy Herze.

— Dokończymy w Krypcie, dobra? — zaproponował, a Hera zaśmiała się i pokiwała głową.

W końcu stwór, którego przysłał Genesis znalazł ich. Wyglądał jak majestatyczny alikorn, a swoimi krokami pozbywał się smoczej radiacji wokół.

— Śliczny. — powiedziała Hera z wyraźnym zmęczeniem w głosie. Dosiadła zwierzę, a Wish usadowił się za nią. Zasnęli, przytuleni do siebie, na grzbiecie wielkiego stworzenia, które w ciągu czterech kolejnych godzin zaprowadziło ich do Krypty.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyli wejście od zewnątrz. Znajdowało się głęboko w jaskini i wymagało jeszcze długiego zejścia po tunelu w dół.

Zebrało się bardzo dużo osób przy wejściu, oczekujących powrotu dwóch nastolatków. W końcu weszli do środka, a ogromne, stalowe drzwi zamknęły się za nimi.

Ojcowie Wisha od razu rzucili mu się w ramiona.

— Tak się martwiliśmy… — powiedział jego tata Adan, przytulając syna wraz z mężem.

— Jak to w ogóle możliwe, że się przeniosłeś poza teren Krypty? Przecież nie można się stąd aportować. — zdziwił się tata Kiran, gdy w końcu puścił Wisha ze swoich objęć.

— Nie wiem, to było strasznie dziwne...i straszne. Poradziliśmy sobie, ale było trudno. — wyznał Wish, spoglądając na Herę, przy której był jedynie jej ojciec.

Podziękował Gen’iemu oraz alikornowi, który stworzył. Stworzenie się ukłoniło, po czym zostało uwolnione z egzystencji jednym pstryknięciem palców Genesisa.

Później w nocy to on zapukał do drzwi Hery. Ta również, jak na złość, otworzyła mu tylko machnięciem różdżki.

— Jestem taka padnięta...może przełożymy na później? — zażartowała drażniąco.

— Nie ma potrzeby. Teraz ja przejmę inicjatywę. — mrugnął, zdejmując z siebie koszulkę i rzucając ją na ziemię. Wpił się w usta Hery, błądząc dłońmi po jej rozgrzanym ciele, próbując wydobyć z niej jęk. Z powodzeniem.

Notes:

nie mam chyba na tyle freaku by walnąć całego smuta z nimi ale IDK

Chapter 6: Day 6: Moonwood

Summary:

Alaric i Bridget zawierają małżeństwo, ale nie dlatego, że się w sobie zakochali.

Tak jakby.

Notes:

ej podoba mi sie to

(See the end of the chapter for more notes.)

Chapter Text

— Oszalałaś?

— Nie! Myślę, że żywiołacza moc mi się przyda, a i tak pewnie nie znajdę nikogo na dłużej...po za tym nie mam czasu na randki, mam córkę i chcę jej poświęcić jak najwięcej czasu. Ty też nie planujesz żadnej żony ani nic?

— No...nie, ale to jest dosyć poważna decyzja, nie sądzisz? I do tego tyle tych dokumentów…

— Proszę! — Bridget wręcz błagała, by Alaric się zgodził na ich „ślub”.

— To będzie strasznie dziwne...przez tą sprawę z P.A.C.T-em w Hogwarcie. Zakochałem się w tej dziewczynie, która była za ciebie przebrana! — podkreślił.

— A wiesz, co ja musiałam przeżyć? Przez tyle czasu byłam w zamknięciu, nie mogłam zobaczyć przyjaciół, rodziny, Hope… — głos Bridget złamał się lekko, gdy wypowiedziała imię swojej córki. — Naprawdę potrzebuję tej pomocy...Adan nie da rady mi już pomóc, a rozwiązanie z przemianą w żywiołaka naprawdę mi pomoże.

Alaric nie wiedział do końca jak zareagować. Coś dalej czuł do Bridget, ale miał świadomość, że to nie ona miała z nim romans, a jakaś Avril, która go tylko wykorzystała. Teraz widział, że prawdziwa Bridget dodatkowo była zupełnie inna, niż była kiedyś. Była cieplejsza, wdzięczniejsza, stawiała rodzinę na piedestale.

— No niech będzie...Bridget Blackwood, czy zechciałabyś za mnie wyjść? — uklęknął niesfornie na jednym kolanie, nie posiadając nawet pierścionka. Ze szklanki z wodą wyciągnął nieco wody i owinął wokół palca dziewczyny, formując dopracowany lodowy pierścień z mroźnym brylantem. Tyle precyzji w coś, co i tak zaraz się roztopi.

Bridget zachichotała, reagując aktorsko szokiem i wielkim szczęściem.

— O tak! Z wielką chęcią! — zdziwiona spojrzała na palec, na którym powstała mała biżuteria z lodu.

Niedługo później dwuletnia Hope się obudziła, a Bridget poszła ją nakarmić. Alaric poszedł do przedpokoju i założył buty i kurtkę.

— Pożegnaj się z wujkiem! — powiedziała wesoło Bridget z małą dziewczynką na rękach.

— Papa! — zawołała uroczo Hope. Alaric nie powstrzymywał uśmiechu, który mu się rozciągnął od ucha do ucha.

— Papa, Hope. Siemka, Bri! — zamknął za sobą drzwi i poszedł w kierunku windy.


— Gotowa?

— Tak. Ekscytuję się! Oby mi wyszło coś dobrego…

— Każdy żywioł jest dobry.

— Może i tak… — Bridget była niesamowicie zestresowana tym, co jej się wylosuje. Miała przed sobą świeczkę butelkę wody, kamień oraz małą kartkę papieru.

Nakierowała dłoń na świeczkę i ta od razu się zapaliła. Bridget aż odskoczyła.

— Pierwsza próba i już odkryłaś, czym władasz! Jesteś żywiołakiem ognia! — Alaric przytulił ją w geście gratulacji. Bridget objęła go czule.

— Wow, ja...miałam szczerą nadzieję, że to będzie właśnie ogień. — wzruszyła się.

Alaric poczuł ukłucie w sercu. Cieszył się, ale z dnia na dzień, jeszcze przed tym jak zawarli związek małżeński, zaczynał się zakochiwać w tej prawdziwej Bridget. Był tym, który zawsze lekceważył swoje związki, a gdy w końcu obdarzył kogoś uczuciem to nie ma szans. Bridget jasno zakomunikowała, że nie planuje związku ani tym bardziej poważnego małżeństwa.


— Nauczyłam się nowych sztuczek od Ragnara!

— Coś ty! Pokaż!

— Daj spokój, teraz?

— Rzeczywiście. Lepiej, żebyś niczego tu nie podpalała. — speszył się Alaric, poprawiając szalik na szyi Hope. Wychodzili właśnie w trójkę na sanki, przez co dziewczynka się strasznie cieszyła.

Alaric nie pamiętał, kiedy ostatnio spadł tak gruby śnieg. Kochał zimę przez to, jak wiele wody go wtedy otaczało. Czuł swobodę wokół swojego żywiołu, a jego moc dawała mu o wiele większą przewagę w bitwie na śnieżki. Uformował białą kulę prędkim gestem dłoni, by po chwili nakierować ją na plecy Bridget.

— Hej! — odwróciła się, a Alaric z Hope zaczęli się śmiać – Bridget po chwili również.

— To nie byłam ja, to tata! — powiedziała dwulatka, co złamało Alaricowi serce. Nigdy nie mógłby być dla niej ojcem. Bridget nie poprawiła jej, więc też nic na razie nie mówił. Teraz skupił się, by dobrze się bawili.

Tor saneczkowy był naprawdę stromy, dzięki czemu mieli niezłą frajdę całą ekipą. Alaric stał na dole z kamerą i czekał, aż Bri i Hope zjadą razem, by móc uchwycić tę chwilę w nagraniu.

Niestety, nie wszystko poszło po ich myśli.

Dziewczyny zjechały trochę krzywo, przewracając się. Głowa Hope mocno zderzyła się z ziemią. Bridget spanikowała, a Alaric szybko schował kamerę i pobiegł im pomóc, odgarniając śnieg jedynie ruchem stopy. Bridget nic za bardzo się nie stało, ale mała była nieco poszkodowana. Ruchem ręki przyciągnął do siebie trochę śniegu, który w sekundę się rozpuścił, a wtedy powstałą wodę przyłożył do czoła dziewczynki, by przyspieszyć proces gojenia sińca.

— Na brodę Merlina, jestem taka nieudolna… — jęknęła Bridget, kucając przy swoim „mężu” i córce.

— Nie mów tak. Widzisz? Już jest zdrowa. — uśmiechnął się do Hope, a ta to odwzajemniła uroczo Odwrócił głowę do Bridget. — Jesteś silna i dzielna. Popełniasz błędy, jak każdy, ale to był tylko wypadek.

— Dzięku- — zaczerwieniła się, ale Alaric jej przerwał.

— Naprawdę u nikogo nie widziałem tak wielkiej przemiany jak u ciebie. Stałaś się bardziej uczuciowa, zaczęłaś doceniać to, co masz. Poczułaś determinację, by wychować Hope jak najlepiej potrafisz i udaje ci się to. I… — przełknął nerwowo ślinę. — I za to cię kocham.

Bridget popatrzyła na niego jak na wariata, przez co jeszcze bardziej się zestresował. Powiedział za dużo.

Miał teraz totalnie przechlapane. Tylko, że w sumie wcale tak nie było, a wręcz przeciwnie.

— Ja ciebie też. O mój boże, czuję taką ulgę. — wyznała Bridget, co go zszokowało.

— Naprawdę?

— Nie, na niby.

— To nie jest śmieszne. — powiedział stanowczo, ale dziewczyna po prostu się zaśmiała.

— Naprawdę. — zapewniła go.

Pocałowali się, kucając przy zdziwionym dziecku, wokół śniegu i nieznanych im ludzi.


— Czy...wyjdziesz za mnie, tak na serio?

— Ja pierdolę.

— Bridget!

— No jasne, że tak! — rozpłakała się, absolutnie nie spodziewając się prawdziwego pierścionka zaręczynowego na swoim palcu. Był przepiękny, z kwarcem różowym. Pocałowali się, a wokół ludzie w restauracji zaczęli bić głośne brawa.

Venom nagrywał to wszystko z ukrycia kamerą, którą dał mu Alaric. Przytulając Bridget na chwilę tylko zauważył czerwony kęp włosów zza filaru, a później już nie było po nim śladu.

To nagranie stanie się świętością w galerii zarówno Alarica, jak i Bridget. Wrócili do domu i powitali razem swoje nowe życie, które chcieli przeżyć długo i szczęśliwie, a przede wszystkim – razem.

Notes:

ja mysle ze to kanon

Chapter 7: Day 7: Sunset & Who?

Summary:

Sunset wracała sobie spokojnie z imprezy. Dobra, niespokojnie. Bo ktoś przez całą drogę był za nią! Aż do windy!

Czemu ten ktoś to musiała być przyjaciółka nikogo innego a Hery Lindbergh?

___

Muggle AU

Notes:

to bylo nawet latwe do napisania spodziewalem sie czegos krotszego ode mnie dzisiaj

Chapter Text

Ta impreza była naprawdę przyjemna, ale Sunset wolała się zmyć szybciej. Właśnie oglądali „Stowarzyszenie umarłych poetów”, a ona ten film obejrzała już z milion razy. Zauważyła, że Wish się bardzo wciągnął w film, a Hera próbowała go wyciągnąć w inne miejsce. Pewnie się ruchać.

W podobnym czasie co ona wyszła z nią również inna dziewczyna, przyjaciółka Hery. Nie pamiętała jej imienia, jakaś taka brunetka. Myślała, że się miną i pójdą w swoje strony. Sunset wracała jednak całą drogę z powrotem w stresie, że jest śledzona przez tamtą dziewczynę, która szła dosłownie za nią! Spoglądała dyskretnie w tył co chwilę, by tylko potwierdzić swoje obawy. Hera ją na nią nasłała czy co? A może po prostu szły w tę samą stronę?

Już wchodziła do budynku, myśląc, że w końcu zgubiła swojego szpiega. Niestety, ni stąd ni zowąd, znalazły się razem przy windzie. W tym. Samym. BLOKU!

— Nie śledzę cię jak coś. — zagadała wesoło dziewczyna.

Sunset przeżyła jakiś szok. Uniosła brew ze zdziwienia. To ona była miła?

— Haha, no oczywiście się tak. — odpowiedziała nerwowo. — Nie wiedziałam, że tu mieszkasz.

— Nie mieszkam! — wyjaśniła ciemnowłosa. — Dzisiaj nocuję u swojego chłopaka.

— A…wszystko jasne w takim razie. — Sunset uśmiechnęła się delikatnie. W moment obie dziewczyny przestały się uśmiechać, bo dopadło ich nieszczęście.

Awaria windy.

Zabijcie mnie, pomyślała Sunset, cała się czerwieniąc ze złości.

— Halo? No kurwa! — oburzyła się przyjaciółka Hery, której imienia Sunset dalej nie znała. — I co teraz? Spytam ChataGPT, chwila…

— Nie! — zawołała od razu Sunset, która była nieco przewrażliwiona na punkcie sztucznej inteligencji. Gardziła nią tak bardzo, że mogłaby wyjaśniać godzinami, dlaczego jest zła. Zrobiła nawet prezentację w PowerPoincie i przedstawiła ją Wishowi. Od tamtej pory ChatGPT nie istnieje na żadnym jego urządzeniu. Speszyła się nieco przez swoją reakcję, spiesząc z wyjaśnieniem. — To niedobre dla środowiska i twojego umysłu. Wystarczy nacisnąć ten żółty przycisk, widzisz?

Dziewczyna zdziwiona schowała telefon i nacisnęła guzik wskazany przez rudą. Rozległ się alarm.

— Tak miało być? — zmartwiła się, a Sunset zaśmiała się.

— Jasne, że tak! Zaraz nas wyciągną. — zapewniła.

Tak też było, szybko zjawił się miły pan i po krótkim czasie dziewczyny nie były już uwięzione w windzie. Serdecznie podziękowały mężczyźnie i poszły po schodach.

— Na które idziesz piętro? — zapytała ciemnowłosa. Sunset nie chciała nawet o tym myśleć.

— Na dziewiąte… — odpowiedziała, już mając lekką zadyszkę. Powinna poprawić swoją kondycję. Postanowiła dołączać od czasu do czasu do Wisha na bieganie.

— Ja na dziesiąte! Mamy przesrane, stara.

Sunset współczuła dziewczynie. Winda naprawdę nie była po ich stronie.

— I tak jak już gadamy to...przepraszam za Herę, czasami jest dla ciebie za ostra. Ale no, ma jakąś traumę z matką. To nie usprawiedliwienie! Po prostu no wiesz…nie przejmuj się nią. Ja się z nią przyjaźnię, bo dla mnie jest spoko i no widzę w niej coś od dobrego człowieka. — przerwała na chwilę, by nabrać powietrza. — Czaisz bazę?

Sunset poczuła lekkie zażenowanie przez trochę przestarzałe słownictwo dziewczyny, ale było jej miło. Sama też nie zawsze dobierała sobie dobrze przyjaciół.

— Nie ma problemu. Ty masz na imię…? — zapytała.

— Amanda! — przedstawiła się, jak już Sunset wiedziała, Amanda.

W końcu ujrzały numer dziewięć wchodząc po schodach.

— Pa! Miłego nocowania u chłopaka! — pożegnała się Sunset.

— Oj oby mi wynagrodził cały mój wysiłek. Ale śmiesznie wyszło. Dobra, elo! — Amanda pospiesznie czmychnęła po schodach o piętro wyżej.

Sunset nie spodziewała się takiej przygody i bliższego spotkania z jedną z przyjaciółek Hery. Może rzeczywiście Wish miał rację, że ona miała w sobie jakiś potencjał na godną osobę?

Cóż, Sunset miała po prostu nadzieję, że przemiana bohatera Hery nadejdzie jak najszybciej.

Chapter 8: Day 8: Levi & Family

Summary:

Levi kłóci się ze swoim bratem. Nie godzą się, ale nie dlatego, że nie chcą. Po prostu nie mogą.

Notes:

tak mi sie to nie podoba serio

Chapter Text

Wojna nigdy się nie zmienia. Levi zdawał sobie z tego sprawę. Myślał, że jego brat również, ale się mylił. Ray był oszustem.

Martwe ciała walczących wstały, odzyskując życie. Poszkodowanym zostało przywrócone zdrowie. W jednej chwili rozbłysło złote światło i Magia Porządku naprawiła wszystkie szkody na polu bitwy.

— Co ty robisz? — Levi krzyknął, podlatując do brata, który siedział na miotle w przestworzach.

— Nie...nie widzisz? Udało mi się! Udało mi się stworzyć technologię, która zakończy to wszystko! — zawołał wesoło Ray. Uśmiech na jego twarzy był pełen ulgi, Levi widział to i chciał się cieszyć wraz z nim. Ale wojna nigdy się nie zmienia.

— Nie możemy zakończyć tej wojny, Ray! I nie możemy używać swoich mocy do czegoś, nad czym nie powinniśmy decydować. — głos Levi’a aż drżał z wściekłości. Spotkał się z rozczarowaną reakcją brata.

— Levi…

— Bitwa zostanie przeprowadzona od nowa. Chciałbym wierzyć, że tak łatwo można rozwiązać konflikt. — zaczął zlatywać w dół. Wylądował wraz z bratem na ziemi, ale odwracał od niego wzrok.

— Właśnie, że można! Moja moc jest do tego zdolna, a dzięki tym bateriom hiperzaklęciowym wszystko wróci do normy. Rozdam je obu stronom. — Ray oznajmił zdeterminowany.

— Czy ty postradałeś zmysły, Rayverian!? — Levi spojrzał na niego ostro.

— Zaufaj mi, bracie. Proszę. — błagał Ray, ale nie otrzymał odpowiedzi. Levi nie mógł uwierzyć, że jego brat mógł sięgnąć aż takich niestworzonych ambicji. Usłyszał dźwięk teleportacji za sobą. Raya już nie było.


 

— Leviathan Ravenclaw, anomalia Chaosu, przejęty pomyślnie do jednostki.

 


Levi, jego ojciec i siostra, Crystal, zostali uwięzieni w ciasnym pomieszczeniu. Rozpaczliwie próbowali się uwolnić i użyć swoich mocy, ale coś je blokowało. Byli niezdolni do ich użycia.

— Co tu się, kurwa, dzieje? — wydarł się Levi z oczami pełnymi łez. Rodzina była do siebie przytulona, nie znając swojego losu.

Mieli dalej swoje telefony, ale nie mieli po co wołać po ratunek. Byłby na pewno nieskuteczny.

Usłyszeli robotyczny głos, który zaczął odliczać czas od pięciu minut w dół. Tata Levi’a zadzwonił grupowo do wszystkich z rodziny.

— Gdzie wy jesteście?

— Martwimy się…

— Chowamy się w Kryptach, dlaczego zniknęliście? Zamknęliście się w innej?

Głosy wybrzmiały z telefonu, wyraźnie spanikowane.

— Nie sądzę, byśmy byli w Krypcie… — załkała Crystal.

— Dziadku! Pradziadku! Ciociu! — zawołał mały albinos. Wish...Oh Levi życzyłby sobie, by móc chociaż teraz ich uścisnąć i pożegnać na żywo, nie przez telefon.

— Bądź dzielny, Wish. — polecił. — Słuchaj się tatusiów, tak?

— Oki, a gdzie jesteście, martwimy się! — wszystkie pytania i zmartwienia, które właśnie słyszał łamały mu serce.

Widząc Ophelię i swoją matkę na kamerce zapłakał jeszcze bardziej.

10...9...8...7…

— Jest z wami Ray? — zapytała, nie zauważając swojego młodszego syna. Myślała, że też był zamknięty z nimi.

Levi żałował, że nie zdążył pogodzić się z bratem. Coś przykuło jednak jego uwagę. Przyjrzał się miejscu gdzie są i zauważył napisy na ścianie.

6...5...4...

Wykonanie: Jonathan Fox
Oryginał: Rayverian Ravenclaw

Byli w środku tej baterii hiperzaklęciowej.

— Nie. Myślałam, że się schronił! — zaszlochała Crystal.

Byli porwani. I nie byli w schronie. Byli powodem, dla którego ludzie się do schronów przenosili.

— Kocham cię, Ophelia. — wyznał. — Kocham was wszystkich. Proszę, przetrwajcie.

Powiedział swoje ostatnie słowa i przytulił się do ojca i siostry.

3…2...1.

W jednym momencie poczuł, jak jego Magia Chaosu wróciła i rozlała się na wszystkie strony z ogromnym hukiem. Poczuł, jak jego ciało rozrywa się na masy magicznej, unicestwiającej energii. Jak na własnej skórze poczuł ból i zniszczenie, którą jego moc przyniosła na tak wielką skalę, której nie dało się zmierzyć.

Levi Ravenclaw zginął. Jego ojca Mike’a i siostrę Crystal spotkał ten sam los. Wbrew własnej woli zostali przemienieni w bombę, która zakończyła świat i zapoczątkowała nową, krwawą erę w historii ludzkości.

Chapter 9: Day 9: Sunset & New Friend

Summary:

Pani Almond przedstawia Sunset kogoś, kto w przyszłości może być dziewczynce najbliższą osobą w jej życiu.

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Nie przepadała za jedzeniem w stołówce. Rzadko się zdarzało znaleźć pusty stolik, przy którym mogłaby w spokoju zjeść. Dlatego przynosiła obiad do swojego pokoju.

Gdy skończyła, uczyła się matematyki, a później eliksirów – tylko teorii, bo nie miała własnego kociołka. Usłyszała pukanie do drzwi podczas robienia notatek. Zastanawiała się, kto to mógł być.

— Sunset? Mogłabym na chwilę? — zapytała pani Almond. — Mam też ważnego gościa.

Pokiwała głową. Nie wypadało odmówić. Pani weszła do środka, a za nią kolejna, z bordowymi włosami i bardzo optymistycznym wyrazem twarzy.

— To jest pani Windsor. Chciała cię poznać — pani Almond zmieniła swoją tonację, gdy wymawiała ostatnie słowo. — Będę tuż za rogiem!

Sunset nie mogła uwierzyć własnym uszom. To był taki „kod”, który po prostu oznajmiał, że ktoś był zainteresowany jej adopcją.

Pani Windsor zaczęła mówić jak przedszkolanka, co uspokajało Sunset. Głos miała miły i trochę jakby mówiła do małego dziecka. Sunset miała już trzynaście lat, ale nie lubiła dorosłego traktowania, choć lubiła się dorośle zachowywać.

— Hejka! Przyjemnie tu u ciebie...Słyszałam, że bardzo lubisz grać w szachy? — zagadała wesoło. Sunset od razu się ożywiła, a w jej oczach ukazały się małe ogniki. Dosłownie.

— Aha! To moja pasja od kiedy pamiętam, proszę pani. — odpowiedziała grzecznie, ale z entuzjazmem.

— Mów mi Ruby. Przynajmniej na razie. — uśmiechnęła się pani Windso- to znaczy Ruby. Sunset przytaknęła. — Twoje oczy tak ładnie się zaświeciły, gdy się podekscytowałaś. Jesteś metamorfomagiem?

Sunset zaprzeczyła. Metamorfomagiem był Wish. Tak właściwie to...czym on nie był?

— Nie. Jestem...pani Almond powiedziała, że jestem czymś jedynym w swoim rodzaju.

— Każdy jest jedyny w swoim rodzaju, Sunset. — zapewniła ją kobieta.

— Tak, oczywiście. Ale co chciałam powiedzieć to...jestem pierwszym i jedynym pół-feniksem w historii. — plecy dziewczynki się zaświeciły. Właśnie tam miała najwięcej piór, których światło i płomienie mogła kontrolować. Miała badania i prognozowali wyrośnięcie skrzydeł w najbliższych latach.

Ruby nie zdziwiła się. Najwidoczniej o tym już wiedziała, ale chyba udała pozytywne zaskoczenie.

— Rany, serio? Czy to nie jest ekstra? — zaklaskała.

— Meh. Nie kręci mnie bycie taką unikalną. No i mój ojciec był szaleńcem. Wolę o tym nie rozmawiać. — zakomunikowała. Ruby od razu się zgodziła ze zrozumieniem.

— Jak sobie życzysz. Chcesz mnie nauczyć szachów? Umiem grać tylko w warcaby.

Oczy Sunset znów się rozświetliły.

— Dobra!

Siedziały do późna, nawet nie zjawiając się na kolację. Pani Almond przyniosła im trochę jedzenia, a później przyszła, by w końcu dopilnować końca wizyty.

— Papa, płomyczku. Zobaczmy się jutro! — pożegnała się Ruby, wychodząc z pokoju Sunset. Dziewczynka pomachała jej cała w skowronkach.

— Cześć!

Kładąc się do łóżka nie miała swojej klasycznej pokerowej twarzy. Była uśmiechnięta od ucha do ucha. I choć gdy zasnęła znów się nie uśmiechała, śniła o swojej potencjalnej mamie.

Jeszcze nie wiedziała, ale następnego ranka obudzi się z mokrymi policzkami od łez. Łez szczęścia.

Notes:

pozdrawiam

Chapter 10: Day 10: KirAdan

Summary:

Adan i Kiran mają nockę.

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Skończyli się huśtać i poszli usiąść na kocu, gdzie mieli parę przekąsek, takich jak czekoladowe żaby i cukierki owocowe. Adan nawet przemycił piwo kremowe, które było tylko dla starszych dzieci, ale tata mu pozwolił wziąć czasami butelkę. Adan wziął dwie. Przecież Kiran też musiał spróbować tego boskiego napoju!

Wpakował ananasowego cukierka do buzi i spojrzał na Kirana, którego dopadła melancholia. Tego słowa używał czasami wujek Ray i było bardzo ładne.

— Nad czym tak myślisz? Smutno ci? — zapytał zaciekawiony, też współczująco.

— Myślisz, że zostaniemy przyjaciółmi na zawsze? — Kiran patrzył w puste miejsce po czarodzieju na swojej karcie po żabie.

Adan przytulił go najmocniej jak się da. Miał w sobie sporo siły.

— Oczywiście, że tak! Nie wyobrażam sobie bez ciebie życia. — cmoknął Kirana mocno w polik. — Serio ci mówię. Jak dorośniemy to zamieszkajmy razem!

— Moja mama powiedziała, że powinienem znaleźć sobie jakąś dziewczynę, a nie ciągle się bawić z tobą. — Kiran oznajmił smutno, spoglądając w bok cały zaczerwieniony.

— Przecież masz dopiero dziesięć lat! Poza tym dziewczyny są...skomplikowane. Widziałeś Devi! — Adan wspomniał o siostrze, która była na pewno dobrą reprezentacją płci żeńskiej pod względem humorków.

— Ale przecież tobie się podoba ta Li- coś tam. — burknął Kiran.

Adan upił trochę piwa kremowego z butelki, czując przyjemną słodycz na języku.

— Lihúa. Ona jest...nawet fajna. — przyznał Adan. Lihúa była bystra i zabawna. — Ale gdybym miał wybierać między byciem z nią a przyjaźnią z tobą, to wybrałbym ciebie.

— Serio? — rozpromienił się Kiran.

— Przysięgam na prababcię! — Adan rzekł dumnie, przysięgając właśnie na jedną z najpotężniejszych w historii czarownic, która brała udział w stworzeniu Hogwartu. Wiedział, że jego przyjaźń z Kiranem była na stówę potężniejsza od niej!

Kiran przytulił go czule. Adan zaśmiał się, bo oddech chłopaka na szyi go łaskotał.


Levi zapukał do drzwi Adana, by sprawdzić, jak idzie nocowanie chłopaków.

— Kto tam? Jeśli Devi to wstęp wzbroniony! — zawołał Adan. Levi zachichotał pod nosem i wszedł do środka.

— Męski wieczór? — zapytał żartobliwie. — Chciałem tylko sprawdzić jak u was.

Adan i Kiran oglądali właśnie film na łóżku, już w piżamach.

— Jest super! Dzięki, tato!

— Tak, dziękujemy! — odpowiedział Kiran.

Oboje wyglądali na najszczęśliwsze dzieci pod słońcem. Levi poczuł się dumny jako ojciec.

— Nie ma sprawy. Na pewno się zmieścicie? Nie potrzebujecie materaca dodatkowego?

— Przecież jest tu duuuużo miejsca! — zapewnił Adan.

Chłopcy byli przeuroczy. Ich przyjaźń była cudowna, że to aż zadziwiało Levi’a, jak można być tak blisko z osobą, z którą nie jesteś w związku.

— Okej. Nie kładźcie się zbyt późno. — puścił im oczko i wyszedł z pomieszczenia.

Ułożył się obok Ophelii w ich łóżku. Światła już były zgaszone, już mieli iść spać.

— Myślisz, że… — zaczął niepewnie. Ophelia odwróciła głowę w jego stronę. — Podejrzewałaś może, że Adan i Kiran...są swoją pierwszą miłością?

Spotkał się z ożywioną, ale nie zaskoczoną reakcją. Tak właściwie, to usłyszał ulgę w głosie żony.

— Też to widzisz? — zapytała. — Gdy na początku zaczęłam coś zauważać, to wręcz nie mogłam w to uwierzyć. Chcesz o tym porozmawiać z Adanem?

— Nie sądzę, że to konieczne. Ma doskonałą świadomość tego, że miłość do tej samej płci jest jak najbardziej w porządku. Jeśli zrozumie, że on i Kiran mogą być czymś więcej, to dojdzie do tego. — odpowiedział pewnie. On i Ophelia dopilnowali, by nauczyć swoje dzieci o tym, że nie należy się wstydzić bycia innym i bronić tych, którzy przez to doświadczają dyskryminacji.

Ophelia odetchnęła, całując męża w policzek czule.

— Masz rację. Dajmy im się rozwinąć. Miejmy tylko nadzieję, że ich cenna przyjaźń przetrwa.


Po powrocie z nocowania Kiran wrócił bardzo zadowolony, ale z pewnymi przemyśleniami, przez które nie mógł spać i pozostało mu patrzenie, jak Adan sobie śpi.

Kiedy dotarł do pokoju, prędko otworzył przeglądarkę i wpisał pytanie.

Czy chłopak może się zakochać w chłopaku?

Notes:

są jakieś plusy przychodzenia godzinę za wcześnie na lekcje, można napisać pół fanfika i na drugie pół spędzić mniej czasu później

Chapter 11: Day 11, Weekend 2: DesiCles (HerWish) (Part 1)

Summary:

Alternatywne uniwersum.

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Sprawdzian z angielskiego. Co może pójść nie tak? Dziewczyna podpisała się – Desire Ravenclaw – i rozpoczęła pracę.

— Psst! Ravenclaw! Co masz w pierwszym?

Jej skóra się zaczerwieniła. Nie lubiła podpowiadać. Ogólnie nie lubiła rozmawiać, a szczególnie z Heraclesem Lindbergh. Westchnęła.

— Odpowiedź B. — odszepnęła.

— A w kolejnym?

— Desire, Heracles, bez ściągania! — nauczycielka, pani Ferox, upomniała ich.


— Podoba ci się? — zapytał Sunset od czapy.

Desire prawie wypadł bas z rąk.

— Co ty wygadujesz? — oburzyła się.

— Podsłuchałam, jak rozmawiał z Johnem i Aaronem. Chce cię zaprosić na randkę. — mruknął. — Taki spoiler.

Podniosła instrument, sprawdzając, czy nic mu się nie stało.

— Naprawdę? — zapytała zaciekawiona.

— Przecież bym cię nie okłamał! — zapewnił ją Sunset.




Desire Ravenclaw
co robisz?

Notes:

ZDAZYLEM

Chapter 12: Day 12, Weekend 2: DesiCles (HerWish) (Part 2)

Summary:

Heracles i Desire wychodzą na randkę.

Notes:

zrealizowałem prompt, który wylosowałem jakiś czas temu :D

Chapter Text

Heracles przeszukał mnóstwo sklepów, by w końcu znaleźć to, czego szukał. To był niby drobiazg, ale chciał zrobić dobre wrażenie na pierwszej randce z Desire, której pragnął (Whom he desired).

Zapukał do jej drzwi. Gdy mu otworzyła szczęka mu opadła. Dziewczyna wyglądała po prostu bosko. Czarna koszula dopasowana do granatowej spódnicy. Heracles przęłknął ślinę.

— Cześć. — przywitała się, zaczesując pasmo białych włosów za ucho. Miała dwa kolczyki, które kolorami pasowały do jej oczu – prawy kolczyk był niebieski jak jej lewe oko, a lewy kolczyk – fioletowy jak prawe.

— No hej, wyglądasz jak prawdziwa bogini. To dla ciebie. — wręczył jej płytę, którą kupił wcześniej.

— Arctic Monkeys! — zawołała Desire, gdy tylko zobaczyła prezent, który szybko chwyciła w swe dłonie. — Dziękuję, nie musiałeś!

— Wiem. — odpowiedział figlarnie, na co Desire tylko przewróciła oczyma.

___

— Zdobędę ci tego misia. — Heracles powiedział dumnie, gdy się zatrzymali przy jednym z wielu stoisk, które proponowały gry z możliwymi nagrodami.

— Nie trzeba. Jest piękny, ale szansa jest naprawdę niewielka. — Desire położyła dłoń na jego ramieniu.

— Na luzie go wygram. Pasuje do ciebie! Musisz go mieć. — podszedł pewnie do mężczyzny, który zbierał pieniądze. Heracles wziął zabawkowy pistolet i zaczął strzelać do figurek.

Nie trafił ani jednej. Co za upokorzenie!

Desire zaśmiała się.

— Widzisz? Chodźmy lepiej gdzieś in-

— Nie! Serio, to tylko pierwsza próba! Prosimy o kolejną! — zawołał Heracles, znów podchodząc do kasy.

W kolejnej próbie trafił pierwszą figurkę i chybił pozostałe.

W jeszcze następnej, znów nie trafił ani jednej.

Desire zdążyła pójść stanąć w kolejce po watę cukrową, kupić jedną dla siebie i drugą dla Heraclesa, i wrócić. A on dalej się produkował.

Było mu tak wstyd. Gdy Desire patrzyła trafił pierwszą. Potem drugą też.

— Teraz mi się uda, kurwa mać. — zapewnił, strzelając do trzeciej figurki.

Game over.

— Ile ty już kasy potraciłeś? — pokręciła głową. — Daj, spróbuję. Może cię pocieszę, że nie tylko ty tu nie umiesz zdobyć misia. Poza tym, nikomu przed tobą też się nie udało, a jesteśmy na tym festynie od dwóch godzin.

Heracles zrezygnowany poszedł zapłacić za ostatnią szansę i podał pistolecik Desire. Jej porażka rzeczywiście trochę by mu ulżyła.

Pierwsza trafiona. Druga też.

Nie no.

Trzecia również.

Desire zdobyła tego pierdolonego misia.

— O, wygrałam! — ucieszyła się.

— KURWA MAĆ, JAK!? — krzyknął, nie zwracając uwagi na dzieci wokół. Desire wzięła zasłużonego misia.

— Chodźmy już. Doceniam, że się starałeś. — pocałowała go w policzek.

Heracles zapomniał o swojej irytacji z powodu przegranej. W końcu to tylko zwykła gra, która i tak była ustawiona.

On i tak już wygrał. Wyszedł na randkę z Desire. Tyle mu wystarczy.

Chapter 13: Day 13: Chanri

Summary:

Young P.A.C.T są 𝓯𝓻𝓮𝓪𝓴𝔂.

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Złapał za jej pośladki, łącząc ich języki w gorącym tańcu. Yuchan za tym tęsknił od kiedy tylko wyjechali z tego okropnego miejsca zwanego Hogwartem. Teraz on i jego przyjaciółka mogli się w spokoju rozkoszować własną obecnością.

— Nie idziesz trochę za daleko? — jęknęła Nari, czując obsesyjny dotyk jego dłoni na swoim ciele. — Myślałam, że nasza przyjaźń dopuszcza tylko całowanie.

— Zawsze jest czas na jej rozwinięcie. — puścił oko, schodząc pocałunkami po jej szyi. Ta dziewczyna była świetna. Potrafiła go doprowadzić do białej gorączki, ale miał do niej tą niewyjaśnioną słabość. Nie była to miłość, ale zwyczajne pragnienie.


Tego dnia pierwszy raz to zrobili. Byli odpowiedzialni, nie próbowali się pieprzyć jak nacyś napaleni nastolatkowie, którymi w sumie byli, ale P.A.C.T wymagał od nich odpowiedzialności. W ten sposób świętowali powodzenie ich planu. Theo był porwany i teraz jedynie czekali na informacje od jego rodziny.

Następnego dnia każdy na nich spoglądał ukradkiem. Taewoo widocznie powstrzymywała śmiech, Minji próbowała nie patrzeć. Ale Avril, jako liderka, bez skropułów się odezwała.

— Wstydu nie macie, żeby się cali w malinkach pokazywać? — palnęła Yuchana w ramię książką, którą akurat miała w ręce. Nari cała się zaczerwieniła ze wstydu.

— No co? Mamy swoje potrzeby. — prychnął Yuchan, potwierdzając tylko, że nie ma wstydu.

Taewoo ryknął śmiechem.

— To nieźle! Nari, nie urodzisz nam szóstego członka Young P.A.C.Tu, mam rację?

Avril zignorowała ich, po prostu kontynuując śniadanie i swoją książkę.

Notes:

krotko ale to jest jakby okej

Chapter 14: Day 14: TxT

Summary:

Theo zachorował. Ale to nie problem, gdyż jest pod najlepszą opieką pod słońcem.,

Notes:

takie cos wysralem pomysl mi sie podoba ale moja wena ucieka i nie umiem skladac zdan

Chapter Text

Nie mógł spać długo. Poczuł ciężar na swoim ciele i już doskonale sobie zdawał sprawę, że to Theo.

— Co się dzieje? — zapytał, ziewając. Dotknął twarzy swojego współlokatora i poczuł, jakby dotknął kaloryfera. O nie.

— Tristan, dziwnie się czuję… — mruknął Theo, cały rozpalony. Miał czerwone policzki i przymknięte oczy.

Te słowa wystarczyły, by Tristan znalazł w sobie determinację by wstać i zająć się swoim przyjacielem.

— Idź do łóżka. — powiedział. — Swojego łóżka, byś nie zawalił mojego zarazkami.

Theo posłusznie wykonał polecenie, zawijając siebie całego w koc z Gumballem i Darwinem.

Tristan zrobił dzban herbaty i przygotował dwa kubki. Napisał też do Silvii, prosząc aby przyniosła im cytryny i miód z Wielkiej Sali. I jakiś termometr ze skrzydła szpitalnego.

— Jest mi zimno i gorąco. — wypalił Theo, biorąc ostrożnie kubek z herbatą od Tristana.

— Masz gorączkę...Gdzie ty się tak wyziębiłeś? — zapytał Tristan, przygotowując pudełko z chusteczkami.

— Nie wiem, serio! Tak o, hop siup, i budzę się chory. — Theo pociągnął nosem, próbując upić nieco herbaty. — Parzy!

Tristan dmuchnął, by nieco ostudzić herbatę. W tym momencie żałował, że nie był żywiołakiem wody jak jego brat Alaric, lecz mógł obniżyć temperaturę powietrza tak, by schłodzić trochę gorący napój.

Poszedł otworzyć Silvii, która zapukała z milion razy, jak to miała w zwyczaju. Odebrał od niej poproszone przedmioty i podziękował.

— Jest to poważne? Gruźlica? Mamma mia, a może covid? — Silvia dopytywała energicznie.

— Dzięki za troskę, ale ja się nim zajmę. — zapewnił pospiesznie Tristan. — Pa!

Zamknął drzwi i usiadł przy chorym Theo.

— Muszę to pić? — widząc, jak porcja syropu wylewa się do łyżeczki Theo skrzywił się, zakrywając usta dłońmi.

— Jest słodki, o smaku pomarańczowy. Powiedz a! — polecił Tristan.

Theo, chodź niechętnie, połknął lekarstwo.

— Mm! — oczy Theo uroczo zabłysły, przez co Tristan zaśmiał się. — Niezłe!

— Widzisz?


Theo zasnął. Tristan dał mu chłodny okład na czoło, odgarniając długą grzywkę przyjaciela. Poszedł później nawalać w Ligę, mając ciągle swojego „pacjenta” na oku. Gdy się obudził, patrzył, jak Tristan gra.

— Zagramy później w Steal a Brainrot? — błagał Theo.

— Jak wyzdrowiejesz. Pij herbatę! — rozkazał Tristan.


Od tamtej pory Theo nigdy nie poszedł do skrzydła szpitalnego, gdy był chory. Tristan się nim opiekował, bez problemu uzupełniając zaległości z lekcji i pomagając w tym później Theo.

Chapter 15: Day 15: The Bomb

Summary:

Bomba.

Notes:

bąba

(See the end of the chapter for more notes.)

Chapter Text

Słodki smak puddingu wciąż leżał na jego języku, gdy wraz z Kiranem weszli do pokoju po długim dniu na zjeździe rodzinnym w jego domu. Był nabuzowany emocjami, lecz już tak bardzo chciał iść spać. Poszedł pod prysznic przed Kiranem. 

Podczas gdy letnia woda po nim spływała on, chcąc nie chcąc, wracał myślami do wizji, które go momentami nawiedzały w sali bankietowej. Te sceny, które błyskały przed jego oczami, wydawały się niepokojąco nieznajome. Przychodziły tak szybko, jak znikały. Jakby to miały być wspomnienia, których miał dopiero nabyć w przyszłości. Wieczorny prysznic nie zmył z niego tych obaw. Chciał na spokojnie się z tym przespać i opowiedzieć Kiranowi. 

Po odbyciu rutyny poszedł do łóżka, tym razem z miętowym smakiem w ustach. Jego chłopak wtedy zajął łazienkę, a Adan napisał do Venoma i Alarica. Opowiedział im, jak było i pośmiał się z odpowiedzi jego przyjaciół. 

Kiran w końcu wrócił, odświeżony i w piżamie. Adan go ucałował na dobranoc, po czym oboje poszli spać. Może chociaż Kiranowi były pisane słodkie sny. 

Bo Adanowi – jak się później okazało – nie były. Niestety. 


To nie był zwyczajny koszmar. Nie poprzedziły go cienie, nie zjawił się z hukiem – wślizgnął się cicho. Adan poczuł, jak ściska mu się żołądek, jakby to była zapowiedź nadchodzącego zła. I wtedy zobaczył kogoś gorszego niż najstraszniejszego potwora. Nevenę. I nie tylko ją, a także Naerovica. 

Skonfundowany i sparaliżowany jedynie przyglądał się sytuacji. Naerovic i Nevena patrzyli, jak dwóch zamaskowanych równościowców generuje manę w najczystszej postaci, co widać było w jej różowym kolorze. Jak to było możliwe? Wiedza o manie była dostępna jedynie rodzinie Adana, która nie obejmowała żadnego równościowca. Nie licząc Neveny, której nawet nie uważał za rodzinę. 

Do tego ta dwójka anonimów maną rzucali zaklęcie, które było kluczem do sukcesu firmy jego ojca. A konkretnie zaklęcie mnożące płyny. Wcześniej używane na eliksirach, teraz inny płyn coraz bardziej zwiększał swoją ilość. Bordowomalinowy lśniący płyn. Krew Neveny, postrach wszystkich czarodziejów. 

Sen stawał się coraz bardziej niestabilny i mroczny. Adana ogarniała panika. Zauważył jednak, że ta krew była odparowywana i przekazywana innym równościowcom. Napełniali oni coś bardzo dużego, przypominało bombę. 

Naerovic odwrócił się, jakby wyczuł obecność Adana. Na jego twarzy pojawił się cyniczny uśmiech. Zaniósł się bogatym śmiechem. „Ulica Pokątna nie jest na to gotowa” oznajmił. Śmiał się, jakby już wygrał. 

Bolesna prawda była niestety taka, że co jak co...wygrywał. 

W tym momencie sen eksplodował. Nie dźwiękiem, nie światłem – lecz przerwaniem rzeczywistości. 

Adan obudził się gwałtownie. Powietrze w pokoju zdawało się zbyt zimne, a jego piżama przylegała do ciała. Zimny pot kleił się do karku, a dreszcze przetaczały się przez niego falami. 

Ręce drżały. Oddech rwał się w nieregularnych pociągnięciach, jakby płuca nie wiedziały, czy mają walczyć, czy się poddać. Rozejrzał się – Kiran spał spokojnie, odwrócony plecami, jakby świat ogarniał pokój. Przez chwilę chciał go obudzić – tylko po to, by usłyszeć jego głos. 

Adan miał nieodparte uczucie, że to nie był tylko sen. To było ostrzeżenie. 

Jego serce biło mocno. Wydawało mu się, że czuł szum własnej krwi. Nie mógł wypowiedzieć słowa, jednak zamknął ciasno oczy i w myślach głośno wolał po pomoc. Moc upłynęła z niego, jasnoniebieskie światło ogarnęło pomieszczenie na chwilę by stworzyć duży telefon stacjonarny, który zaczął dźwięcznie dzwonić. 

Kiran się obudził. Adan spojrzał na niego z łzami w oczach, które dopiero teraz poczuł. Całym sobą błagał los, by pomoc szybko przyszła. Musieli ich powstrzymać jak najszybciej. 

Bo P.A.C.T miał zamiar znów zaatakować. I tym razem na o wiele większą skalę. 


Głośne DRRRRYYYŃ nie mogło nie obudzić Kirana, który w popłochu zbudził się, by ujrzeć czerwony telefon, który wydawał ten bolący w uszy dźwięk. Skąd on się wziął? 

Wtedy zauważył Adana w okropnym stanie. Próbował coś z siebie wydusić, ale nie mógł, przez co Kiran nie mógł się dowiedzieć, o co chodzi. 

Szybko podszedł do telefonu i bez zastanowienia podniósł słuchawkę. 

— Halo..?

— Kiran? Co się stało? Czemu tak późno dzwonisz? — ojciec Adana odezwał się po drugiej stronie, od razu zasypując Kirana pytaniami. — Czyj to telefon?

— Myślałem, że to pan dzwoni. Ten telefon...wziął się tak jakby znikąd? — zdziwił się. — Ale jak już jesteśmy połączeni...Adan potrzebuje chyba pilnej pomocy. 


Adan w końcu doszedł do siebie po wypiciu gorącej herbaty. Dalej drżał, lecz w końcu udało mu się cokolwiek powiedzieć. Jego rodzina i nauczyciele, a także Kiran, byli przy nim w gabinecie dyrektorskim. 

— P.A.C.T. Naerovic, on...on chce...on chce zrzucić jakąś bombę. Na- na ulicę Pokątną. I ona... — przerażony jąkał się co chwila i widział, że jego wiadomości przeraziły innych, ale nie musiał im powiedzieć wszystko. — Ona jest przepełniona krwią Neveny w stanie lotnym. I użyli...użyli many do zwiększenia ilości tej krwi...

Każdy wokół nie wiedział, jak zareagować na to. Czy wierzyć w autentyczność tego snu? Wizji? 

Levi oburzył się, słysząc wzmiankę o użytej manie. 

— To przecież niemożliwe! Nikt inny oprócz członków naszej rodziny nie zna sztuki manipulacji maną! Mówisz, że ktoś nas zdradził? 

— Adan, na pewno nie był to tylko koszmar? Każdy wstał w środku nocy, by ci pomóc, ale to może być tylko twór twojej wyobraźni! — profesor Ravenshade zwątpiła w prawdziwość słów Adana, na co Kiran od razu odpowiedział. 

— Adan miewał wcześniej wizje z Neveną zanim ją nawet poznał! — wykrzyknął.

Xavier wysłuchał tego spokojnie, po czym zaproponował wysłać swojego patronusa, by przekazać informację na ulicę Pokątną i zmotywował do tego wszystkich w pokoju. Kiran z trudnością wyczarował feniksa, ale Adan nie był w stanie. Mnóstwo przeróżnych zwierząt z białego światła poleciały na Pokątną, by ostrzec wszystkich ludzi tam się znajdujących. 


— Chwała równości! 

Krzyknęli równościowcy, aktywując bombę, która wszędzie wypuściła burgundowy gaz. Każdy wokół zaczął się ksztusić. 

Patronusy zostały wcześniej zauważone i wyeliminowane przez P.A.C.T, który w spokoju zrealizował swój plan rankiem.

Nie tylko ludzie potracili magię. Straciły ją także wszystkie obiekty, takie jak miotły i różdżki. 

Równość szła po prostej ścieżce ku wolności.

Notes:

chuj bompki szczelil

Chapter 16: Day 16: Wish

Summary:

Pierwsze rozpoczęcie roku szkolnego.

Chapter Text

Czuł się nieco pogubiony w grupie pierwszorocznych uczniów. Był też speszony, gdyż jego uroda bardzo mocno się wyróżniała wśród wszystkich. Albinos, dwa różne kolory oczu i Azjata w jednym. Chciał jak najszybciej mieć to za sobą i wrócić do swojego pokoju.

Ta dziwna aula była zaczarowana w dziwny sposób. Był ciekaw, czy sam potrafiłby sprawić za pomocą różdżki, by jego sufit wyglądał jak niebo, którego w rzeczywistości nigdy nawet nie widział. I wiedział, że nieprędko je zobaczy.

Nauczyciel, który przedstawił się jako profesor Avery, zaczął wymieniać nazwiska i nakładać na głowę jakąś czapkę, która była bardzo, bardzo zniszczona.

Usłyszał nagle, jak ktoś wykrzykuje jego nazwisko. Aż się wystraszył. Przeskrobał coś? Przecież nawet nie zwracał uwagi na to co się dzieje, tylko marzył o powrocie do siebie. A może to właśnie dlatego ktoś zwrócił mu uwagę, bo nie słuchał?

Okazało się, że nikt go tak naprawdę nie wołał ani nie upominał. To był przydział do Domów Hogwartu.

Wish nie widział sensu w dzieleniu uczniów na grupy, szczególnie ze względu na cechy charakteru. Przecież jedenastolatek nie ma jeszcze ukształconej osobowości!

— Wishton Ravenclaw! — wywołał chłopca pan Avery.

Podszedł i usiadł na stołku i poczuł na głowie nieprzyjemny materiał. Niecierpliwie czekał, by mieć to już z głowy...dosłownie i w przenośni. I tak by trafił do Ravenclawu. Czemu więc ta głupia czapka tyle się zastanawiała?

Mijała minuta za minutą, a jego twarz wręcz paliła się ze wstydu i ilości osób, która gapiła się na niego. Niech to już się skończy! Jeszcze słyszał jakieś głosy w głowie, co było nie do zniesienia. Nie chciał słuchać niczego o inteligencji, sprycie, odwadze i lojalności oraz jak trudno go przydzielić. Tak trudno po prostu dopasować dom do nazwiska?

Najwyraźniej tak było.

— SLYTHERIN! — wykrzyknęła czapka po przeraźliwie długim czasie czekania. Krawat Wisha zmienił kolor na zielono-srebrny

Co?

Nie tylko on był w szoku. Zauważył potem parę rodziców, którzy nagrywali to całe zdarzenie. Wśród nich byli też jego ojcowie. Jak oni na to zareagują?

Szybko wstał ze stołka i pobiegł tam, gdzie byli inni zieloni.

— Ravenclaw w Slytherinie? Nieźle. — zagadał do niego starszy uczeń, a Wish tylko niezręcznie się uśmiechnął i oparł ciało o stół, a podbródek o ramiona.


Mało zjadł. Nie miał apetytu. Czasami ktoś go zagadywał, ale Wish nie umiał zbytnio podtrzymać rozmowy z nieznajomymi.

Jego rodzice podeszli do niego dyskretnie.

— Wszystko w porządku? — zapytał appa.

Pokiwał głową. Było okej. Znośnie. Ale chciał

— Możemy już wrócić? — zapytał.

— Dobra. — zgodził się tata. — Gratulacje przydzielenia do Slytherinu! Jesteśmy z ciebie dumni.

— Ta… — odpowiedział tylko Wish, wstając od stołu i idąc z rodzicami w stronę wyjścia z auli.

Chapter 17: Day 17: HerWish

Summary:

Halloween.

Notes:

ej to jest gowno ale jutro sie bardziej postaram

Chapter Text

Odkąd Wish dołączył do kapeli strasznie się zmienił. Fakt, był z nich wszystkich najmłodszy, ale stał się doroślejszy, dojrzalszy.

I zaczął nosić czasami makijaż.

Hera miała to gdzieś, czy chłopacy się malowali czy nie.

Lecz nie mogła znieść, że ten chujek malował się lepiej od niej!

Szczególnie się wkurzyła, gdy zobaczyła jego charakteryzację na imprezę Halloweenową. Wyglądał jak prawdziwy, żywy trup. A ona myślała, że ślęczenie nad przebraniem Jennifer Check w postaci demona było męczące.

— Wish? Za co się przebrałeś? Nie widać różnicy. — zaczepiła go, ukrywając zazdrość w głosie.

— U ciebie też nie. Widocznie przebraliśmy się za samych siebie. — odpowiedział, ignorując ją później. Teraz poszedł do swojego zespołu. Phi, nagle piątka nowych przyjaciół i myśli, że jest taki popularny! Co prawda z tym perkusistą to już go wcześniej widziała, ale z resztą? Z czego trójka była mugolami, bleh.

— Spierdalaj! — krzyknęła, gdy już zaczął się śmiać ze swoją grupką. Wyciągnęła telefon i zaczęła stukać w klawiaturę, wypisując do swoich przyjaciółek. Pewnie dalej próbowały coś nabazgrać na swoich twarzach. Nie musiały się przebierać za klauny, już nimi były.

Próbowała zamówić alkohol, ale każdy barman był surowy i sprawdzał wiek. Jako, że wciąż miała szesnaście lat, musiała czekać jeszcze rok, a teraz co najwyżej zamówić piwo kremowe lub sok.

Jej psiapsióły, pajace, podeszły do niej z kolorowymi twarzami, gotowe do tańca. Herze się nieco odechciało, ale nie chciała wyjść na nudziarę.

Rozkręciła się, dając czadu swoim „Zabójczym ciałem”, spoglądając, czy Wish patrzy.

Patrzył.

Dobrze. Niech podziwia.